Getty Images
Oszczędności i inwestycje to pojęcia ekonomiczne ważne, można nawet powiedzieć, że kluczowe w debacie ekonomicznej, wokół których narosło jednak wiele nieporozumień. Sposób ich używania świadczy zaś czasem o braku zrozumienia zasadniczego związku logicznego między nimi – oczywiście gdy mówimy o logice procesów ekonomicznych. Jak w każdej dyskusji o problemach ekonomicznych, należy przede wszystkim zdefiniować używane pojęcia, okazuje się bowiem, że już sama ich wieloznaczność może prowadzić do nieporozumień. Ważne jest przypomnienie, że podstawowe realne, czyli istniejące w rzeczywistości, mające pierwotny charakter pojęcia ekonomiczne dzielimy na dwie kategorie: strumienie i zasoby – poza nimi mamy jeszcze różne wskaźniki, które służą analizie zjawisk. Strumienie to te wielkości, których wartości określone są w przedziale czasu, na przykład w ciągu roku. Wartości zasobów określone są natomiast na wybrany moment czasowy, ze względów praktycznych sprawozdawczości finansowej jest to zwykle ostatni dzień roku. Strumienie ujmowane są w budżetach (dochody i wydatki), zasoby w bilansach rocznych czy sporządzanych na inne dni w roku. Spośród kategorii makroekonomicznych do pierwszych należy np. PKB, dochód narodowy – i oczywiście dochody podmiotów gospodarczych; do drugich – zgromadzony majątek tychże podmiotów, majątek narodowy, różne zasoby materialne, ale też agregaty pieniężne. Pieniądz jest szczególnym zasobem cyrkulującym w gospodarce (pieniądz w obiegu), ale też zmagazynowanym na kontach podmiotów gospodarujących, jak i w kasach czy różnych skarbonkach.
Konsekwencje dla koniunktury gospodarczej
Szczególny charakter oszczędności wynika z tego, że mają one dwojaki charakter: z jednej strony są strumieniem środków oderwanym od dochodów, z drugiej strony są majątkiem zgromadzonym, zakumulowanym w różnej formie – zarówno gotówkowej, jak i cyfrowej, czyli zapisach na kontach bankowych. Oszczędności jako strumień to po prostu niewydane dochody, efekt rezygnacji z konsumpcji, zamrożenie środków, które się zarobiło, wyrwanie ich z obiegu gospodarczego, tego specyficznego, napędzającego się cyklu, w którym ludzie wytwarzają dobra i usługi, zarabiają na ich sprzedaży i tak pozyskane dochody wydają na nabycie tego, co jako zbiorowość wytworzyli. W wyniku tego każdy zarobiony dochód przekształca się w dochody innych podmiotów, co napędza wielką gospodarczą machinę. Dla koniunktury gospodarczej zasadnicze znaczenie ma co najmniej stabilny, a dla perspektyw wzrostu zysków przedsiębiorców – rosnący popyt na wytwarzane dobra i usługi. Popyt, zdolności i chęci nabywania dóbr i usług przez gospodarstwa domowe i podmioty gospodarcze to klucz do koniunktury. Oszczędzanie, które przecież prowadzi do wyjęcia części środków z tego obiegu, same w sobie jest zatem czynnikiem hamującym, szkodliwym dla koniunktury i wzrostu gospodarczego – i ta kwestia wymaga wyjaśnień, bo często nie jest rozumiana.
Zobacz również:
Inwestycje równe oszczędnościom
Oszczędności jako strumień, wbrew temu, co sądzą i propagują w publicznym przekazie niektórzy publicyści i komentatorzy, same w sobie bynajmniej nie służą gospodarce. Tę prostą i oczywistą prawdę odkrył John Meynard Keynes – podobnie zresztą jak w latach 30. XX w. Michał Kalecki. Obaj dowiedli, że nie zawsze jest spełniony kultywowany przez klasyczną teorię ekonomii pogląd francuskiego ekonomisty z przełomu XVII i XIX w. Jeana Babtisty Say’a, że oszczędności i inwestycje z zasady są sobie równe, czyli to, co jedni zaoszczędzą inni wydadzą na finansowanie inwestycji. W konsekwencji dochodowo-wydatkowy efekt inwestycji skompensuje ubytek siły nabywczej, jaki powodują oszczędności. Rzecz zatem w tym, że choć oszczędności same w sobie szkodzą, to nie szkodzą, jeśli tylko zaoszczędzone środki zostaną poprzez system pośrednictwa finansowego, jaki realizują banki i inne instytucje finansowe, zawrócone do obiegu gospodarczego. Musi mieć miejsce zgodność dwóch strumieni gospodarczych: strumienia oszczędności i strumienia inwestycji – ściślej biorąc środków przekazywanych na cele inwestycyjne.
Keynes po prostu zauważył i przeanalizował skutki tego, że dwie skłonności podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych: skłonność do oszczędzania i skłonność do inwestowania w pewnych sytuacjach mogą być niezgodne, nieskoordynowane. Skłonność do oszczędzania może mieć przewagę nad tą drugą, w efekcie następuje ubytek środków z obiegu gospodarczego, przedsiębiorstwa napotykają barierę popytu, spada koniunktura, rosną zapasy i firmy wstrzymują się z inwestycjami, pojawia się kryzys. Taka sytuacja miała miejsce w latach 2008–2009, gdy gospodarki zostały ogarnięte przez kryzys porównywalny z tym z lat 30. XX w. (Carmen M. Reinhart i Kenneth S. Rogoff: Is the 2007 U.S. Sub-Prime Financial Crisis So Different? An International Historical Comparison, American Economic Review: Papers & Proceedings 2008, 98:2, 339–344), a ostatnio w okresie pandemii COVID-19, gdy z powodu obaw co do skutków rozprzestrzenienia się zarazy, rządy skrępowały działalność gospodarczą środkami administracyjnymi. Gdy się więcej oszczędza, pozostawia środki na rachunkach depozytowych, a banki nie są w stanie „przekuć” ich na kredyty, bo niski jest popyt na finansowanie zewnętrzne, bankowe czy giełdowe – wtedy na giełdzie na dobre „rozsiada się” ospały niedźwiedź – a w rezultacie w bankach narasta nadwyżka niewykorzystanych do kredytowania gospodarki środków, czyli nadmiernej nadpłynności. Ta nadwyżka, rozumiana jako średni dzienny poziom środków pozostających w dyspozycji sektora bankowego, przekraczających poziom rezerwy obowiązkowej, w grudniu 2023 r. wyniosła 301,2 mld zł i była wyższa w porównaniu z analogicznym okresem poprzedniego roku o 64,6 mld zł. Warto zauważyć, że w 2022 r. wyniosła 236,6 mld zł, co jednak w porównaniu z 2021 r. było mniej o 17,3 mld zł.
Nadpłynność oznacza, że to, co ludzie zarobili, a powinni byli wydać, by przedsiębiorcy mieli zyski, zostaje zamrożone i nie znajduje popytu na kredyt ani nie jest lokowane w obligacje skarbowe – zwłaszcza wtedy, gdy skąpa jest ich emisja, bo jednocześnie kultywowany jest postulat równowagi budżetowej, która była – i wciąż jest – jednym z najtrwalszych mitów klasycznej i neoklasycznej szkoły ekonomicznej.
Oszczędzanie i jego skutki
Skoro oszczędzanie gospodarstw domowych jest samo w sobie szkodliwe dla koniunktury gospodarczej, bo jako rezygnacja z konsumpcji stanowi ubytek popytu, to warto zwrócić uwagę na wstrzemięźliwie podejmowany w dyskursie ekonomicznym problem: kto powinien oszczędzać, gospodarstwa domowe, czy przedsiębiorcy? Problem jest złożony, ale jego „strumieniowy aspekt” ilustrują dwa schematy na wykresie 1. Diagramy pokazują skutki, jakie dla popytu globalnego mają te dwa mechanizmy.
Z pierwszego schematu widzimy, że jeśli pracownicy zaoszczędzą, to ich odłożone środki, jeśli zostały w całości zainwestowane, zostaną ostatecznie wydane przez pracowników sektorów inwestycyjnych. Dla przykładu, jeśli postanowiłem wyremontować mieszkanie, to w tym celu odkładam połowę moich dochodów. W rezultacie generowany przeze mnie popyt spada o połowę, ale gdy po zebraniu stosownej kwoty opłacę rzemieślników realizujących moją inwestycję, to ich popyt zastąpi to, co ubyło z mojego. Oszczędności pracowników są zatem transferem dochodów do inwestycyjnych sektorów gospodarki i, jeśli transfer jest zupełny, nie zmieniają ogólnej wielkości popytu. Jak jednak łatwo zauważyć, jeśli ja z jakiegoś powodu – np. wywołanego kryzysem wzrostu niepewności na rynku pracy i obawy, że stracę zatrudnienie – zrezygnuję z mojej inwestycji (moja skłonność do inwestowania została zredukowana, a do oszczędzania się utrzymała, może nawet wzrosła), to rzemieślnicy nie zarobią, ogólny popyt spadnie i przy upowszechnieniu tego rodzaju zachowań gospodarka będzie się staczała w kryzys. Od relacji między oszczędnościami (S) a inwestycjami (I) zależy sytuacja gospodarcza. Jeśli I jest znacząco mniejsze od S, czyli pojawia się nadmierna nadpłynność sektora bankowego, to popyt słabnie, gospodarka zwalnia i grozi kryzys. W sytuacji odwrotnej, gdy występuje presja inwestycyjna i oszczędności nie kompensują masy udzielanego kredytu, banki kreują dodatkowy pieniądz, gospodarce grozi przegrzanie i pojawia się zagrożenie inflacją (albo wprost inflacja). I właśnie wtedy rolą banku centralnego jest – decyzją RPP – ściągnięcie cugli nadmiernie rozpędzającej się gospodarce przez podwyższenie stóp procentowych, by powstrzymać inwestycyjne rozpasanie. Trzeba podkreślić, że w zasadzie tylko wtedy ma sens podwyższanie stóp procentowych.
Oszczędności rosną wraz z zamożnością społeczeństwa
Warto zauważyć, że przyjęte tutaj założenie, iż wynagrodzenia pracowników stanowią 50 proc. wartości wytworzonego produktu, jest jakby (bo na schemacie mamy zatrudnienie w sektorze dóbr konsumpcyjnych, a omawiane statystyki dotyczą pełnego zatrudnienia, kosztów ogólnych) bliskie realiom rozwiniętych gospodarek kapitalistycznych, gdzie udział kosztów związanych z zatrudnieniem jest bliski połowie PKB. Od lat najwyższy wskaźnik ma Szwajcaria (ok. 60 proc.), na drugim miejscu są Stany Zjednoczone (54 proc. w 2021 r., we wcześniejszych latach nieco bliżej 60 proc.), a inne kraje zachodnie około 50 proc. W Polsce jest on znacznie niższy – doszliśmy do prawie 40 proc. (w 2021 r. 38,8 proc.), kilka lat wcześniej był niższy, a najniższą wartość 35,2 proc. osiągnął w 2007 r. W efekcie nasz kraj jest na jednym z ostatnich miejsc w gronie 40 krajów ujętych w statystyce GUS. Oznacza to, że polscy pracownicy są biedni, w porównaniu z innymi krajami znacznie mniejsza część wartości wytworzonego PKB trafia do ich kieszeni i na konta, zatem trudno oczekiwać, by to gospodarstwa domowe generowały wielkie oszczędności. Niski poziom tego wskaźnika oznacza zaś, że w strukturze zatrudnienia dominują zawody i prace o niskim poziomie wynagrodzeń, co jest też konsekwencją osadzenia polskiej gospodarki w międzynarodowym podziale pracy w roli taniego, drugorzędnego wykonawcy, wykorzystującego nisko opłacanych pracowników. Wynika to też ze słabej pozycji tych, których można by zaliczyć do klasy średniej, a praktycznie wyniszczenia jej w latach wojny i nieodbudowania w latach tzw. transformacji ustrojowej. A biednych na oszczędzanie raczej nie stać, ich budżety domowe pochłaniają całe zarobki, a ta jakże szlachetna aktywność w ich wykonaniu może nawet szkodzić gospodarce.
Zobacz również:
Finansowanie deficytu budżetowego
W rzeczywistości oczywiście gospodarstwa domowe oszczędzają, jeśli tylko je na to stać. Takie zachowania ekonomiczne to pochodna przede wszystkim poziomu dochodów i sytuacji gospodarczej. Znamienne jest wszak to, że w 2023 r. średnie miesięczne dochody rozporządzalne na 1 osobę w polskich gospodarstwach domowych wyniosły średnio 2678 zł (623 euro według obecnego kursu 4,3 zł/euro), a wydatki 1636 zł, czyli stopa oszczędności to 38,9 proc., co jest najwyższą wartością od 2010 r. – od tego czasu wzrosła ona 2,38 razy z poziomu 16,3 proc. (raport GUS „Sytuacja gospodarstw domowych w 2023 r. w świetle wyników badania budżetów gospodarstw domowych”, GUS 2024).
Znamienne jest również to, że rolnicy, których dochody w 2023 r. były tylko o niecałe 9 proc. niższe od krajowej średniej, w 2002 r. równe średniej, byli najbardziej oszczędzającymi (49,1 proc. w 2023 r., 50,2 proc. w 2022 r.), było nie było to przedsiębiorcy. Drugie miejsce zajęli zaś pracujący na własny rachunek, czyli mikroprzedsiębiorstwa i samozatrudnieni (odpowiednio 43,8 i 38,3 proc.). Najmniej natomiast oszczędzali najbiedniejsi wśród tych grup społecznych, czyli renciści (odpowiednio 25,2 proc. i 17,8 proc.); w nieco lepszej sytuacji byli emeryci, druga najbiedniejsza grupa (25, 2 proc. oraz 17,8 proc.).
Oczywiście zgodnie z teorią, stopa oszczędności rośnie ze wzrostem zamożności. U najbiedniejszych, w pierwszej grupie decylowej była nawet ujemna, bo przy dochodach (rozporządzalnych na 1 osobę) w 2023 r. na poziomie 827 zł wydawali 1209 zł (w 2022 r. przy dochodach 706 zł wydawali 1111 zł), stopa oszczędzania wyniosła więc odpowiednio -46,2 proc. oraz -57,4 proc. – oznacza to, że żyli z pożyczek lub wyprzedaży majątków. Oczywiście stopa oszczędności jest natomiast najwyższa u najbogatszych, w piątej grupie decylowej: przy dochodach w 2023 r. około dwa razy wyższych od średniej (5269 zł), wydatki mieli o 57 proc. wyższe, a ich stopa oszczędzania była o 12,4 pkt proc. wyższa od średniej (51,3 proc.). Bardzo podobnie było w 2023 r.: dochody 2 razy wyższe, to wydatki wyższe o 58 proc., a stopa oszczędzania 49,6 proc. wyższa o 13,1 pkt proc. względem średniej. Wszelkie mity zatem, że Polacy nie oszczędzają, są zatem nieprawdziwe, oszczędzają tyle, na ile ich stać. W sumie jednak nie tak mało, ale to musi oznaczać, że naprzeciw ich oszczędnościom powinien „wychodzić” stosowny popyt na inwestycje i na finansowanie ich kredytem.
Oszczędzanie przez kapitalistów
Drugi schemat ilustruje sytuację, w której oszczędzającymi byliby tylko kapitaliści. Oznaczałoby to, że część wypracowanego zysku zostałaby zaoszczędzona, czyli ulokowana w bankach i innych instytucjach sektora finansowego, realizujących jego podstawową funkcję pośrednictwa finansowego. Trzeba pamiętać, że zysk się pojawi jednak dopiero wtedy, gdy niewykupiona przez pracowników nadwyżka produktu zostanie sprzedana. Zysk zrealizowany w poprzednim okresie (roku), przelany na konta, stanowi aktywa bieżącego roku – i jego część przekształca się w strumień oszczędności zasilających pasywa banków, a te uaktywniają środki, w wyniku czego pojawia się nowy popyt generowany przez sektor inwestycyjny. Tutaj jest on wyższy o kwotę, jaką przedsiębiorcy zaoszczędzili – i poprzez instytucje finansowe (albo sami bezpośrednio) – zainwestowali. Parafrazując znane powiedzenie Kaleckiego „robotnicy wydają tyle, ile zarabiają, a kapitaliści zarabiają tyle, ile wydają”, można powiedzieć, że robotnicy oszczędzają to, co zarabiają, a kapitaliści zarabiają na tym, że oszczędzają. To, że robotnicy wydają tyle, ile zarabiają, to oczywiste. Oszczędności też są pewnego rodzaju wydatkiem – część naszych dochodów przypada bankowi, w szerszym sensie także podatki: „wydajemy” nasze pieniądze na rzecz dobra wspólnego. A każdy wydatek staje się czyimś dochodem (w przypadku oszczędności, gdy bank pozyskane od nas środki przekaże innym podmiotom jako kredyt). Ale nie jest rozumiane to, jak to się dzieje, że kapitaliści zarabiają tyle, ile wydają. Dzieje się tak z prostego powodu: wydatki kapitalistów na wynagrodzenia pracowników, i inne, stają się dochodami różnych podmiotów, a gdy zarobione przez nie pieniądze są wydawane, stają się przychodami całej zbiorowości przedsiębiorców – zarobią to, co wydadzą, pieniądz, cyrkulując w gospodarce poprzez wydatki tworzy dochody – i tak kręci się machina gospodarcza. Cały problem tkwi jednak w strukturze tych wydatków i związanymi z tą strukturą motywacjami.
Na naszym schemacie widzimy, że po uruchomieniu oszczędności kapitalistów coś jeszcze pozostało z wytworzonej nadwyżki dóbr konsumpcyjnych. Tymi elementami, które są w tym prostym modelu nieuwzględnione, a zgodnie z jego logiką oczyszczą system z nadwyżkowych zapasów, są wydatki publiczne finansowane z podatków, które powinni zapłacić przedsiębiorcy. Stanowią one dodatkowy strumień środków, które odpłyną do sektora publicznego i wrócą jako wydatki konsumpcyjne jego pracowników, i eksport – to, co przedsiębiorcom uda się z wypracowanej nadwyżki ulokować za granicą, buduje potencjał kapitałowej ekspansji danego kraju.
Współzależności makroekonomiczne
De facto są trzy powiązane z sobą i współzależne bilanse makroekonomiczne, łączące podstawowe strumienie przepływu środków pieniężnych w gospodarce, które współgrają ze sobą, budując określony – twórczy bądź destrukcyjny – stan (nie)równowagi makroekonomicznej: bilans oszczędności i inwestycji sektora prywatnego, bilans budżetu państwa i bilans wymiany zagranicznej (eksport i import). Mechanizmy gospodarcze prowadzą do wzajemnego się równoważenia i kompensowania tych trzech zwykle niezrównoważonych bilansów, z różnymi skutkami, zależnymi od wygenerowanej struktury (Anna Moździerz, Paradygmat deficytów bliźniaczych, PWE, Warszawa 2018).
Linia (wykres 2) ukazuje, jak w ostatnich latach kształtowały się depozyty gospodarstw domowych i przedsiębiorstw niefinansowych.
W praktyce gospodarstwa domowe oszczędzają zatem więcej niż przedsiębiorstwa niefinansowe. To jest logiczna i „ekonomicznie zdrowa” zależność. Gospodarstwa domowe potrzebują zasobów zaoszczędzonych środków po to, aby zabezpieczać swoją przyszłość, by mieć środki na zakup bez kredytu pewnych urządzeń trwałych, takich jak samochody czy kosztowne urządzenia wyposażenia mieszkań lub na szczególne wydatki konsumpcyjne: dziadek kupi wnuczce pianino w prezencie na urodziny, jeśli ma zasób zaoszczędzonych środków. Jeśli budowaliśmy gospodarkę rynkową, która wymagała, by dobra i usługi były kupowane za cenę wyznaczoną przez rynek, to trzeba było w strukturach gospodarczych dokonać przesunięć, w wyniku których większy strumień pieniędzy przepływałby do gospodarstw domowych. To podstawowa kwestia utrzymania koniunktury w gospodarce rynkowej – nie bez powodu najwyższe wskaźniki udziału kosztów związanych z zatrudnieniem są w Szwajcarii, USA i rozwiniętych krajach europejskich. Ta kwestia była znana choćby od znanego powiedzenia Henry’ego Forda, że jego robotnicy powinni zarabiać tyle by móc kupić jego samochody, z której ukuto pojęcie tzw. fordyzmu. A jeszcze w 1988 r. Marc Lewinson pisał, o zdrowej, służącej gospodarce zasadzie, że pensje pracowników powinny być powyżej płacy równowagi rynkowej, bo jest to z wielu powodów racjonalne z punktu widzenia przedsiębiorcy, a przecież nie jest problemem dla rynku, ile ludzie zarabiają, ważne, ile wydają (M. Lewinson, „Nie tylko wolny rynek. Odrodzenie aktywnej polityki gospodarczej”, PWE Warszawa 1992, s. 69).
Zobacz również:
Bez oszczędności trudno o inwestycje
Duszenie dochodów pracowniczych restrykcyjną polityką państwa jest nonsensem ekonomicznym. Tej kwestii kompletnie nie rozumiano w procesie tzw. terapii szokowej, zdominowanej przez poglądy wątpliwie kompetentnych ekonomistów neoliberalnych, którym powierzono sprawy gospodarcze po 1990 r. – miał oczywiście rację Joseph E. Stiglitz, że swój sukces gospodarczy Polska zawdzięcza nie tej „terapii” lecz odejściu od niej. Taka jest po prostu logika ekonomicznych zależności.
Inwestycje – czynnik dynamizujący gospodarkę
Oszczędności i inwestycje, w swym strumieniowym znaczeniu, pełnią łącznie kluczową rolę w procesach równoważenia i dynamizowania gospodarki. Inwestycje pełnią, co Keynes zauważył, w tym duecie wiodącą rolę, dlatego, że oszczędności same z siebie są czynnikiem hamującym. W języku logiki klasycznej możemy sformułować twierdzenie o charakterze implikacji: jeżeli będą inwestycje, to pojawią się oszczędności. Inwestycje to czynnik dynamizujący gospodarkę, bo uruchamiają „nieczynny” pieniądz, zmagazynowany w formie bankowych depozytów, ukryty w sejfach lub jako nagromadzony w formie różnych aktywów zysk. Realizowane, dają dochody wielu podmiotom, bezrobotni uzyskują pracę, projektanci otrzymują tantiemy za swe projekty, robotnicy się bogacą, ze zwiększających się dochodów zakładane są w bankach lokaty oszczędnościowe, a niektórzy próbują swych sił na giełdzie czy w różnych instytucjach finansowych. Od wielu czynników zależy wzajemna relacja między tak formowanymi strumieniami środków.
Ale Kazimierz Łaski powtarzał za Kaleckim, że „inwestycje są płochym tworem” (Kazimierz Łaski, „Mity i rzeczywistość w polityce gospodarczej i w nauczaniu ekonomii”, Instytut Ekonomiczny PAN, Warszawa 2009, s. 19). Powodów jest wiele, a jednym z nich są oszczędności jako zasób. Gromadzone w bankach stanowią część agregatu pieniężnego M2, od którego odejmiemy jego część określaną jako pieniądz w obiegu M1 (gotówka oraz wkłady na każde żądanie, określane kiedyś jako pieniądz a vista albo czekowy, obecnie – z kart debetowych). Ten pieniądz stanowi zasób budujący potencjał kapitałowy gospodarki, bo o ile mniejsze kredyty udzielane wiarygodnym, pewnym kredytobiorcom banki mogą finansować, jak to opisują podręczniki, wykreowanym przez siebie pieniądzem bezgotówkowym, otwierając im rachunki depozytowe, to dla wielkich inwestycji muszą mieć określony zasób pasywów, a ten jest jednak, relatywnie mały w porównaniu z krajami wysoko rozwiniętymi. Stosunek pieniądza M3 (to niewiele więcej niż M2) do PKB w Polsce był w 2022 r. na poziomie 66 proc., natomiast w krajach strefy euro – 119 proc., czyli prawie dwa razy więcej, wartość masy pieniądza o prawie jedną piątą przekraczała wielkość PKB. Różnica między M3 a M1, czyli to, co określamy jako zasób kapitałowy sektora bankowego, była w strefie euro natomiast 2,7 razy większa (tabela 1).
W gruncie rzeczy sytuacja czterech zaprezentowanych krajów postkomunistycznych jest podobna. Różnice między nimi, jak i zmiany w czasie, np. w Polsce między 2018 a 2021 r., mogą po części wynikać z tego, że podmioty, zależnie od lokalnej sytuacji na rynkach finansowych, wysokości stóp procentowych i inflacji, przenoszą swe środki z rachunków bieżących na oszczędnościowe lub odwrotnie. Jak by jednak nie było, wszystkie kraje naszego regionu mają słaby potencjał kapitałowy. Nic więc dziwnego, że na ostatnim Europejskim Kongresie Finansowym w Sopocie stwierdzono, że nasz sektor bankowy „sam nie udźwignie finansowania transformacji energetycznej”, jego pozycja jest słaba, „jest w ogonie Europy, jeśli chodzi relację kredytów dla przedsiębiorstw do PKB” (Agnieszka Morawiecka, „Banki muszą nabrać masy, by finansować megainwestycje”, Puls Biznesu, 18.06.2024).
Nie jest to kwestia podatku bankowego, jak twierdzi pani wiceprezes Związku Banków Polskich, bo zyski banków i wypłacane przez nie dywidendy są wciąż imponujące, lecz głębszych przyczyn strukturalnych (INFORMACJE SYGNALNE GUS 04.04.2024 r. Wyniki finansowe banków w 2023 r.).
Niskie zapotrzebowanie firm na kredyty
Od 2011 r. do lutego 2019 r. wielkość kredytów i depozytów była zbliżona, czasami na krótko zrównywały się, ale w zasadzie kredyty lekko przeważały depozyty (wykres 3). Od października 2019 r. depozyty zaczęły wyraźnie przeważać, kredyty praktycznie „siadły”, ich poziom się ustabilizował, a w krótkich okresach pandemii COVID-19 i niej ich poziom nawet się zmniejszał. Przyczyna tego, że kredyt jest ogólnie niski, tkwi w niskim zapotrzebowaniu przedsiębiorstw na kredyt – bo potrzeby gospodarstw domowych są względnie stabilne. Wynikają one z nieustającej potrzeby finansowania budownictwa mieszkaniowego kredytem hipotecznym, a zdolność do zaciągania go zależy przede wszystkim od poziomu stóp procentowych. W efekcie ten słaby zasób kapitałowy i tak nie jest wykorzystywany. Jak zauważa Leszek Pawłowicz, komentując wnioski wypracowane na Europejskim Kongresie Finansowym, „relacja kredytów do depozytów to tylko 78 proc. To oznacza, że znaczna część zebranych oszczędności nie jest wykorzystywana do wsparcia rozwoju gospodarczego” („Europejski Kongres Finansowy | Leszek Pawłowicz: System bywa irracjonalny„, Wywiad Aleksandry Fandrejewskiej, Rzeczpospolita, 7.06.2024). Z danych (wykres 3) wynika, że to jeszcze mniej: 68 proc. w maju 2024 r.
Przedsiębiorstwa nie sięgają po kosztowne finansowanie bankowe przede wszystkim z czterech powodów.
Po pierwsze, wtedy, gdy mają środki własne. Niski podatek CIT w deklarowanej publicznie opinii tych, którzy na redukcję tego podatku naciskali, miał spowodować, że przedsiębiorstwa będą żwawiej inwestowały. Ale inwestuje się wtedy, gdy chce się ekspandować – potrzeba ekspansji bierze się z ducha kapitalizmu, tej mentalności, która zbudowała współczesną cywilizację Wolnego Świata – ale po kredyt się sięga, gdy jednocześnie brakuje środków własnych. Gdy natomiast dysponuje się własnymi środkami, a przeważa potrzeba zaspokojenia wybujałych pragnień konsumpcyjnych i pozyskiwania majątków, to inwestycje rozwojowe schodzą na dalszy plan – wygrywa dywidenda. W tradycyjnym systemie kapitalizmu drugiej połowy XX w. do inwestowania mobilizował relatywnie wysoki podatek CIT (w USA sięgający nawet ponad 40 proc., podobnie w Polsce w pierwszych latach jego funkcjonowania) połączony z ulgą inwestycyjną – u nas określaną jako „podatek estoński”. A przecież nie jest to estoński wynalazek, lecz narzędzie bodźcowania inwestycji znane od lat w skarbowości. Gdy się jednak okazało, że ulgi są często nieuczciwie wykorzystywane, zaczęła dominować opinia o zbawczym obniżeniu stawki CIT. Te nadzieje okazały się bardzo na wyrost.
Po drugie, wtedy, gdy mogą swoje potrzeby zaspokoić innymi sposobami korzystania z narzędzi, które zwykle nabywało się poprzez inwestycje. Pojazdy samochodowe, maszyny budowlane, komputery i inne urządzenia są częściej nabywane poprzez leasing. Korzystanie z nich jest też realizowane w formie zewnętrznych usług outsourcingowych. W efekcie spada zapotrzebowanie na zwykły, tradycyjny kredyt bankowy, bo w tego typu narzędzia i działalność po prostu się nie inwestuje. Trzeba jednak powiedzieć, że są to inwestycje małego kalibru, które podtrzymują działalność gospodarczą, nie dotyczą wielkich rozwojowych projektów, które pchałyby gospodarkę na wyższy poziom jakościowy.
Po trzecie, przedsiębiorstwa powiązane z zagranicznymi firmami, pełniącymi rolę biznesowych „matek”, mogą pozyskiwać od nich środki na uprzywilejowanych warunkach w zamian za określone koncesje. Mogą też korzystać z usług zagranicznych banków – jesteśmy przecież w związku państw, którego jedną z naczelnych zasad jest swoboda przepływu kapitału.
Po czwarte, niskie zapotrzebowanie na kredyt może być prostą konsekwencją spadku skłonności do inwestowania spowodowanego przez osłabienie koniunktury.
Przyczyny regresu w Polsce
W Polsce w zasadzie dominują pierwsze trzy powody, jednak przyczyny regresu są głębsze, systemowe. Jarosław Mielczarek rozważając, dlaczego pod względem innowacyjności i tempa wzrostu gospodarczego Polska jest wciąż daleko za Niemcami, w swej głębokiej analizie przyczyn naszych strukturalnych słabości, wymienia ich 15 (Jarosław Mielczarek, „Niski poziom innowacyjności gospodarki i stopy wzrostu PKB – hipoteza głównego czynnika wyjaśniającego”, Nierówności Społeczne a Wzrost Gospodarczy, nr 54 (2/2018), s. 123 – 159). Są to przyczyny społeczne, kulturowe, polityczne, tkwiące w niekompetencji klasy politycznej i (pseudo)ekspertów, którzy mieli trudny do skontrowania wpływ na kształt samego procesu transformacji gospodarki, jak i mentalnościowe u elit gospodarczych. Okazały się one niezdolne nie tylko do zachowania tego, było nie było, dorobku przemysłowego, jaki w Polsce zbudowano za siermiężnego, ale uprzemysławiającego kraj socjalizmu, ale tym bardziej jego twórczego rozwinięcia. Za to zasłaniali się bałamutnymi teoriami neoliberalizmu. Podstawową jednak przyczyną jest zbudowanie (na gruzach tego, co zniszczono opartą na zasadniczo błędnych koncepcjach prywatyzacją) gospodarki podporządkowanej, mało zdolnej do samodzielnego rozwoju na bazie własnych innowacyjnych pomysłów (Ryszard Ślązak, „Samozagłada polskiej gospodarki 1989–2016”, Warszawa 2021).
Zobacz również:
Oszczędności Polaków wyglądają mizernie na tle reszty Europy
Ale to, można powiedzieć, tylko „nadbudowa”, ważniejsza jest „baza”. Najgłębszą przyczyną tego regresu, jest brak prawdziwego, wspomnianego tu „ducha kapitalizmu”. Słowo „kapitalizm” pochodzi przecież nie od słowa „kapitał”, jak większość sądzi, lecz od capito, czyli głowa w języku łacińskim, a stosuje się do danych przeliczanych na jednostkę ludzką, czyli głowę, określanych jako per capita. Kapitalizm to efekt działania jednostek, a ściślej mówiąc ich głów, intelektu w nich tkwiącego, w którym ukształtowała się określona mentalność; intelektu, którym kieruje tkwiący w jego podświadomości, ukształtowany przez nieprzerwane dziedzictwo pokoleń duch kapitalizmu. U nas to dziedzictwo pokoleń zostało zerwane przez lata wojny, gdy wymordowano znaczną część elit, a także przez okres budowy tzw. realnego socjalizmu, gdy z kolei znaczną część jej pozostałości zmuszono do emigracji, a stosowane metody swoistej „inżynierii społecznej” w edukacji i propagandzie ukształtowały pokolenia, w których nie było (albo u niewielu istniało szczątkowo) myślenia w kategoriach innowacyjności, dążenia do twórczej ekspansji, stanowiących podstawę tego, co określam jako „duch kapitalizmu”. Odnosi się wrażenie, że u nas został bardziej „zabity” niż w Chinach, które przeszły swoją gehennę rewolucji kulturalnej. Zbyt wiele było przypadków, gdy utalentowani ludzie z dobrymi pomysłami rozpoczynali jakąś działalność, rozwijali do pewnego poziomu i zamiast dążyć do obejmowania coraz większych części rynku, rozwijać swój biznes i ekspandować może nawet na rynki światowe – pokusili się na sprzedaż biznesu za kilkadziesiąt milionów wyrachowanym graczom, którzy de facto dokonywali wrogich przejęć, czyli wykupu konkurenta po to tylko by go zlikwidować i przejąć nie tylko jego rynek, ale i myśl techniczną. Jeśli nowi nabywcy nie likwidowali, lecz rozwijali taki wykupiony biznes, to był to rozwój eksploatacyjny, nawet w swych skutkach destrukcyjny dla kraju – jak się stało z niektórymi platformami medialnymi, ale też przedsiębiorstwami przemysłowymi.
Nie było też warunków instytucjonalnych, a są nimi dobry rynek kapitałowy ze stosownie pojemnym zasobem kapitału (Chińczycy bez żadnej pomocy środków zewnętrznych, jakichś KPO, potrafili sobie poradzić), ale przede wszystkim przemyślane, wspierające działania polityki gospodarczej państwa w sferze podatków, polityki budżetowej, prawa, skutecznego i sprawiedliwego, kompetentnego wymiaru sprawiedliwości, arbitrażu prawnego, a wreszcie edukacji od najmłodszych lat, która wychowuje oraz buduje silnego psychicznie i moralnego człowieka. Te cele nie zostały postawione na początku tzw. transformacji ustrojowej, bo w ogóle ich nie rozumiano. Ale teraz jest chyba jeszcze gorzej, bowiem są jak horyzont: idziemy, idziemy, czas płynie od wyborów do wyborów – a on wciąż się oddala.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.
prof. Jerzy Żyżyński, doradca prezesa NBP, b. członek RPP