Metamorfozy systemów walutowych XX wieku
Kategoria: Trendy gospodarcze
Analityk makroekonomiczny i publicysta, jego zainteresowania dotyczą polityki pieniężnej i fiskalnej oraz rynków finansowych.
(©Envato)
Wynika to przede wszystkim z tego, że sytuacja gospodarcza jest bardzo dynamiczna. Zmiana w uwarunkowaniach makroekonomicznych generuje za każdym razem inny kontekst dla dyskusji o wejściu do unii walutowej. W momencie, kiedy dołączaliśmy do Unii Europejskiej wydawało się, że strefa euro jest ekonomicznym sukcesem. Po kilku latach funkcjonowania obszaru wspólnej waluty można było odnieść wrażenie, że wszystko działa tak jak powinno. Gospodarki państw należących do tego ugrupowania rosły stabilnie, a o problemie nadmiernego zadłużenia nikt jeszcze nie słyszał, co nie znaczy, że go nie było. Członkostwo w strefie euro postrzegano jako przepustkę do ekskluzywnego klubu, w którym lepiej być, niż nie być. Obligacje państw należących do niej schodziły jak świeże bułeczki, a ich rentowność była wyjątkowo niska. Oznaczało to tani i bezproblemowy dostęp do kapitału, co było bardzo potrzebne gospodarce, która wciąż była na dorobku.
Wejście do strefy wydawało się zatem czymś pożądanym z ekonomicznego punktu widzenia. To miało być swoiste dopełnienie procesu integracji, którego pierwszym etapem było wejście do Unii Europejskiej 1 maja 2004 r. A przyjęcie euro wynikało i wciąż wynika z traktatu akcesyjnego z 2003 r. Polska zobowiązała się zastąpić złotego unijnym pieniądzem, nie wskazano jednak daty, kiedy miałoby to nastąpić. Sam obowiązek traktatowy został jednak ustanowiony. Zwolennicy euro mieli zatem dodatkowy argument.
Sprawy zaczynają się komplikować
Gdyby wszystko wyglądało tak jak wtedy, to kto wie, może Polska niebawem do euro rzeczywiście by dołączyła. Sprawy zaczęły się jednak poważnie komplikować. Źródłem problemów okazały się wydarzenia… w Stanach Zjednoczonych. Na tamtejszym rynku nieruchomości doszło bowiem do załamania. Kredytobiorcy, w związku z podwyżkami stóp procentowych dokonanymi przez Rezerwę Federalną, zaczęli mieć problemy z obsługą swoich zobowiązań. Pytanie, co to ma wspólnego ze strefą euro? No cóż, każdy kto ma chociaż blade pojęcie o gospodarce wie, że sytuacja makroekonomiczna Stanów Zjednoczonych ma bardzo poważne globalne implikacje. Wynika to głównie z rozmiarów samej amerykańskiej gospodarki, ale nie tylko to. Udzielane za Oceanem kredyty były następnie kompletowane w paczki i sprzedawane po całym świecie jako instrumenty finansowe znane pod akronimem CDO (ang. Collateralized Debt Obligation), czyli obligacji zabezpieczonych długiem. Kiedy zabezpieczenie tych obligacji okazało się nic niewarte, pojawiły się pytania, kto nabył te instrumenty i jak to wpływa na jego wypłacalność? Inaczej rzecz ujmując, pojawił się kryzys finansowy połączony z potężnym zanikiem zaufania na rynkach. Nikt nikomu nie chciał pożyczać pieniędzy w obawie o to, że druga strona może być niewypłacalna. Do gry wkroczyły banki centralne, organizując zastrzyk płynności na niespotykaną dotąd skalę znany pod nazwą quantitative easing (ang. luzowanie ilościowe). Powstał zupełnie inny kontekst makroekonomiczny niż ten, z jakim mieliśmy dotychczas do czynienia.
Zobacz również:
Ostrożnie z euro!
Światowa gospodarka pogrążała się w niepewności i nieufności. Już nie było tak, że pieniądze płynęły szerokim strumieniem do tych, którzy chcieli je pożyczyć. Dodatkowo pojawiło się załamanie gospodarcze, wiele europejskich gospodarek wpadło w głęboką recesję, skokowo wzrosło bezrobocie. To już nie była ta sama strefa euro co wcześniej. Zaczęły się też rozjeżdżać rentowności obligacji państw należących do obszaru unijnej waluty. Jeszcze do niedawno greckie papiery miały takie samo oprocentowanie jak niemieckie bundy. Po wybuchu kryzysu było to już odległym wspomnieniem. Niedługo potem wybuchł w strefie euro kryzys zadłużenia. Państwa z największymi problemami fiskalnymi, na czele z Grecją, straciły możliwość finansowania swoich potrzeb pożyczkowych na rynku finansowym. Obszar wspólnej waluty zaczął trząść się w posadach. Bankructwo członków strefy oznaczałoby bowiem faktyczny koniec projektu pod nazwą „euro”.
Konieczna zmiana planów
W 2008 r. polski rząd planował wejście do euro za trzy lata. Oznaczało to, że stalibyśmy się członkiem unii walutowej w 2011 r. Wybuch globalnego kryzysu finansowego, a następnie kryzys fiskalny w samej strefie sprawiły, że plan ten przestał być realny. Pojawiły się też pytania o to, czy sama unia walutowa przetrwa, a jej dalsze istnienie wydawało się coraz mniej prawdopodobne, biorąc pod uwagę skalę narastających problemów. To wtedy, podczas wystąpienia w Londynie w 2012 r. padły słynne słowa Maria Draghiego, ówczesnego szefa Europejskiego Banku Centralnego, że kierowana przez niego instytucja zrobi, co trzeba, aby ratować euro (przemówienie to funkcjonuje obecnie pod znamiennym tytułem „whatever it takes”). Fakt, że trzeba było składać takie deklaracje sprawił, że temat przystąpienia Polski do strefy euro przestał być aktualny. Przynajmniej do czasu, aż obszar wspólnej waluty nie poradzi sobie ze stojącymi przed nim wyzwaniami.
Po kilku latach, uruchomieniu potężnych programów ratunkowych, działań EBC i innych instytucji międzynarodowych, sytuacja wydawała się być opanowana. Sam termin „opanowana” wymaga oczywiście pewnego wyjaśnienia. Długi Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie zniknęły. Ateny wróciły na rynek finansowy, niemniej nie dlatego, że uwarunkowania fiskalne diametralnie się poprawiły. Popyt na papiery państw Południa zapewniały programy skupu aktywów organizowane przez EBC. Bank skupował je na rynku wtórnym, co pozwalało zapewnić na nie popyt. Tak czy inaczej oddalono ryzyko upadku strefy euro, w Unii Europejskiej przyjęto także regulacje mające poprawić zarządzanie finansami publicznymi (tzw. sześciopak i dwupak). Temat odejścia od złotego wrócił. Inaczej jednak zaczęto rozkładać akcenty.
Więcej polityki, mniej ekonomii
Teraz wejście do strefy miało być potrzebne już nie ze względu na domniemane korzyści ekonomiczne, ale polityczne. Okazało się, że zarówno koszty transakcyjne, jak i ryzyko kursowe nie są wystarczająco przekonujące, aby porzucić narodowy pieniądz. Polska przeszła praktycznie suchą nogą przez światowy kryzys finansowy, w czym wielu ekonomistów upatruje zasługę posiadania własnej waluty. Dzięki deprecjacji złotego polski eksport był znacznie bardziej konkurencyjny, co zapobiegło poważnej recesji. Ci, którzy byli w strefie nie mieli możliwości skorzystania z opcji, jaką daje elastyczny kurs; w efekcie konkurencyjność mogli uzyskać tylko poprzez zmniejszenie kosztów pracy, czyli redukcję wynagrodzeń oraz zwolnienia. U nas takiej konieczności nie było, sprawę załatwił słabszy złoty. Oczywiście gdyby osłabił się bardziej, płynny kurs zamiast atutu stałby się powodem poważnych problemów. Udało się jednak uniknąć takiej sytuacji, a wielką karierę zrobiła w okresie kryzysu narracja o zielonej wyspie.
Zobacz również:
Niebezpieczne euro: lekcja Włoch
Tak czy inaczej zwolennicy euro nie zamierzali rezygnować. W nowym kontekście pojawił się także lub zaczął być bardziej eksponowany, argument natury politycznej. Przystąpienie do integracji monetarnej miało być kluczem do centrum decyzyjnego Unii Europejskiej. Polska, dzięki temu, że zrezygnuje ze złotego będzie miała w tej organizacji znacznie więcej do powiedzenia – wskazywali entuzjaści euro. Ze złotym nasz udział w kluczowych decyzjach w Unii miał być znacznie mniejszy. Problem z tego typu myśleniem nasuwa się samoistnie. Co w praktyce decyduje o znaczeniu danego państwa, waluta jaką się posługuje, czy potencjał ekonomiczny (także militarny, ale to temat na zupełnie inny tekst) jakim dysponuje? Stawiając sprawę inaczej: czy Grecja będąc w euro i nie mogąc wyjść z długów stała się silniejsza czy słabsza, jeśli chodzi o jej wpływ na podejmowanie najważniejszych rozstrzygnięć? Mówiąc jasno: argument odwołujący się do kryterium politycznego nie był i wciąż nie wydaje się przekonujący.
Inny powód na rzecz wspólnej waluty dotyczy tego, że euro przyjąć trzeba, bo niemal wszyscy już to zrobili. Oddziaływanie tego argumentu miało być jeszcze silniejsze w sytuacji, w której do strefy dołączyło tak wiele państw naszego regionu. Skoro inni to robią, to my też powinniśmy. Mówimy tutaj nie o poważnej ekonomicznej analizie „za” i „przeciw”, ale o swoistym naśladownictwie. Przecież gdyby euro się nie opłacało, to nie liczyłoby tylu członków? Brzmi to pozornie przekonująco. Nacisk trzeba jednak położyć na słowo „pozornie”. Faktycznie bowiem, poza odwoływaniem się do zwykłej sofistyki, nie ma on większego sensu. W historii nietrudno bowiem wskazać przykłady, w których spora grupa państw robi jednocześnie poważny błąd polityczny czy ekonomiczny. To, że tych podmiotów było więcej, nie czynił ich działań automatycznie sensownymi.
Innym to się nie opłaciło
Wiele państw naszego regionu, które przyjęły euro, po rezygnacji z narodowych walut, rozwijało się jednak znacznie wolniej. Odwołując się zatem bezpośrednio do kwestii ekonomicznych, integracja monetarna nie przełożyła się u nich na znaczącą poprawę kluczowych wskaźników gospodarczych, było raczej odwrotnie. Na tym tle Polska wypadała bardzo dobrze, co zawdzięczamy w dużej mierze temu, że dysponujemy własną polityką pieniężną, mogącą szybko reagować na to, co dzieje się w naszej gospodarce.
Zobacz również:
Doświadczenia Czarnogóry z jednostronną euroizacją
Ostatnio przez jakiś czas karierę robił argument dotyczący inflacji. Oto euro miało chronić przez zbyt szybkim wzrostem cen. Brzmi interesująco, tyle, że to zupełnie nie tak wygląda. Warto podkreślić, że inflacja uderzyła najmocniej w 2022 r. Rosyjski atak na Ukrainę i związany z nim kryzys energetyczny przełożył się na gwałtowny wzrost cen. Wśród 10 państw naszego regionu trzy z najwyższą inflacją w 2022 r. należały do strefy euro, były to państwa nadbałtyckie: Estonia, Litwa i Łotwa. Na Słowacji inflacja była nieznacznie niższa niż w Polsce, ogólnie ceny wszędzie rosły szybko, bez względu na to, czy dane państwo należało do strefy czy też nie. Mniejsza inflacja była faktycznie w bogatych państwach Zachodu, gdzie ceny w momencie wystąpienia szoku i tak były znacznie wyższe niż w Polsce. Ogólnie jednak wskazywanie na to, że to euro immunizowało przed inflacją nie ma poważniejszego ekonomicznego uzasadnienia. Kluczowe były tutaj inne czynniki, co potwierdzają dane dotyczące naszej części Europy. Narracja o rzekomych korzyściach odnośnie do inflacji, wynikających z posiadania euro zrobiła pewną karierę, głównie dlatego, że nie konfrontowano jej z liczbami. Odpowiednie zestawienia pokazują jednak, że nie ma ona pokrycia w elementarnych faktach. Obecnie zresztą chyba już nikt na poważnie się na to nie powołuje. Do tego dochodzi wieloletni marazm gospodarczy w państwach dawnej piętnastki posługujących się wspólną walutą.
Debata o euro, nowe pytania
Przez lata debata o euro w Polsce się zmieniała, tak jak zmieniały się ekonomiczne okoliczności. Początkowy entuzjazm został boleśnie zweryfikowany przez światowy kryzys finansowy, który pokazał jak wiele mankamentów ma unia walutowa w Europie. Obszar ten po prostu nie tyle nie chroni przed ewentualnymi szokami, ale nawet potęguje ich negatywne skutki. Ekonomicznych argumentów za euro nie ma. Coraz częściej mowa jest zatem o korzyściach politycznych. Te jednak także budzą poważne wątpliwości. Trzeba również zauważyć, że wcześniejsze problemy strefy euro wciąż nie zostały rozwiązane. Przecież długi nie zniknęły, w dalszym ciągu jest w unii walutowej spora grupa państw z gigantycznym zadłużeniem. Można się zatem spodziewać, że prędzej czy później zagrożenia fiskalne znowu dadzą o sobie znać. Trudno także nazwać strefę euro obszarem rozkwitu gospodarczego, kuleje konkurencyjność mierzona produktywnością pracy.
Prawdopodobnie wszystkie te czynniki będą stałym elementem polskiej debaty o euro. Niełatwo je uznać bowiem za sprzyjające zwolennikom rezygnacji ze złotego. Nie wydaje się natomiast prawdopodobne, aby ci najbardziej zagorzali z nich złożyli broń. Dyskusji w tym temacie nam raczej nie zabraknie.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko podmiotów, z którymi współpracuje.