Getty Images
Największym błędem w myśleniu o przyszłości jest sprowadzanie sedna rozmowy do kwestii technologicznych – ChatGPT, cyfrowego pieniądza, blockchaina. Kończy się to zazwyczaj totalnym spłyceniem tematu i utknięciem w przyczynkarstwie. Z bankowością centralną jest podobnie. Niedawno Douglas Kiarelly Godoy de Araujo i Sebastian Doerr, ekonomiści Banku Rozrachunków Międzynarodowych w Bazylei, opublikowali analizę na temat wpływu sztucznej inteligencji na przyszłość polityki monetarnej. Temat wydaje się na pierwszy rzut oka fascynujący i jeszcze do tego bardzo na czasie. Z jednej strony mamy przecież skokowy rozwój SI – udoskonalenie i upowszechnienie technologii głębokiego uczenia się maszyn oraz ich zdolności do generowania sensownych treści na podstawie przepastnych baz danych i treści, a z drugiej zaś strony są banki centralne pozostające zwornikiem systemów finansowych i bardzo zainteresowane używaniem narzędzi SI w codziennej pracy.
Spragnionych natomiast konkretnej wiedzy na temat przyszłości światowej polityki monetarnej w świecie maszyn myślących po lekturze pracy de Araujo i Doerra czeka jednak spory zawód. Oczywiście znajdziemy tam całą masę okrągłych zdań o tym, że modele „deep learning” pozwolą bankom centralnym tworzyć „jeszcze lepsze modele systemów finansowych w czasie rzeczywistym” albo „jeszcze skutecznie sieciować ekspertyzę potrzebną do rozwoju systemów płatniczych”. Dowiemy się nawet, że Bank Centralny Brazylii stworzył program ADAM, który – przy użyciu sztucznej inteligencji – pozwala jeszcze lepiej zidentyfikować dłużników o dużym potencjale utraty pożyczonych pieniędzy, co może powodować napięcia w całym systemie finansowym. Z kolei projekt „Aurora” pozwala Bankowi Rozrachunków Międzynarodowych lepiej tropić niecne praktyki prania brudnych pieniędzy. I tak dalej, i tak dalej.
Zobacz również:
Ewolucja polityki banków centralnych
Wszystko to jest jednak tylko zbiorem ciekawostek, który nijak nie przybliża nas do odpowiedzi na pytanie, jak za umowne sto lat będą przedstawiać się społeczny wymiar, ekonomiczna logika albo systemowa pozycja bankowości centralnej? Jeśli więc mielibyśmy sensownie odpowiedzieć na pytanie o przyszłość, to nie możemy poprzestać na technologii. To za mało. W ostatecznym rozrachunku pytanie o przyszłość bankowości centralnej jest pytaniem z dziedziny ekonomii politycznej. I brzmi: kto będzie kontrolował pieniądz?
Kwestie do rozwiązania
Trzy kwestie pomogą nam odpowiedzieć na to pytanie. Pierwsza z nich dotyczy tego, czy uda się zachować obowiązujący dziś system pieniądza fiducjarnego. To znaczy opartego na wierze i zaufaniu. Z tym pieniądzem fiducjarnym jest oczywiście duży problem. Bardziej psychologiczny niż ekonomiczny. Chodzi bowiem o to, że dziś tylko niewielka część populacji przyjmuje do wiadomości jak ten system – tak naprawdę – funkcjonuje. Nie mówiąc już nawet o świadomości, jak wiele temu systemowi zawdzięczamy. W praktyce na progu XXI w. ogromna część obywateli bogatego Zachodu ma więc problem z akceptacją faktu, że pieniądze ani nie rosną na drzewach, ani nie znajduje się ich w garnku na końcu tęczy. Nie wiedzą nawet (a często nawet nie chcą wiedzieć), że pieniądze we współczesnym kapitalizmie tworzy państwo, a konkretnie robi to bank centralny. Warto też dodać, że pewną – pomocniczą – rolę w tym procesie pełnią oczywiście banki komercyjne, które de facto też tworzą pieniądz w ramach udzielania kredytów. Dzieje się to wszystko jednak za zgodą i pod nadzorem banku centralnego oraz innych organów państwa nadzorujących rynek finansowy. Co do zasady, to państwo ma we współczesnej gospodarce wyłączny i niepodważalny monopol na tworzenie pieniądza. No chyba, że się tego prawa zrzekło, oddając prawo do emisji pieniądza komuś innemu, na przykład przyjmując wspólną unijną walutę – euro. To nie jest jednak tak, że wtedy proces tworzenia pieniądza wygląda jakoś inaczej. Nie, wszystko odbywa się dokładnie tak samo. Tyle, że „produkcja pieniądza” zostaje scentralizowana w ramach superpaństwowego ośrodka decyzyjnego.
Zazwyczaj jeszcze większy popłoch wywołuje informacja, że bank centralny tworzy pieniądz z niczego. Sam proces fizycznego druku banknotów i bicia monety z dekady na dekadę odgrywa coraz mniejszą rolę. Wiąże się to oczywiście z nieuchronnym przechodzeniem nowoczesnych społeczeństw na obrót bezgotówkowy. Wciąż mówimy potocznie o „druku”. Tak naprawdę powinniśmy jednak zacząć mówić o „klikaniu”. Pieniądze są bowiem tworzone przez banki centralne właśnie za pomocą „kliknięcia”. Powstają dziś… z niczego. Do stworzenia dowolnej ilości euro czy złotych nie potrzeba więc nawet papieru ani farby drukarskiej. Klik i już. I to nie jest żaden spisek ani samowola. Tak to się odbywa wszędzie na świecie. Tak to działa.
Mity a rzeczywistość
Kolejny mit, który trzyma się mocno polega na tym, że państwo nie ma swoich pieniędzy.
Wielu może to przerażać. Zwłaszcza, gdy słyszą o całym procesie kreacji pieniądza po raz pierwszy. A wychowali się na tak nośnych w minionych latach liberalnych ćwierćprawdach o tym, że „państwo nie ma własnych pieniędzy” albo że „krajowi mogą skończyć się pieniądze”. Tymczasem trzeba sobie uświadomić, że te wszystkie opowieści o „pustym skarbcu państwowym” to nic innego, jak posługiwanie się średniowiecznymi wyobrażeniami do opisu gospodarki XXI w. Żyjemy bowiem w czasach, gdy skarb państwa to nie jest żaden skarbiec, w którym gromadzone są kosztowności zdeponowane w twardych kruszcach: złoto, srebro, diamenty albo miedź. Przecież to nie tak – zupełnie nie tak. Dziś państwo najpierw wydaje wykreowany przez siebie pieniądz m.in. na usługi publiczne, na pensje dla pracowników sektora publicznego, na inwestycje, na obronność, a dopiero potem przyjmuje od mieszkańców podatki. Te dwa słupki wpływów i wydatków następnie się ze sobą zestawia. I tak – zazwyczaj – powstaje deficyt finansów publicznych, czyli przewaga wydatków nad wpływami. Skutkiem tego jest – zwykle – nadwyżka sektora prywatnego.
Zobacz również:
Rola banków centralnych w cyfrowej transformacji rynków finansowych
Opisany tu po krótce mechanizm to właśnie ów tzw. pieniądz fiducjarny, oparty nie na kruszcu ani nie na powiązaniu z jakąś inną walutą, tylko na wierze. Na wierze w to, że każdy z uczestników ekonomicznego obrotu przyjmie taki pieniądz bez wahania. Choć przecież ten pieniądz w sensie fizycznym to tylko kawałek papieru. Dlaczego jest on – mimo wszystko – szanowany, a jego akceptacja w codziennym obrocie (wyjąwszy sytuacje głębokich kryzysów) nie musi być wymuszana żadną sankcją? Dzieje się tak ponieważ wierzymy w pieniądz państwowy, bo wiemy, że zawsze będzie na niego popyt. A ten zapewniają nam właśnie podatki. A konkretnie obowiązek ich uiszczania w narodowej i suwerennej walucie. Oczywiście zawsze można przywołać nieśmiertelne słowa kanclerza Otto von Bismarcka, który powiadał, że z polityką jest jak z robieniem kiełbasy. Publika niekoniecznie musi tak dokładnie wiedzieć, jak to się odbywa. Z drugiej jednak strony bez zrozumienia, co tu się dzieje system pieniądza fiducjarnego może być (i będzie) cały czas podgryzany albo wyśmiewany. Jeśli takie „huśtanie łajbą” stanie się w najbliższych dekadach zbyt dotkliwe to może nas czekać faktyczny odwrót od tej kluczowej umowy społecznej. Dla rozwiniętych zachodnich gospodarek takie odejście od pieniądza fiducjarnego na rzecz np. ponownego oparcia w kruszcu, byłby katastrofą. Ogromnym krokiem wstecz. Taki scenariusz jest jednak możliwy. I trzeba umieć go sobie wyobrazić.
Jeśli nawet zachowamy pieniądz fiducjarny, to wciąż otwartym pozostaje kolejne pytanie, czyli – kto będzie ten pieniądz oparty na wierze kontrolował? Czy będzie to robić – jak dotychczas – państwo, czy może jednak sektor prywatny? To nie jest błahe pytanie. Ostatnia ćwiartka XX w. i pierwsza XXI w. pokazały, że w zasadzie wszystkie elementy systemu ekonomicznego – edukację, zdrowie, zabezpieczenia emerytalne, obronność i energetykę – da się sprywatyzować. W polityce monetarnej również trwają podchody pod przełamanie monopolu państwa działającego poprzez system bankowości centralnej.
To już półtorej dekady, odkąd – na poły dziś legendarny – Satoshi Nakamoto stworzył bitcoina. Od tamtej pory kryptowaluty przeszły długą drogę od boomu po krach i trwającą dziś odbudowę. Z zachodniego punktu widzenia bitcoin (i jego przeróżni dalsi lub bardziej bliscy kuzyni) był odpowiedzią na anarchizujące marzenie o wolnym i niezależnym od rządów oraz wszelkiej korupcji „czystym” pieniądzu zdecentralizowanym. Kryptowaluciarze powiadali, że ich projekt to alternatywa dla tradycyjnego (i skażonego establiszmentowością) systemu pieniądza fiducjarnego. Chodziło też o samą technologię. 10 czy 15 lat temu banki tkwiły wciąż głęboko w epoce analogowej. Na tym tle to, czym były kryptowaluty wydawało się supernowoczesnością rodem z filmu science-fiction. Do tego przez pewien czas faktycznie były bardzo interesującym obszarem do zarabiania pieniędzy poprzez spekulacje. Politolog i ekonomista z London School of Economics Jon Danielsson uważa jednak, że kryptowaluty ostatecznie przegrały. A stało się to dlatego, że nie zdołały spełnić obietnicy jaką roztoczyły przed inwestorami, pojawiając się w dużej grze. Pod względem politycznym system pieniądza fiducjarnego wcale się nie skończył. Przeciwnie – banki centralne w roli absolutnych monopolistów emisji pieniądza są dziś w zenicie swojej potęgi. W międzyczasie regulatorzy zdołali też narzucić kryptowalutom wiele ograniczeń. Mocno temperując ich buntowniczy charakter. Pod względem technologicznym bankowość tradycyjna w ciągu ostatniej dekady bardzo mocno nadgoniła cyfrowe zaległości. Do tego dochodzi fakt, że spekulowanie na kryptowalutach to też już nie jest to, co kiedyś. No, chyba, że ktoś lubi tracić pieniądze. To wszystko sprawia, że kryptowalutowa „dobra nowina” nie ma przed sobą wielkiej przyszłości.
Lokalne problemy
Sytuacja wygląda jednak zupełnie inaczej, gdy się wychyli głowę poza świat bogatego Zachodu.
Dla przykładu Nigeria czy Turcja to dziś kraje, w których mniej więcej połowa mieszkańców deklaruje, że posiada kryptowaluty. W Brazylii albo Malezji ten odsetek wynosi ok. 30 proc. populacji. Podobnie w Indiach i Argentynie. Patrząc na statystyki, widać wyraźny trend. Liczba aktywnych praktyków kryptowaluciarstwa we wspomnianych krajach niezachodnich gwałtownie rośnie od czasu pandemii COVID-19 oraz od inflacji, która po niej nadeszła. Jeszcze w 2020 r. w Turcji bitcoiny trzymało tylko 15 proc. populacji, a w Indiach czy Brazylii ledwie ok. 10 proc. Dziś to już trzy lub cztery razy tyle.
Zobacz również:
Kryptoaktywa jako waluta narodowa? O krok za daleko
Nad wyjaśnieniem tego zjawiska pochylili się ostatnio ekonomiści Paola di Casola, Maurizio Michael Habib (oboje z Europejskiego Banku Centralnego) oraz David Tercero-Lucas (Katolicki Uniwersytet Comillas w Madrycie). Pokazują, że rosnąca popularność bitcoinów w gospodarkach wschodzących nie jest przypadkowa. To oczywista odpowiedź na duże problemy lokalnych walut ze stabilnością, zwłaszcza wobec walut najbogatszych krajów świata. Tak oto na naszych oczach kryptowaluty coraz mocniej wchodzą w rolę pełnioną niegdyś przez „twarde dewizy” (dolar lub markę niemiecką). Niesie to ze sobą oczywiście bardzo poważne konsekwencje. Już dziś widać bowiem, że wielu gospodarkom grozi postępująca „kryptowalutyzacja”, a więc wypieranie i zastępowanie własnego pieniądza fiducjarnego (to znaczy opartego na zaufaniu do państwa), ze wszystkimi tego skutkami dla suwerenności i możliwości prowadzenia przez rządy własnej i dopasowanej do lokalnych potrzeb polityki rozwojowej. Trend ów będzie się pogłębiał. Zwłaszcza, że w siłę rosną waluty typu „stablecoin” – obiecujące utrzymanie stałej relacji wobec najważniejszych walut rezerwowych świata, w tym dolara amerykańskiego. Czy te obietnice będą możliwe do utrzymania? I jak ta „bitcoinizacja” może wpłynąć na kraje Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej? To pytania na na następne lata. Od tej odpowiedzi zależy też przyszłość bankowości centralnej za 50 albo 100 lat.
Załóżmy teraz, że bank centralny za 100 lat nadal będzie funkcjonował w modelu „fiat money” i pozostanie domeną władzy państwowej. W tej sytuacji trzeba będzie zadać kolejne pytania, czyj interes klasowy wyrażają banki centralne w ramach demokracji? Czy służą bardziej ludowi, czy bardziej establishmentowi? Czy działają w interesie pracowników, czy raczej biznesu? Czy są instytucją jednoznacznie technokratyczną, czy jednak poddaną demokratycznej kontroli politycznej?
Minione sto lat historii bankowości centralnej było czasem testowania różnych modeli. Mieliśmy czasy „trzech wspaniałych dekad” powojennego kapitalizmu, gdy bankowość centralna była ewidentnie i jednoznacznie podporządkowana politycznej woli demokratycznych rządów. Było to do tego stopnia oczywiste i naturalne, że szersza opinia publiczna często w ogóle nie znała nazwisk bankierów centralnych i nie bez przyczyny. Uważano ich raczej za urzędników niż za osobnych politycznych graczy. Zmieniło się to wraz ze zwycięstwem ideologii neoliberalnej w latach 70. i 80. XX w. Od tamtej pory bank centralny zaczął realizować swoją „niezależną” politykę, która im mniejszej podlega demokratycznej kontroli, tym –dla niej lepiej i zdrowiej. Tak przynajmniej powiadają liberałowie. Nie kryjąc specjalnie, że jeśli takie stawianie sprawy jest sprzeczne z duchem demokracji, to… tym gorzej dla demokracji.
Dopiero od czasu zwycięstwa takiego myślenia szefowie Fedu czy Bank of England stali się postaciami politycznymi, choć przecież nie byli wybierani w żadnych demokratycznych wyborach. W praktyce to im przypadała rola instancji decydującej czy demokratycznie wybrany prezydent albo premier może albo nie może prowadzić swoją politykę. Czy będzie w stanie walczyć z bezrobociem albo rozwijać wydatki społeczne, czy też nie będzie go na to stać. Z punktu widzenia demokracji to oczywiście sytuacja absurdalna. Mając na uwadze interesy establishmentu finansowego albo zakumulowanego kapitału taka technokratyzacja polityki monetarnej była oczywiście sytuacją wymarzoną. Była też gwarantem, że wszystko nadal będzie szło po ich myśli.
Zmiana akcentów
Ostatnie lata przynoszą zmianę akcentów. Po kryzysie 2008 r. banki centralne trochę bardziej angażują się w działania antykryzysowe demokratycznych rządów. Za co często bardzo mocno są krytykowane. Ten spór toczony bywa pod różnymi sztandarami. Mówi się o „niezależności banku” albo o „walce z inflacją”, ale w gruncie rzeczy sednem dzisiejszych sporów o bank centralny jest właśnie kwestia klasowa. Pytanie czy polityka monetarna (np. wysokość stopy procentowej) ma być robiona bardziej pod interesy kapitału oraz większego biznesu, który chce stóp raczej wyższych? Czy też w interesie pracowników i mniejszego biznesu, którego dobrobyt zależny jest od taniości i dostępności kredytu? Te pytania – jakkolwiek zwyczajnie i niefuturologicznie mogą brzmieć – nie wyparują z obrazka w ciągu najbliższych dekad. Zostaną obudowane nowym kontekstem, ale ich sedno pozostanie takie samo.
Trzeba będzie odpowiedzieć na pytania dotyczące trzech kwestii: przyszłości pieniądza fiducjarnego, a także tego, czy będzie to system oparty na państwie, czy na sektorze prywatnym oraz kogo będzie reprezentował bank centralny przyszłości? Gdy odpowiemy na te pytanie, to dopiero one dadzą nam zarysy tego, co się wydarzy. Upraszczając – trzeba zawsze pytać „czyj będzie pieniądz”? Cała reszta to didaskalia.