(©Envato)
Doniesienia z początku marca o Silicon Valley Bank (SVB) z Santa Clara w okolicach San Francisco przemieniły się w burzę medialną, która ominęła chyba jedynie Antarktydę. Jej powodem był run, czyli szturm na kasy, podjęty przez spanikowanych (lub dobrze poinformowanych) klientów. Wiceprezes Rezerwy Federalnej Michael Barr odpowiadający za nadzorowanie banków zeznał w Kongresie, że 8 marca klienci SVB próbowali wypłacić z banku (głównie w zleceniach internetowych) i przelać na inne rachunki 42 mld dolarów. Następnego ranka doszły zlecenia wypłat na kolejne 100 miliardów. Kwota 142 mld dolarów stanowiła aż ponad 80 proc. depozytów zgromadzonych w SVB wg stanu na koniec 2022 r. i nawet jak na Amerykę jest wielka. Nie było na co czekać – 10 marca doszło do awaryjnego przejęcia SVB przez federalną korporację ubezpieczeń depozytów FDIC. Bank upadł choć radził sobie od lat doskonale, a przed swym końcem w dotychczasowym wcieleniu miał w IV kwartale 2022 r. ok. 1,5 mld dolarów zysku.
Zanim o przyczynach i konsekwencjach tego i następnych zdarzeń, odważna (chyba) konstatacja, że niezadługo sprawa rozmyje się na jakiś czas po kościach. Sektor bankowy świata zachodniego w świetnym stanie wprawdzie nie jest, ale w złym też nie i z dnia na dzień funkcjonuje w miarę dobrze. Słuszna jednocześnie wydaje się ocena, że za mało i zbyt rzadko zaprząta go przyszłość w powiązaniu z refleksjami o przeszłości. Nadbudowa sektora banków i w ogóle instytucji finansowych, a więc nadzory i regulatorzy oraz banki centralne i władze rządowe otrzymały wraz z przypadkiem SVB et consortes kolejne napomnienie, że profesjonalna reakcja interwencyjna i publiczna odpowiedź na zdarzające się zawirowania wokół banków musi być stale aktualizowana i następować natychmiast.
Poszukiwania matki wszystkich źródeł sprawy z bankiem z Santa Clara prowadzą do polityki monetarnej prowadzonej na Zachodzie po kryzysie finansowym 2007-2009.
Poszukiwania matki wszystkich źródeł sprawy z bankiem z Santa Clara prowadzą do polityki monetarnej prowadzonej na Zachodzie po kryzysie finansowym 2007-2009. Zalanie rynków finansowych bilionami z operacji luzowania ilościowego (QE) zakłóciło porządek rzeczy w gospodarce, na który składa się raz równowaga, raz nierównowaga finansowa. Zbyt gwałtowne ingerencje w naturalny bieg spraw jest jak prostowanie rzek, żeby stawały się żeglowne. Korzyści są dyskusyjne, natomiast bezdyskusyjnym skutkiem są wielkie powodzie raz na jakiś czas. Bez interwencji nasuwających na myśl sowiecką metodą frontową „po milionach trupów do zwycięstwa”, małe zalania są istotnie częstsze, ale straty (lub utracone korzyści) znacznie mniejsze, bo powodzie nie rozlewają się szeroko.
W 2020 r. wezbrała kolejna fala monetarnego wzmożenia. W reakcji na pandemię banki centralne i rządy znowu sięgnęły do luzowania monetarnego i fiskalnego (zmniejszanie efektywnego opodatkowania). Uruchomione zostały nowe gigantyczne środki, ale wskutek ograniczeń sanitarnych produkcja dóbr i usług była mniejsza. Równocześnie spadały zakupy (sklepy i biznesy zamknięte), w tym inwestycje przedsiębiorstw. Gotówka musiała znaleźć jakieś ujście, więc efektem był wzrost oszczędności firm i ludności.
W elementarnym ujęciu, gdy pieniędzy jest w bród, a więc niezrealizowany popyt na środki finansowe nie jest silny, stopy procentowe muszą być zachęcająco niskie. Także dlatego, że wielkie własne zasoby finansowe w dyspozycji firm i ludzi nie skłaniają do sięgania po kredyty. Stopy procentowe spadły więc w bogatym świecie w okolice zera i tkwiły w tym dole przez długą dekadę. Równie niskich stóp procentowych jak w drugiej dekadzie XXI wieku świat rozwinięty nie doświadczył aż przez prawie 700 lat, tzn. od roku 1350. Pytanie brzmi, czy tak wspaniale sobie radziliśmy, czy była to jakaś wielka anomalia?
Tak długi czas w połączeniu z wysypem konceptów w rodzaju Nowej Polityki Monetarnej sugerujących, że źródłem bogactwa przestaje być praca, a stają się mennice, sprawił, że bardzo niskie stopy procentowe i zerowa inflacja wydawać zaczęły się pewnikiem w rodzaju „Końca historii” Fukuyamy.
Tak długi czas w połączeniu z wysypem konceptów w rodzaju Nowej Polityki Monetarnej sugerujących, że źródłem bogactwa przestaje być praca, a stają się mennice, sprawił, że bardzo niskie stopy procentowe i zerowa inflacja wydawać zaczęły się pewnikiem w rodzaju „Końca historii” Fukuyamy. Ekonometryści mieliby je brać za wielkości stałe, nie za zmienne. Marzenie ściętej głowy – zdarzyło się w końcu jak np. ze srebrem i złotem z Ameryki Łacińskiej, których napływ wywołał w szesnastowiecznej Hiszpanii, a potem w całej Europie Zachodniej, wielką inflację nazwaną potem „Rewolucją cenową”.
Wracamy do teraźniejszości. Minęła druga dekada tego stulecia, m.in. z przyczyn wyżej przedstawionych, specyficzna klientela SVB (o czym za chwilę), ma w tym banku depozyty wielkiej wartości, a jednocześnie bank odczuwa brak popytu na kredyty. Ponieważ niepracujące pieniądze generują straty, więc coś trzeba z tym zrobić . Najprościej i najbezpieczniej ulokować gotówkę złożoną przez deponentów w obligacjach federalnych, czyli udzielić pożyczki rządowi USA. W warunkach bardzo niskich stóp procentowych krótkoterminowe papiery rządowe przysparzają bardzo mało zarobku, więc korzystniejsze są długoterminowe. Za niedługo inwestycje w długoterminowe papiery odbiją się jednak niektórym bankom wielką czkawką.
W najszerszej perspektywie, na początku 2022 r. aktywa całego amerykańskiego sektora bankowego miały wielkość 24 bilionów (24 000 mld) dolarów. Składała się na nie gotówka zarezerwowana na wypłaty dla deponentów w wysokości 3,4 bilionów dol., rządowe papiery wartościowe (Treasuries) i obligacje zabezpieczone spłatami hipotek warte razem 6 bilionów dol., ok. 11,2 bilionów dolarów we wszelkich pożyczkach oraz sporo drobniejszych pozycji. Aktywa te były finansowane zobowiązaniami (pasywami), na które składały się przede wszystkim depozyty w wysokości 19 bilionów dolarów. Mniej więcej połowa depozytów była objęta gwarancjami FDIC, druga połowa nie była (i nie jest) ubezpieczona.
Ponad rok temu – dla większości jednak niespodziewanie – wróciła inflacja i znacznie wzrosły stopy procentowe. Zwalczanie inflacji wymagało nie tylko podwyżki stóp procentowych, ale także odwrócenia polityki monetarnej. Luzowanie ilościowe (QE) zostało zastąpione wycofywaniem z rynku środków przez banki centralne, czyli zacieśnianiem (tightening) ilościowym (QT). W marcowej edycji Monetary Policy Report Fed podaje, że od czerwca 2022 r. aktywa amerykańskiego banku centralnego zmalały o 550 mld dolarów. Wobec aż 8,7 bilionów dolarów w aktywach Fed na 22 marca 2023 r. spadek nie jest wielki, ale rynki reagują mniej na wielkości, a głównie na sygnały o zmianach kierunków polityki monetarnej.
Kilka słów o skali QE. Na początku września 2008 r., kiedy amerykański bank centralny debiutował z tymi operacjami, aktywa wykazywane w jego bilansie wynosiły 900 mld dolarów. Po 15 latach są 10 razy wyższe, choć w tym samym czasie gospodarka USA urosła mniej niż dwukrotnie (z 14,8 bilionów dol. w 2008 r. do 25,5 bilionów w 2022 r.), a więc można domniemywać, uwzględniając przy tym także globalne zadania dolara, że do sprawnego działania nie potrzebowała tak wielkiej masy nowych pieniędzy. Poluzowanie monetarne było stanowczo zbyt intensywne, o czym pisałem lub choćby napomykałem w OF wielokrotnie. Widać to w bilansach firm. W 2013 r. zasoby gotówkowe przedsiębiorstw z państw OECD wynosiły ok. 9 bilionów (9 000 mld) dolarów. Firmowe nadwyżki gotówki stale rosły, ale w 2020 r. wystrzeliły w ciągu jednego tylko roku do ok. 15 bilionów (obecnie wynoszą 14 bilionów dolarów). Inflacja musiała wybuchnąć.
Upadek Silicon Valley Bank i zawirowania w amerykańskim sektorze bankowym
Wiemy już, że amerykańskie banki komercyjne miały duże portfele obligacji skarbowych. Znienacka, 9-10 marca 2023 r., wokół Silicon Valley Bank, który pod względem wielkości był 15. lub 16. bankiem w USA, zaczął się tumult. Większość kryzysów bankowych ma źródła leżące po stronie dłużników, którzy w trudniejszych warunkach nie są w stanie spłacać rat pożyczek, bo gdy takich przybywa banki zaczynają być niewypłacalne. Przypadek SVB wyłamuje się z tego scenariusza, bowiem bank padł na kolana nie przez dłużników, a przez wierzycieli, czyli klientów, którzy złożyli w nim pieniądze. Silicon Valley jest bankiem specjalistycznym, można go porównać do Banku Gospodarki Żywnościowej sprzed lat, z tym że amerykański obsługiwał firmy technologiczne i start-upy mnożące się każdego dnia w Dolinie Krzemowej. Firmy te finansowane są głównie przez pule kapitałowe nazwane venture capital (VC), które nie łowią na wędkę, a siecią o małych oczkach. Ich modus operandi mówi, że nieważne są straty poniesione na stu niezdarnych start-upach, byle choć jeden dał wielki zwrot i zyski przewyższające wielokrotnie wszystkie pieniądze wydane na nieudaczników. Rybki idą zatem za burtę, a pyszna troć na stół z szampanem.
Nowi podopieczni VC (start-upy) otrzymują od razu spore pieniądze (na ceregiele z wypłatami w ratach szkoda szefom VC czasu), ale ponieważ raczkujące firmy są w powijakach i nie są w stanie wydać wszystkich od razu, to większą część składają w bankach na później. Jednak począwszy od końca 2022 r. ci właśnie klienci SVB zaczęli wycofywać pieniądze ze swego banku, ponieważ zaczynało im brakować na bieżące funkcjonowanie, zwłaszcza że w reakcji na zmianę warunków makroekonomicznych (inflacja, wzrost stóp) ich patroni, tj. inwestorzy instytucjonalni (w tym VC), zaczęli wydawać znacznie ostrożniej, jeśli w ogóle. Firm w potrzebie gotówkowej było i jest w Dolinie Krzemowej dużo, więc narastał ruch przy kasach i na kontach SVB. Narastał, narastał i zrobił się z tego run. Pojawiły się spekulacje, że sytuację pogorszyli świetnie zazwyczaj wykształceni i oblatani klienci SVB, którzy mieli zorientować się migiem, że duże zaangażowanie w taniejące obligacje może podważyć podstawy finansowe banku. Znawcy szczegółów dopowiadają, że pieniądze nie uciekały z systemu bankowego, najczęściej pieniądze przenoszone były do „pewniejszych”, wielkich banków.
Ucieczka środków z SVB okazała się zabójcza także w rezultacie (rozsądnego skądinąd) zaangażowania banku w papiery skarbowe. Podstawowe wyjaśnienie jest następujące: obligacje wyemitowane kiedyś w realiach niemal zerowych stóp procentowych przynoszą bardzo mały zarobek Gdy stopy rosną, nabywcom obligacji trzeba zaoferować wyższy. Jeśli jeszcze niedawno od 100-dolarowej obligacji po roku dostawało się 1 dolara, to teraz ten tzw. kupon musi opiewać, na dwa, trzy dolary i jeszcze więcej. Nie trzeba być mistrzem finansów, żeby dostrzec, że teraz najlepiej sprzedać te stare o bardzo niskiej rentowności nominalnej, z odległym jeszcze terminem wykupu i sprawić sobie nowe z zyskowniejszej emisji. Jednak coraz większa podaż nieopłacalnych starych wywołuje spadek ich ceny rynkowej, podczas gdy nasz SVB mierzy się z coraz silniejszym naporem klientów pragnących gotówki, więc zamykających depozyty. W celu pozyskania pieniędzy na ich zaspokojenie bank wystawia na sprzedaż jeszcze więcej taniejących już od dawna obligacji, te tanieją jeszcze bardziej, więc strata na tej inwestycji jest coraz większa.
W tym miejscu szczypta zasad księgowości i oceny siły banku. Obligacje wyceniane są w księgach banku wg metody hold-to-maturity, czyli wg ich wartości należnej w chwili wykupu, na którą składa się nominał (np. 100 dol.) plus należne odsetki, np. 2 dolary przy obligacji dwuletniej na 1 proc. (1 + 1) po dwóch latach. Jeśli jednak wystąpi wielka potrzeba, trzeba będzie je sprzedać poniżej ich ceny nominalnej, a więc nie za 100 dol. od sztuki, a np. za 75 dol. W tej sytuacji zamiast niewielkiego zysku wystąpi duża strata. W tym uproszczonym do granic przykładzie wyniesie 27 dol., bo 100 dol. nominału + 2 dol. odsetek po dwóch latach – 75 dol. po sprzedaży = 27 dol. FDIC podał ostatnio, że potencjalne (niezrealizowane) straty banków amerykańskich na obligacjach trzymanych w ich portfelach inwestycyjnych, wyliczone wg bieżącej wyceny rynkowej papierów (mark-to-market) wynoszą ok. 620 mld dolarów. Gdyby zatem w wyniku hipotetycznej wymuszonej sprzedaży wszystkich obligacji po fatalnych cenach rynkowych takie straty zostały faktycznie poniesione, to w powietrze uleciałaby aż 1/4 bankowego kapitału pierwszorzędnej jakości (tier-one-equity).
W przypadku SVB, w obliczu runu klientów wycofujących depozyty, bank musiał sprzedać w trybie pożarowym obligacje, które w chwili wykupu warte byłyby 21 mld dolarów, co „z godziny na godzinę” spowodowało stratę w wysokości 1,8 mld dol. Aktywa nie zgadzały się z pasywami, więc podjęto nieudaną próbę sprzedaży nowych akcji za 2 mld dol. w celu uzupełnienia kapitałów. Po fiasku tej próby wkroczył FDIC i przejął SVB. Szef FDIC Martin Gruenberg poinformował nawiasem, że 10 największych deponentów SVB złożyło w banku depozyty o łącznej wielkości 13,3 mld dolarów. Dalsze losy SVB i kilku banków, które upadły w wyniku strat na obligacjach lub zaangażowania w kryptowaluty można śledzić w codziennych wiadomościach.
Jeszcze słowo o Credit Suisse (CS), którego wymuszone w tym samym czasie przejęcie przez UBS wywołało wśród szerokiej publiczności obawy o powtórkę globalnego kryzysu finansowego z 2008 r. CS założony został w 1856 r. z myślą o finansowaniu budowy kolei w Szwajcarii, przez lata wyrósł, zdobył pozycję globalną i był drugim po UBS największym bankiem tego kraju, jednak od dawna radził sobie coraz gorzej. Nawet krótkie tylko wzmianki o wszystkich problemach CS w ostatnich latach zajęłyby kilka stron. Najważniejsze wiążą się z niedawnymi spektakularnymi upadkami jego dwóch ścisłych partnerów. Jeden z nich to dość „szemrana” instytucja finansowa znana jako Greensill Capital, której upadek pozbawił klientów Credit Suisse dostępu do aż 10 miliardów dolarów gotówki, a drugi to równie nieudane przedsięwzięcie Archegos Capital Management. Archegos pożyczał od CS pieniądze na zakup ryzykownych akcji. W pewnym momencie CS zaangażował na działania Archegos aż 20 mld dolarów, zarabiając na tym jedynie kilkadziesiąt milionów. W 2021 r. był zmuszony spisać w straty 5 mld dol.
Sens powyższych zdań sprowadza się do stwierdzenia, że jedyne co łączy kłopoty SVB i CS to działalność bankowa, ale prowadzona na zupełnie innych polach. Z powodu kłopotów SVB i kilku innych średniej lub małej wielkości banków amerykańskich, w efekcie przejęcia CS i nieuniknionego spadku kursów akcji bankowych globalny kryzys bankowy nie wybuchnie.
Sens powyższych zdań sprowadza się do stwierdzenia, że jedyne co łączy kłopoty SVB i CS to działalność bankowa, ale prowadzona na zupełnie innych polach. Z powodu kłopotów SVB i kilku innych średniej lub małej wielkości banków amerykańskich, w efekcie przejęcia CS i nieuniknionego spadku kursów akcji bankowych globalny kryzys bankowy nie wybuchnie.
Jak zwykle przy takich okazjach pojawiły się pomysły na zmiany i naprawy. Ponieważ źródłem problemów były instrumenty dłużne, Markus Brunnermeier z Princeton miałby radę, żeby bieżące ze swej natury zobowiązania banków z tytułu depozytów (nominalnie depozyt może być złożony na wiele lat, ale zawsze może być zerwany, więc de facto jest krótkoterminowy) były finansowane wyłącznie aktywami krótkoterminowymi, czyli tylko bonami skarbowymi (w USA – T-bills), których termin wykupu wynosi od 4 tygodni do 1 roku. Z myślą o potrzebach banków rząd miałby emitować więcej bonów, kosztem papierów długoterminowych tj. obligacji (T-bonds) na 20 i 30 lat oraz biletów skarbowych (T-notes) na dwa lub 10 lat. Obligacje i bilety skarbowe stałyby się instrumentami przeznaczonymi przede wszystkim dla funduszów emerytalnych czy firm ubezpieczeniowych, które mają długookresowe zobowiązania. Pierwsze z brzegu wady – nierówny dostęp do rynku i natychmiastowe pojawienie się wielu obejść takiej regulacji.
Inny pomysł odpowiadający na potrzebę obecnej, specyficznej chwili, to rezygnacja z metody księgowej hold-to-maturity, zgodnie z którą, jeśli ich właściciel zakłada, że będzie trzymał dane obligacje w swoim portfelu do dnia ich wykupu, kiedy otrzyma od rządu ich cenę nominalną, nie musi aktualizować co kwartał ich wartości w księgach zgodnie z kursem rynkowym na dany moment, bo w dniu wykupu i tak otrzyma od rządu ich cenę nominalną. Jednak bank zawsze może zostać zmuszony do ich sprzedaży przed terminem wykupu. Jeśli dane obligacje stałyby wtedy źle na rynku, okazałoby się, że bank miał jakoby dobrą sytuację finansową, a tu nagle poniósł wielkie straty. Pomysłodawcy mówią, że banki i tak sporządzają kwartalne raporty finansowe, więc mogą w nich uwzględniać także rynkowe wartości swoich portfeli obligacji na koniec każdego kwartału i przejrzystość byłaby większa. W sumie, czemu nie.
Stabilność finansowa. Ambitne zadanie banku centralnego przy ograniczonych uprawnieniach
A może objąć gwarancjami zwrotu całość depozytów bankowych bez względu na ich wielkości. Jest to kwestia warta osobnego potraktowania, więc tylko zasadnicze uwagi. Pełne gwarancje byłyby wysokokalorycznym paliwem dla tzw. pokus nadużycia zwanych po angielski moral hazard. Jeśli banki i instytucje finansowe byłyby w pełni chronione przed przykrymi konsekwencjami swojego postępowania, podejmowałyby się zbyt ryzykownych przedsięwzięć, wikłałyby się w niepewne transakcje i całe schematy biznesowe. Ratunek dla nich musiałby być organizowany częściej, a jego koszty byłyby coraz wyższe, aż nie do uniesienia. Przenoszenie kosztów ubezpieczenia całości depozytów na system bankowy nie rozwiązuje sprawy, bo koszty te zostałyby zniwelowane podwyżką cen tych czy innych usług bankowych, zaś w razie jakiejś wielkiej katastrofy i tak rachunek musiałby zapłacić podatnik, który zapłacił przedtem za ubezpieczenie jako klient banków. Odpowiedź na te zastrzeżenia: banki więcej ryzykujące płaciłyby wyższe składki na fundusz gwarancyjny. Kto jednak miałby oceniać autorytatywnie stopień ryzyka, zwłaszcza w warunkach tajemnicy przedsiębiorstwa?
Anat Admati ze Stanfordu podkreśla z kolei, że działalność bankowa opiera się dziś niemal wyłącznie na środkach pozyskanych w formie depozytów i od pożyczkodawców banków, np. tych kupujących obligacje własne sprzedawane przez banki. Dzięki takiej strukturze na akcjonariuszy banków spada z reguły bardzo mały ciężar niepowodzeń. Wniosek, który nie budzi zastrzeżeń lobbystów sektora – banki powinny być finansowane w większym stopniu przez akcjonariuszy.
Od kilkudziesięciu lat wraca jak bumerang idea „wąskich banków” (narrow banks), których depozyty składają się wyłącznie z gotówki, krótkoterminowych bonów skarbowych i oprocentowanych rezerw złożonych w banku centralnym. Przy takim rozwiązaniu runy bankowe nie miałyby sensu, podobnie jak kosztowne gwarantowanie depozytów, bowiem banki byłyby w stanie zaspokoić swoich wierzycieli natychmiast i zawsze. Bardzo słaba strona to ograniczenie zdolności pożyczkowych banków, co ma oczywiste przełożenie na stan i perspektywy gospodarki.
Laurence Kotlikoff z Boston University ma być z kolei zwolennikiem odmiany wąskiej bankowości w postaci „banków z ograniczonym celem” (limited-purpose banking). Pomysł ten wyklucza pożyczanie pieniędzy w celu finansowania działalności bankowej, ale m.in. także ubezpieczeniowej. Banki działałyby jak fundusze wzajemne z kapitałami pozyskanym od akcjonariuszy.
Powyższe propozycje z pewnością nie wyczerpują listy ewentualnych zmian. Wiemy, że będą następować i będzie lepiej, ale osobiście sądzę, że duża skala niekontrolowanego ryzyka długo jeszcze pozostanie domeną sektora bankowego, bowiem jego eliminacja możliwa jest wyłącznie po eliminacji rynku, czego bardzo bym nie chciał i Państwu życzę nie chcieć. Ludzie są istotami społecznymi i nieco wędzidła potrzebują, ale bez gospodarki rynkowej bylibyśmy jednak jak w kaftanie bezpieczeństwa.
A na koniec nawiązanie do początku i rada, żeby w miarę możliwości korzystać z listy tytułowej redaktorów The Economist, którzy polecają następujące książki:
- Too Big To Fail: The Inside Story of How Wall Street and Washington Fought to Save the Financial System—and Themselves – Andrew Ross Sorkin;
- The Fed and Lehman Brothers: Setting the Record Straight on a Financial Disaster – Lawrence Ball;
- Crashed: How a Decade of Financial Crises Changed the World – Adam Tooze;
- This Time Is Different: Eight Centuries of Financial Folly – Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff;
- The Bankers’ New Clothes: What’s Wrong with Banking and What to Do about It – Anat Admati i Martin Hellwig;
- Making It Happen: Fred Goodwin, RBS and the Men Who Blew Up the British Economy – Iain Martin;
- Hall of Mirrors: The Great Depression, the Great Recession, and the Uses—and Misuses—of History – Barry Eichengreen.
I filmy:
- Big Short z 2016 r.;
- Margin Call z 2011 r. (polski tytuł – Chciwość).