Autor: Rafał Woś

Publicysta, dziennikarz ekonomiczny

Po co polityka monetarna?

Na naszych oczach doszło do wielkiego odwrócenia sojuszy. Banki centralne z narzędzi neoliberalnego monetaryzmu stały się w ostatnich latach nadzieją na odzyskanie demokratycznej kontroli nad procesami gospodarczymi. Nie wszystkim to się jednak podoba.
Po co polityka monetarna?

©Getty Images

Gdy rozwinięte gospodarki próbowały niezdarnie wygrzebywać się z kryzysu 2008 r., to tygodnik „The Economist” zrobił wyjątkowo trafną okładkę. Była ona przeróbką obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii”. „Odsuńcie się jestem bankierem centralnym” – mówi jeden (na oko najbardziej znaczący) z przedstawionych medyków stojących nad nieszczęsnym ciałem. Obserwując to, co się stało w światowej gospodarce w ciągu kolejnych 15 lat trudno nie dostrzec, jak bardzo był to profetyczny obrazek. Faktycznie bowiem rola banków centralnych zmieniła się fundamentalnie na naszych oczach. Tak z ekonomicznego, jak również (a może nawet bardziej) politycznego punktu widzenia.

Keynesizm

Aby zrozumieć, co się wydarzyło warto cofnąć się w czasie. Prawie sto lat temu jeden z ojców nowoczesnego myślenia o ekonomii i kapitalizmie John Maynard Keynes, pisząc swoje najważniejsze prace ( „Traktat o reformie monetarnej” z 1923 r. czy „Ogólną teorię zatrudnienia, procentu i pieniądza” z 1936 r.), przewidywał dla bankowości centralnej raczej drugorzędną rolę. Keynes oraz przedstawiciele jego szkoły zwykli nazywać politykę monetarną „popychaniem sznurka”. I oczywiście, że nie było to określenie pochlebne. Jeżeli bowiem chcemy by sznurek przesunął się w interesującym nas kierunku, to najlepiej za niego po prostu pociągnąć. Wtedy jest nam posłuszny. Spróbujcie jednak przemieścić sznurek, popychając za jego przeciwległy koniuszek. Owszem – też się przesunie – ale będzie się po drodze wywijał na wszystkie strony, niekoniecznie zmierzając tam, gdzie chcieliśmy. Dla Keynesistów polityka monetarna była zawsze takim popychaniem sznurka, czyli tą mniej skuteczną i mniej ważną polityką gospodarczą. Gdzież jej tam do rozwiązań fiskalnych: wydatków rządowych, inwestycji i zmian poziomu opodatkowania. W ten sposób rząd zyskiwał prawdziwy wpływ na kształtowanie polityki gospodarczej. To tak miały wyglądać skuteczna walka z bezrobociem oraz kontrcykliczne działania antyrecesyjne. Te posunięcia fiskalne były dla Keynesistów prawdziwym i najsensowniejszym ciągnięciem sznurka, a nie żadne ruchy banku centralnego.

Monetaryzm

W tym sensie nie jest absolutnie żadnym przypadkiem, że aż do naturalnej śmierci klasycznego Keynesizmu (lata 70. i 80. XX w.) banki centralne były gdzieś na drugim planie. Owszem istniały i miały swój zestaw kompetencji oraz zadań.  Wykonawcy polityki monetarnej byli jednak raczej urzędnikami aniżeli głównymi rozgrywającymi spektakl ekonomii politycznej. Nieprzypadkowo nazwiska kolejnych szefów Fedu, Bank of England czy nawet Bundesbanku z tamtego okresu ulotniły się ze zbiorowej pamięci. Pisząc ten tekst, sięgnąłem do zakurzonej wielotomowej „The Encyclopedia Americana” z 1958 r. i faktycznie nawet tam próżno szukać nazwisk osób stojących na czele wspomnianych instytucji bankowości centralnej. To wszystko zmieniło się wraz z odwrotem od Keynesizmu i początkiem ery zwanej dziś w historii ekonomii umownie neoliberalizmem. A jednym z jego najważniejszych ówczesnych wcieleń był (nieco już dziś zapomniany) monetaryzm. Miał on wielu ojców. Ze szczególnym uwzględnieniem pierwszego ekonomicznego celebryty Miltona Friedmana.

Zobacz również:
Dylematy Europejskiego Banku Centralnego

Monetaryzm to przecież nic innego jak właśnie dowartościowanie i podniesienie polityki monetarnej do roli sedna zarządzania gospodarką. Coś jakby antykeynesizm w praktyce. Jeżeli bowiem Keynes powiadał, że zaczynać należy od polityki fiskalnej (podatków i wydatków), to neoliberalizm/monetaryzm głosił coś dokładnie odwrotnego. Powiadał, że żaden rząd, żadne wydatki i żadne inwestycje państwowe, że to wszystko jest nie tylko zbędne, ale wręcz marnotrawne i szkodliwe. Obezwładniwszy w ten sposób państwo oraz rugując je z roli głównodowodzącego procesami gospodarczymi, neoliberalizm tworzył oczywiście wielką pustkę. Kto (prócz mitycznego rynku) miał ją wypełnić? Tu z pomocą przychodzili monetaryści, którzy powiadali gromko, że rolą nowego boga gospodarki ma być właśnie bank centralny. Polityka pieniężna będzie jego ewangelią, a bankier centralny papieżem nowego ekonomicznego ładu. O czym może świadczyć choćby popularność wszystkich kolejnych postaci stojących na czele najważniejszych banków centralnych: Paula Volckera, Alana Greenspana czy Bena Bernankego w USA albo – doskonale znanych – ich odpowiedników w EBC: Jeana-Claude’a Tricheta czy Maria Draghiego.

Neoliberalny zwrot w ekonomii

Istnieją badacze gospodarki, którzy pokazują, że zmiana była naprawdę głęboka. Głębsza nawet niż wielu chciałoby przyznać. Pierwszy pokazał to już kilka lat temu historyk ekonomii Philip Mirowski w książce „The Thirteen Commandments of Neoliberalism” (Trzynaście przykazań neoliberalizmu). A potem Avner Offer i Gabriel Soderberg w pracy „The Nobel Factor: The Prize in Economics, Social Democracy, and the Market Turn” (Czynnik Nobla. Nagroda z ekonomii, socjaldemokracja i  wzrost popularności wolnego rynku). Obie książki dowodzą, że nie jest przypadkiem, iż tzw. Nagroda Nobla, czyli Nagroda Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii jest w praktyce przedsięwzięciem finansowanym przez… szwedzki bank centralny. Nagrodę tę powołano do życia w 1969 r. i był to pomysł szwedzkiego biznesu, a zwłaszcza sektora finansowego. Chodziło o podniesienie prestiżu szwedzkiego banku centralnego i uniezależnienie go od wpływów politycznych. Głównie zakusów ze strony szwedzkiej socjaldemokracji, która zawsze podkreślała, że bank centralny jest ciałem znajdującym się poza bezpośrednią demokratyczną kontrolą i uchyla się od wspierania bieżącej polityki zwalczania bezrobocia albo przeciwdziałania kryzysom.

Sama nagroda bardzo szybko jednak wyszła poza ów szwedzki kontekst. Stając się ideologiczną kolumbryną, której znaczenie błyskawicznie przekroczyło granice samej Szwecji. Znacząco ułatwiając wielki neoliberalny zwrot w polityce ekonomicznej ostatnich 40 lat. Działało to (w skrócie) tak, że przez dwie – trzy dekady tzw. Noble z ekonomii zgarniali niemal wyłącznie ekonomiści prorynkowi: Friedrich Hayek, Milton Friedman, George Stigler, Gary Becker, James M. Buchanan, Ronald Coase, Edward C. Prescott czy Finn E. Kydland. A taki wysyp usankcjonowanych Noblem autorytetów mocno przełożył się na wyrugowanie z debaty ekonomicznej na Zachodzie ekonomii innej niż ortodoksyjnie liberalna. To, że tak wielu z nas mówiąc „podatki” myśli „najlepiej niskie”, albo myśląc „państwo” dopowiada „mniej efektywne niż rynek” – zawdzięczamy właśnie Nagrodzie Nobla z ekonomii.

Zobacz również:
Zmiany w presji na banki centralne a inflacja

Oczywiście z biegiem czasu (po 2008 r. w szczególności) zestaw noblistów zaczął się poszerzać. Na przykład o tzw. neokeynesistów czy przedstawicieli ekonomii behawioralnej. Niepodważających z reguły podstaw neoliberalnego status quo, ale zwracających uwagę na pewne jego niedoskonałości. To Nagrody Nobla dla takich postaci jak Paul Krugman, Joseph E. Stiglitz, Daniel Kahneman czy też Richard Thaler albo (to bardziej neoschumpeterysta) Paul Romer. Ale jeśli przyjrzeć się sprawie odpowiednio uważnie zauważymy, że nawet dziś ów „Nobel z ekonomii” nadal jest raczej zachowawczy. I wyraża głównie punkt widzenia liberalno-konserwatywnej części ekonomicznego mainstreamu.

Koncepcja NAIRU

Inną ideologiczną pozostałością po monetaryzmie jest na przykład koncepcja NAIRU, czyli z angielska „Non-Accelerating Inflation Rate of Unemployment” (dosłownie: stopa bezrobocia, która nie powoduje przyspieszenia inflacji) wymyślona pod koniec lat 60. XX w. przez Miltona Friedmana. Hipoteza NAIRU głosiła, że istnieje pewien konkretny poziom bezrobocia, który jest dobry dla gospodarki. A rząd oraz banki centralne nie powinny próbować schodzić poniżej tego poziomu. Dlaczego? Friedman dowodził, że jeśli państwo będzie dążyło do pełnego zatrudnienia, to nieuchronnie wywoła inflację. W demokracji rządy są zbyt podatne na głosy wyborców, z których zdecydowana większość to przecież pracownicy. Dlatego prawdziwa władza musi zostać przesunięta do niedemokratycznego (oficjalnie nazywanego „niezależnym”) ośrodka władzy jakim jest bank centralny. Bo to tamtejsi bankierzy są jedynym gwarantem, który pozwoli uchronić interesy zakumulowanego kapitału przed zgubnymi (z ich perspektywy) wpływami inflacji. A tę powstrzymywać należy poprzez podwyższanie stopy procentowej, która jest przecież niczym innym jak rodzajem… płacy minimalnej dla kapitału. Gwarantuje bowiem, że kapitał – choć bezczynny – będzie generował zyski wyższe niż inflacja. Oczywiście taka polityka wysokich stóp procentowych schłodzi gospodarkę. Ale nic to! To przecież nawet lepiej. Wyższe bezrobocie to wszak mniejsza szansa, że pracownicy będą się mogli skutecznie domagać podwyżek płac. Nie będzie więc presji na nadmierny wzrost cen. W ten sposób interesy kapitału zostaną zabezpieczone. W praktyce polityki ekonomicznej koncepcja NAIRU stała się pewnego rodzaju dogmatem polityki ekonomicznej w USA i Europie, realizowanym niezależnie od barw politycznych przez wszystkie rządy.

Zobacz również:
Globalna R*

To wszystko funkcjonowało sobie w miarę stabilnie aż do kryzysu 2008 r. I wtedy zaczęły się zmiany. Nie od razu było je widać. Ale dziś – 16 lat później – przesunięcia są już bardzo wyraźne. I znów bankowość centralna znajduje się w ich centrum.

Kryzysy zmieniły politykę banków centralnych

Co się wydarzyło? Otóż – mówiąc najprościej – na naszych oczach banki centralne – mówiąc w skrócie – zmieniły alianse. W USA rozpoczęło się to jeszcze w ubiegłej dekadzie, gdy Fed za pomocą polityki luzowania ilościowego (QE) w sposób niekonwencjonalny i aktywny zaczął wyręczać rząd w prowadzeniu działań najpierw antykryzysowych, a potem antystagnacyjnych. Europa (głównie pod wpływem konserwatywnych ekonomicznie elit niemieckich) długo się przed tym broniła, czyniąc ze strefy euro ostatni bastion klasycznego monetaryzmu w XXI w. Lody jednak i tu puściły. Najpierw – nieśmiało – w czasie kryzysu zadłużeniowego, gdy prezes EBC Mario Draghi zadeklarował słynne „whatever it takes”. Biorąc de facto w imieniu największego na kontynencie banku centralnego odpowiedzialność za sytuację fiskalną krajów obszaru wspólnego pieniądza.

Prawdziwa rewolucja przyszła jednak w czasie pandemii COVID-19 w latach 2020–2022. W tym czasie do gry wszedł PEPP –  pandemic emergency purchase programme (czyli Pandemiczny Program Nadzwyczajnego Zakupu). W ramach tej akcji Europejski Bank Centralny kupił papiery dłużne krajów strefy euro najciężej doświadczonych przez pandemię, liczone w setkach miliardów euro. Długi te– mówiąc najbardziej obrazowo – następnie zutylizował. Ukrył je po prostu w swoich bilansach, dając do zrozumienia, że – pod żadnym pozorem – nie będzie się domagać od państw członkowskich ich spłacania.

Oczywiście ekonomiści i co bardziej rozgarnięci politycy zdają sobie sprawę, że w utylizacji długu przez bank centralny nie ma niczego technicznie niemożliwego. Dopóki długu nie trzeba spłacać w obcej walucie bank centralny może taką operację przeprowadzić jednym kliknięciem. Nie zadrży od tego ziemia ani nie wypadną szyby z okien we frankfurckiej siedzibie EBC. Wiele banków centralnych mniejszych krajów posiadających własną suwerenną walutę poszło podobną drogą. Wszędzie doświadczenia były raczej pozytywne. Koszmaru recesji oraz bezrobocia – który u progu pandemii wydawał się nieuchronny – udało się uniknąć.

Dziś – dwa lata po tamtych wydarzeniach – jesteśmy znów na rozdrożu. Zwolennicy nowej roli banków centralnych widzą tu przyszłość – dobrą i jasną. Ich zdaniem aktywna rola polityki monetarnej w prowadzeniu przez rządy polityki antykryzysowej oraz prorozwojowej jest bardzo dobra. To jakby postawienie spraw z powrotem „na nogi”. W tym scenariuszu bank centralny może wreszcie – jak w czasach starego dobrego Keynesizmu – znów służyć demokracji. W tym wypadku pomagać w realizowaniu polityki przez demokratycznie wybrane rządy.

Przeciwnicy takiego myślenia uważają, że ta nowa/stara rola jest niebezpieczna. Bo wyciąga bank centralny z bezpiecznej roli „apolitycznego technokratycznego ciała”, które ma demokrację kontrolować w imię interesów „rynku” oraz elit finansowych. W tle jest oczywiście spór o inflację z lat 2022–2023, której doświadczyła nie tylko Polska, ale wszystkie kraje rozwinięte. Czy była ona wywołana opisanym tu „odwróceniem sojuszy” i powrotem roli banków centralnych do roli „sług demokracji”? Czy miała może inne przyczyny (ceny surowców, czynniki geopolityczne)? A czy zaangażowanie banków centralnych w pomoc demokratycznym rządów ma tu znaczenie drugorzędne? Od odpowiedzi na te pytania wiele zależy, bo przyszłość bankowości centralnej do końca nie jest pewna. Można sobie wyobrazić oba scenariusze. Zarówno kontynuację pomagania rządom w prowadzeniu polityk antyrecesyjnych czy w walce z nawrotem tragedii bezrobocia. Ale możliwy jest przecież także i powrót polityki monetarnej do roli zwornika kapitalizmu antydemokratycznego – służącego raczej interesom elit niż mas społecznych.

©Getty Images

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Dokąd zmierza polityka pieniężna

Kategoria: Trendy gospodarcze
W latach 90. XX w. wydawało się, że patent na prowadzenie polityki pieniężnej jest znany. Kraje małe, o otwartej gospodarce i swobodnych przepływach finansowych, powinny zrezygnować z prowadzenia własnej polityki monetarnej i przywiązać kurs swojego pieniądza do zagranicznej waluty dominującej w obrotach handlu zagranicznego. Oczywiście takie rozwiązanie wymagało prowadzenia odpowiedzialnej polityki budżetowej i zaufania rynków finansowych wykluczające raptowny odpływ zagranicznego finansowania.
Dokąd zmierza polityka pieniężna

Gdy bank centralny ma stratę zamiast zysku

Kategoria: Analizy
Strata banków centralnych, do tej pory była zjawiskiem rzadkim, obecnie pojawi się w przypadku czołowych europejskich banków centralnych. A jak będzie w rozwijających się krajach?
Gdy bank centralny ma stratę zamiast zysku

Ewolucja polityki banków centralnych

Kategoria: Trendy gospodarcze
Banki centralne przechodziły i przechodzą ewolucję. Jej przebieg można oceniać też przez pryzmat ich relacji z rządem. Wbrew pozorom nie jest to łatwe przedsięwzięcie. Rzecz w tym, że relacja ta powinna być oparta na dialogu i współpracy, ale i z poszanowaniem niezależności banku centralnego.
Ewolucja polityki banków centralnych