Projekt Pniewskiego
Kategoria: Trendy gospodarcze
Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych
(©Envato)
Mówiąc o denominacji mamy na myśli operację polegającą na zmianie wartości nominalnej banknotów i monet znajdujących się w obiegu. Najczęściej sprowadza się to do wprowadzenia nowych banknotów i monet po z góry określonym przeliczniku albo różnych przelicznikach. W skrajnych przypadkach (naprawdę wysokiej hiperinflacji) nominał znajdujących się w obiegu banknotów zmienia się za pomocą stempla.
Denominacje na świecie
Denominacja pieniądza kojarzy się źle, gdyż najczęściej jest poprzedzona okresem wysokiej inflacji czy wręcz hiperinflacji. Innymi słowy, potrzeba jej przeprowadzenia nikomu chluby nie przynosi. Polska jednak wcale nie była jakimś szczególnym wyjątkiem, jeśli chodzi o denominację. Layna Mosley z Princeton University doliczyła się około 70 przypadków denominacji w okresie zaledwie 45 lat, w latach 1960–2005. Ten przedział czasowy nie powinien szczególnie dziwić, gdyż obejmuje swoim zasięgiem lata 1965–1985, czyli chyba najbardziej inflacjogenny okres w dziejach bankowości centralnej.
Swoistym rekordzistą w przeprowadzaniu denominacji jest Brazylia, która w ciągu 27 lat (1967–1994) aż 7 razy zmieniała walutę znajdującą się w obiegu. Było więc cruzeiro (w obiegu do 1967 r.), cruzeiro novo, które w 1970 r. przestało być nowym i jako cruzeiro przetrwało do 1986 r., cruzado (które utrzymało się jedynie trzy lata, do 1989 r.), cruzado novo (lata 1990–1993), cruzeiro real (od sierpnia 1993 r. do lipca 1994 r.) i ostatecznie real, który niedługo będzie obchodzić swoją pełnoletność. Interesujące jest to, że przy ostatniej denominacji nie obcinano zera. Pomostem między realem a cruzeiro real był kurs wymiany w relacji 1 real = 2750 cruzeiros real. Architektem sukcesu brazylijskiego reala był ówczesny minister finansów Fernando Henrique Cardoso, który uruchomił swój plan 1 czerwca 1994 r., a wprowadzona przez niego waluta przetrwała do dziś.
Zobacz również:
Wenezuelskie pociągi
Wielu osobom denominacja się kojarzyła i najczęściej nadal się kojarzy z odległą Ameryką Południową. Oczywiście można się licytować, który kraj z Ameryki Południowej miał największe doświadczenia z hiperinflacją i denominacją. Na pewno w tym zestawieniu wysoko znalazłaby się Boliwia. Ale nawet w Chile, które pod względem stabilności gospodarczej uchodzi za Szwajcarię Ameryki Łacińskiej, nie udało się uniknąć walutowej zamiany. W latach 1960–1974 znajdowało się w obiegu escudo chilijskie. Chaos gospodarczy, wywołany rządami Salvadora Allende oraz zamachem stanu z 11 września 1973 r., bardzo skróciły żywot escudo chilijskiego i w 1975 r. wprowadzono nowe peso. A po 2005 r. dałoby się także znaleźć kilka przypadków, wskazując chociażby na tonącą w hiperinflacji Wenezuelę.
Oczywiście bywają wyjątki. Pewne znamiona denominacji niosła za sobą decymalizacja funta w Wielkiej Brytanii w 1971 r. Z kolei na początku 2002 r. aż 12 krajów wchodzących w skład strefy euro zamieniało stare krajowe waluty na nowy pieniądz o nazwie euro. Warto tu przypomnieć o tym, że w drugiej połowie lat 80. XX w. z zamiarem przeprowadzenia denominacji nosiły się Włochy. Plany te jednak porzucono na początku lat 90. XX w. w nadziei, że wejście do strefy euro pozwoli uniknąć wszystkich wyzwań związanych z przeprowadzeniem denominacji.
Zobacz również:
Ameryka Południowa oferuje Grecji swoje doświadczenia walutowe
Doświadczenia z denominacją w Polsce
Najczęstszymi przyczynami denominacji są wojny, zawirowania polityczne oraz kryzysy gospodarcze. Żadne z tych wydarzeń nie ominęło naszego kraju, co przyczyniło się do tego, że Polacy byli zmuszani do częstej zamiany pieniędzy trzymanych w swoich portfelach. Szczególnie jedna denominacja przeprowadzona w naszym kraju bardzo źle się zapisała w pamięci Polaków.
Chodzi o wyjątkowo krzywdzącą denominację z 1950 r., którą przeprowadzono w ścisłej tajemnicy. Tak jak piszą prof. Cecylia Leszczyńska i prof. Andrzej Jezierski w szczegółowej historii NBP obejmującej lata 1948–1970, wymianę pieniądza rozpoczęto 30 października 1950 r. i miała trwać do 8 listopada 1950 r. Niewymienione w tym czasie pieniądze traciły swoją ważność. Główną cechą tej denominacji było zastosowanie wielu parytetów. Najbardziej atrakcyjny parytet (100 starych złotych = 1 nowy złoty) stosowano jedynie względem cen, płac, emerytur, stypendiów oraz oszczędności (w wysokości 100 tys. zł) deponowanych w PKO oraz gminnych kasach spółdzielczych. Dla miliona złotych był już stosowany przelicznik 100:1,33, a dla sald powyżej jednego miliona aplikowano jeszcze gorszy przelicznik, rzędu 100:1. Na preferencje mogli liczyć ubodzy chłopi, natomiast względem „bogatych kułaków” stosowano krzywdzący przelicznik 100:1. Brak zastosowania ekwiwalentnej wymiany spowodował, że ludność straciła 2/3 swoich oszczędności.
Warto podkreślić, że w połowie lat 90. XX w. udział Polaków pamietających tamtą denominację był nadal stosunkowo duży. A ci którzy jej nie doświadczyli na własnej skórze, to na pewno dowiadywali się o niej, słuchając relacji swoich rodziców. Ponadto proces wymazywania złych wspomnień trwa niestety dłużej niż w przypadku dobrych wspomnień.
Zobacz również:
Dedolaryzacja w Polsce w latach 90. XX w.
NBP podchodził do denominacji z ogromną dozą ostrożności. Stosunkowo wolno spadający poziom inflacji w Polsce nie zachęcał do zbyt pochopnych kroków. Kierownictwo NBP wcale nie musiało się odwoływać (ku przestrodze) do doświadczeń odległej Brazylii. Mieli bowiem niemal pod bokiem casus Jugosławii, trapionej hiperinflacją przez całe lata 80. XX w. Przeprowadzona jeszcze przed wybuchem wojny domowej denominacja zakończyła się tam całkowitym fiaskiem.
Mimo powolnego spadku, to jednak inflacja w Polsce w tamtym okresie nosiła wszelkie znamiona trwałości, dlatego też NBP postanowił dłużej nie zwlekać i zdecydował się na przeprowadzenie denominacji w latach 1995–1996.
Niezależnie od wysokiej oceny tego w jaki sposób denominacja została w Polsce przeprowadzona, to już sam ten fakt nie przynosi nam chluby. Mało przekonywującym argumentem jest to, że odpowiedzialność za całą sytuację leży wyłącznie po stronie transformacji gospodarczej. Świadczy o tym przykład byłej Czechosłowacji czy nawet Węgier, gdzie obyło się – mimo podobnej transformacji gospodarczej – bez potrzeby prowadzenia takiej operacji. Innymi krajami z naszego obszaru, które musiały przeprowadzać denominację w tym samym czasie były Rosja (1998 r.), Bułgaria (1999 r.) oraz Rumunia w 2005 r.
Uwarunkowania denominacji złotego
W Polsce inflacja zaczęła przybierać na sile już w drugiej połowie lat 70. XX w. W latach 80. XX w. nie było de facto ani jednego roku, kiedy poziom inflacji byłby jednocyfrowy (jedynie w 1980 r. wskaźnik inflacji wyniósł 9,4 proc.), a pod koniec tejże dekady Polska zaczęła coraz bardziej podążać w kierunku hiperinflacji. Już w drugiej połowie lat 80. cena dobrej klasy samochodu była liczona w dziesiątkach milionów złotych, a z każdym rokiem ceny szybowały jeszcze wyżej. Z jednej strony był to efekt bankructwa gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Z drugiej zaś strony nie wolno zapominać o wyjątkowo niefortunnej i brzemiennej w skutki decyzji obozu solidarnościowego w postaci indeksacji płac. Jeżeli za miarę wzięlibyśmy analogiczny miesiąc poprzedniego roku = 100, to w lutym 1990 r. wskaźnik inflacji wyniósł ponad 1283 proc. W ujęciu rocznym inflacja w latach 1989. i 1990. wynosiła odpowiednio 251,1 oraz 585,8 proc.
Zobacz również:
Mija 40 lat od ogłoszenia przez Polskę niewypłacalności
Pierwsze wzmianki o potrzebie przeprowadzenia denominacji sięgały końca lat 80. XX w. Dla wszystkich jednak było jasne, że musiała być ona poprzedzona przywróceniem równowagi gospodarczej (monetarnej w szczególności). W przeciwnym razie groził nam wariant latynoamerykański. Niestety sprowadzanie w Polsce w latach 90. XX w. inflacji do przyzwoitego poziomu trwało nad wyraz długo. Owszem, wprowadzony w styczniu drastyczny Plan Balcerowicza wyeliminował ryzyko hiperinflacji, ale ze względu na szereg czynników nie mógł w żaden sposób utorować drogi do niskiej jednocyfrowej inflacji. Jeszcze w październiku 1994 r. stopa inflacji wynosiła ponad 36 proc. (choć już dwa miesiące później spadła do poziomu 29,5 proc. , co było najniższym poziomem od listopada 1987 r.), a to nie mogło w żaden sposób napawać optymizmem. Inflacja rzędu 30 proc. nie wróżyła dobrze z punktu widzenia planowanej operacji. NBP nie mógł jednak czekać w nieskończoność, gdyż przedłużająca się zwłoka miała swój wymiar nie tylko finansowy. Chodziło też między innymi o przysłowiowy wyścig z czasem w zakresie bezpieczeństwa drukowanych banknotów. Między końcem 1990 r. a lutym 1992 r., niemiecka firma Giesecke+Devrient GmbH z Monachium wydrukowała banknoty (zaprojektowane przez Waldemara Andrzejewskiego i nazwane mianem Miasta Polskie), które nie weszły nigdy do obiegu. Jeszcze wcześniej Andrzej Heidrich, znany polski grafik, ilustrator książek i wieloletni projektant m.in. znaczków pocztowych i banknotów, zaprojektował serię banknotów z podobiznami polskich pisarzy, ale w przypadku akurat tej serii nie podjęto nawet decyzji odnośnie do ich druku.
Jedną z przyczyn tego, jak potoczyły się losy serii zatytułowanej Miasta Polskie były słabe zabezpieczenia, które z upływem czasu stawały się jeszcze słabsze. W efekcie rodziło się spore ryzyko ich fałszowania. Do tego powinny jeszcze dojść koszty magazynowania tychże banknotów. NBP nie musiał jednak ponosić takich kosztów dzięki ogromnej szczodrości niemieckiego Bundesbanku, który udostępnił bezpłatnie swoje magazyny. Ale niczyjej grzeczności nie wolno nadużywać.
Dopiero na przełomie lat 1993–1994 Heidrich zaprojektował nową, dobrze nam już znaną serię – Władcy Polski. Tym razem postawiono na brytyjską wytwórnię De La Rue, która dostarczyła pierwszą serię banknotów, które niemal od 30 lat goszczą w naszych portfelach. Innym ważnym zagadnieniem był przelicznik nowego złotego na stare złote. Zdecydowano się dość niechętnie na parytet rzędu 1:10000, zamiast znacznie łatwiej przyswajalnego 1:1000. Dlaczego tak? Otóż w przypadku tego drugiego, 1 zł równałby się 1000 zł sprzed denominacji (a nie 10 tys. tak jak to miało miejsce), a tysiąc zł równałby się milionowi starych złotych (a nie 10 mln). Za wybranym parytetem przemawiały nie tyle chęć przećwiczenia Polaków w jeszcze lepszym dodawaniu albo odejmowaniu zer, a bardziej (tak jak to w życiu najczęściej bywa) rachunek ekonomiczny. To właśnie za sprawą opisywanego parytetu, bicie bilonu można było zatrzymać na poziomie nominału 5 zł (co odpowiadało wówczas nieco ponad 2 dol.). Z kolei w przypadku parytetu 1:1000 należałoby najprawdopodobniej wybić bilony o nominale 10, 20 i 50 zł – co oczywiście podrożyłoby łączny koszt całej opisywanej operacji.
Przebieg i efekty polskiej reformy walutowej
Sejm RP 7 lipca 1994 r. przyjął Ustawę o denominacji złotego (Dz. U. Nr 84, poz. 386). Zaś Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów już wcześniej, bo 11 maja 1994 r. zaakceptował przedłożony przez NBP projekt denominacji naszej waluty. Sama operacja była opatrzona naprawdę dużym ryzykiem i wiele wskazywało na to, że nie odbywa się ona pod szczęśliwą gwiazdą.
Ze względu na powagę sytuacji i znaczenie operacji, najwyższe kierownictwo NBP powierzyło jej przeprowadzenie wiceprezesowi i pierwszemu zastępcy ówczesnej prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz prof. Witoldowi Kozińskiemu, który w tym samym czasie mógłby sobie uzurpować prawa do zaszczytnego tytułu Mr Zloty (Pan Złoty). Rzecz w tym, że w połowie lat 90. XX w. odpowiadał on nie tylko za denominację złotego, ale również za sposób prowadzenia polityki monetarnej NBP.
Narodowy Bank Polski w IV kwartale 1994 r. dokonał dystrybucji nowych znaków pieniężnych we wszystkich swoich oddziałach okręgowych oraz w sieci 18 największych banków komercyjnych. W tym samym czasie podjęto szereg innych kroków (w tym działania legislacyjne, edukacyjno-informacyjne, rozliczenia międzybankowe oraz przede wszystkim te związane z księgowością oraz ze szkoleniem personelu kasowo-skarbcowego w bankach), aby przygotować Polaków jak najlepiej do pierwszej od 45 lat denominacji. Godzina zero wybiła 1 stycznia 1995 r. Zważywszy jednak na to, że Nowy Rok wypadł w niedzielę, to Polacy mogli zmierzyć się z nowymi znakami pieniężnymi dopiero w poniedziałek, czyli 2 stycznia 1995 r.
Zobacz również:
Zmienne dzieje złotego (cz. 1)
Cała operacja trwała dwa lata – do końca 1996 r. Przez cały ten okres obowiązywał nakaz podwójnego podawania cen. Polacy musieli się przyzwyczaić do tego, że na przykład połowa miliona to jest albo 500 tys. starych, albo 50 nowych zł. Nie było to łatwe, tym bardziej, że zdecydowana większość z nas przestała być milionerami, a jednym z najczęściej ofiarowanych prezentów pod choinkę w grudniu 1994 r. miały być portmonetki.
Denominacja nie spowodowała impulsu inflacyjnego. Ustalony parytet był wymieniany. Aby jednak nie dopuścić do jakiś nadużyć, na wszelki wypadek czuwała Państwowa Inspekcja Handlowa. Początkowo do obiegu zostały puszczone monety o dziewięciu nominałach (1 gr, 2 gr, 5 gr, 20 gr, 50 gr, 1 zł, 2 zł oraz 5 zł) oraz banknoty o trzech nominałach (10 zł, 20 zł oraz 50 zł). Wyższe nominały (to jest 100 zł oraz 200 zł) wpuszczono do obiegu dopiero 1 czerwca 1995 r. Tym razem banknoty te były wyposażone w nowoczesny zestaw zabezpieczeń przed fałszerzami.
Po upływie pierwszego roku denominacji, 56,9 proc. znaków pieniężnych stanowiły już nowe znaki, z czego 53,3 proc. przypadało na nowe banknoty, a 57,6 proc. – na monety. W swoim Raporcie Rocznym za 1995 r. NBP podkreślał, że jednym z osiągnięć denominacji było przywrócenie roli monet w obiegu. O ile na koniec 1994 r. de facto nie było ich w obiegu, tak już dwanaście miesięcy później stanowiły 48,3 proc. wszystkich znaków pieniężnych dostępnych na rynku.
Zastępowanie starych znaków pieniężnych nowymi było uzależnione od tego w jakim stopniu stare odpowiedniki danego nominału występowały przed denominacją. Tak akurat się złożyło, że najmniej rozpowszechnionymi nominałami były 200 zł sprzed denominacji, 20 000 zł sprzed denominacji oraz 200 tys. zł sprzed denominacji. Dlatego właśnie banknoty 20 zł oraz monety o nominałach 2 zł oraz 20 gr. najszybciej wyparły swoje stare odpowiedniki. Co do starych nominałów, to najdłużej utrzymującymi się były banknoty o nominale 1 mln zł sprzed denominacji, głównie za sprawą sporego wolumenu jaki znajdował się w obiegu oraz przede wszystkim ich dobrego stanu w chwili rozpoczęcia denominacji.
W drugim i zarazem ostatnim roku denominacji kontynuowano procesy zainicjowane w styczniu 1995 r. I tak na koniec grudnia 1996 r., udział nowych monet i banknotów w obiegu gotówkowym stanowił 96,5 proc. Szczególnie niski był udział jedno- oraz pięciogroszówek. Nie do końca wiadomo co się stało ze znajdującymi się nadal w obiegu po 1996 r. starymi banknotami o nominale 100 zł sprzed denominacji (czyli dzisiejsze jednogroszówki) oraz 500 zł sprzed denominacji (dzisiejsze pięciogroszówki). Wspomniane tu nominały, o czym pisze NBP w swoim Raporcie Rocznym za 1996 r., za sprawą swojej nikłej wartości nabywczej uległy fizycznemu zniszczeniu lub zagubieniu w naszych portfelach.
Zobacz również:
Złoty na drodze ku normalności (cz. 2)
Oczywiście, zgodnie z treścią Ustawy stare znaki pieniężne 1 stycznia 1997 r. utraciły moc prawnych środków płatniczych. Wszystkim tym, którzy nie zdążyli do tego czasu wymienić starych znaków pieniężnych na nowe NBP pozostawił możliwość ich wymiany w kasach banków do końca 2010 r.
Stosunkowo duże przywiązanie się ludności do wysokich nominałów z początku lat 90. XX w. rodziło obawy, czy w Polsce nie dojdzie do powtórki doświadczeń francuskich. We Francji w 1960 r. przeprowadzono bowiem również denominację w stosunku 1:100, przy czym wielu Francuzów zwykło podawać ceny (zwłaszcza produktów o wysokiej wartości) kwotowanych w starych frankach na długo po ich wycofaniu z obiegu. Obawy te okazały się płonne, a Polacy zapomnieli o starych złotych (czy też raczej o kwotowaniu cen za ich pomocą) w niespełna trzy czy cztery lata po zakończeniu całej operacji w grudniu 1996 r.
Ciekawostką jest natomiast to, że stare banknoty z upływem czasu uzyskują wartość kolekcjonerską i w wielu przypadkach wejście w ich ponowne posiadanie wiąże się z wyłożeniem na stół nowych środków płatniczych, których wartość znacznie przewyższa nominał wycofanych z obiegu banknotów. Małe to jednak pocieszenie dla tych, którzy musieli przejść przez denominację. Owszem była ona przeprowadzona wzorowo, ale wszyscy którzy w niej uczestniczyli oddaliby wiele, aby nie musiało do niej w ogóle dojść. Rzecz w tym, że za denominacją niemal zawsze kryje się poprzedzająca ją inflacja. Oby nigdy NBP nie musiał już przeprowadzać podobnej operacji.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.