Na wojnie depozytowej stracą banki i klienci

Oprocentowanie lokat pnie się do góry, a banki płacą za depozyty dużo więcej niż wynosi rynkowa stopa WIBOR. Najlepsze banki, oferują za lokaty nawet 7-9 proc. Widać, że szukają pieniędzy w kieszeniach klientów, bo rynek międzybankowy zamarł. Na dłuższą metę wojna depozytowa nie jest jednak korzystna ani dla banków, ani dla klientów.
Na wojnie depozytowej stracą banki i klienci

(CC By0ND Andy of Flickr)

Problemy europejskich gospodarek stawiają w kryzysowej sytuacji banki na całym kontynencie. To zaś powoduje spadek wzajemnego zaufania, bo jak tu pożyczać pieniądze komuś, kto może ich nie oddać. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia na przełomie 2008 i 2009 roku, czyli po upadku banku Lehman Brothers. Wtedy też banki miały problemy z pozyskaniem środków, bo ich spółki-matki nie chciały im pożyczać pieniędzy, a rynek międzybankowy przestał funkcjonować. Licytowały więc wysokość oprocentowania depozytów, tak by przeciągnąć środki klientów do siebie.

Przez chwilę można było wówczas założyć lokatę nawet na 10 proc. Teraz sytuacja wyglądanie podobnie. – To jest powtórka z wojny depozytowej, bo oprocentowanie coraz większej liczby  depozytów przebija stopę WIBOR. Zawsze na rynku znajdziemy kilka takich ofert, ale teraz dzieje się to na bardzo dużą skalę – mówi Iza Rokicka, analityk sektora finansowego w Domu Inwestycyjnym BRE.

Przyczyn takiej sytuacji jest kilka.

Po pierwsze ma to związek z osłabieniem złotego. Przez ostatnie lata polskie banki chętnie udzielały kredytów walutowych: najpierw we franku szwajcarskim, a potem w euro. Dla tych, które nie mają zagranicznych źródeł finansowania, mechanizm działania takich kredytów opiera się o transakcje swap. Do ich zabezpieczenia potrzebne są środki w złotych. Jeśli jednak kurs euro, czy franka szybuje do góry, to wartość tych kredytów dramatycznie rośnie, a to oznacza, że wzrosnąć muszą również wymagane zabezpieczenia. Banki potrzebują więc pieniędzy na ten cel, a po lekcji z 2008 roku biorą pod uwagę czarny scenariusz i budują poduszkę płynności. Zdaniem Emila Szwedy, szefa działu analiz Open Finance, polskie instytucje są przygotowane na dalsze osłabienie złotego nawet o 15-20 proc.

– Po drugie banki boją się też, że część klientów może chcieć wycofać swoje depozyty, jak to dzieje się w niektórych państwach europejskich. Banki chcą więc zbudować bufor płynnościowy, na wypadek gdyby w Polsce klienci również poczuli się zaniepokojeni – mówi Szweda.

Kolejna rzecz, która zachęca banki do podbijania stawek depozytów to zbliżający się koniec roku. Instytucje finansowe mogą chcieć poprawić swoje relacje wielkości kredytów do depozytów w rocznym raporcie. Im lepszy współczynnik pokażą, tym będą postrzegane jako mniej ryzykowne.

Zdaniem ekspertów następny czynnik, to zaostrzające się europejskie regulacje dotyczące płynności banków.Wraz z wprowadzaniem przepisów Bazyela III zagraniczne centrale mogą gorzej traktować swoje spółki-córki i nie zapewniać im już finansowania na taką skalę jak dotychczas, co już zmusza polskie banki do zdobywania depozytów od klientów.

Dalszy przebieg wojny depozytowej może być bardzo różny i w dużej mierze zależy od sytuacji gospodarczej na kontynencie. Jeśli sytuacja zacznie się uspokajać, a obawy o stan europejskich banków zaczną maleć, to nasze instytucje stwierdzą w którymś momencie, że mają już wystarczający zapas pieniędzy.

Zdaniem Piotra Bielskiego, ekonomisty Banku Zachodniego WBK stawki na rynku międzybankowym jeszcze przez pewien czas będą wyraźnie przewyższały główną stopę procentową. Ta wynosi teraz 4,5 proc., a WIBOR 3M zbliża się już do 5 proc.

– Nasza prognoza mówi, że w przyszłym roku presja na WIBOR będzie się zmniejszać i będzie on stopniowo schodził w dół. W pierwszym kwartale trzymiesięczna stopa będzie miała średni poziom 4,9 proc., w drugim 4,7 proc., a w drugiej połowie roku spadnie wyraźniej na skutek obniżek stóp NBP. Wraz z nią w dół pójdzie oprocentowanie depozytów – przewiduje Bielski.

W przyszłym roku oprocentowanie dla klientów spadnie jeszcze z jednego powodu. Od wiosny planowana jest likwidacja lokat z dzienną kapitalizacją, czyli pozwalających omijać podatek od zysków kapitałowych. Najwyżej oprocentowane depozyty opierają się właśnie o antypodatkowy mechanizm. Można powiedzieć, że banki oferują wysokie odsetki kosztem fiskusa. Jeśli stracą tę możliwość to oprocentowanie depozytów spadnie, bo żaden bank nie będzie w stanie tak dużo płacić za pieniądze zbierane od klientów.

To jednak wcale nie musi oznaczać zmniejszenia presji w walce o depozyty. Klienci zdążyli się bowiem przyzwyczaić do antypodatkowych lokat z wysokim oprocentowaniem. I zdeponowali na nich kilkadziesiąt miliardów złotych. Banki zrobią co mogą, żeby zatrzymać te pieniądze u siebie. Tym bardziej, że zdaniem ekspertów depozyty detaliczne to bardzo stabilne źródło zdobywania płynności, dużo lepsze niż np. depozyty korporacyjne.

To zaś oznacza, że będą musiały przekonać klientów, aby nie wycofywali tych środków, oferując inne atrakcyjne produkty. Koszt tych pieniędzy może się więc jeszcze nieco zwiększyć.

Jeśli wojna depozytowa będzie się przedłużać, to nie będzie to korzystne zarówno dla banków, jak i dla samych klientów. Płacąc zbyt wiele za depozyty instytucje finansowe wykrwawiają się i pogarszają swoje wyniki. Skoro zaś więcej płacą ze pozyskiwane środki, to więcej będą chciały na nich zarobić.

Sytuacja wojny depozytowej, wcale nie musi być dobra dla klientów. W krótkim terminie więcej zarobią na depozytach, ale w długim okresie mogą zapłacić więcej za kredyty, i będą się musieli liczyć z mniejszą ich dostępnością. Kolejnym krokiem ze strony banków może być wzrost opłat i prowizji za podstawowe usługi bankowe  – mówi Iza Rokicka, analityk DI BRE. 

Nasze banki są przygotowane na czarny scenariusz, bo cały sektor ma już nadpłynność sięgającą 100 mld zł. Z kolei potrzeby hurtowego finansowania w polskim sektorze bankowym, czyli m.in. pożyczki od spółek-matek, czy na rynku międzybankowym szacuje się na 150 mld zł, z czego 40 proc. ma zapadalność powyżej roku. Gdyby ich zabrakło i nie wystarczyłby zgromadzony już bufor płynności, to jest jeszcze pomoc kredytodawcy ostatniej szansy, czyli banku centralnego.

To jednak na co polskie banki nie są i nie mogą być przygotowane, to naprawdę czarny scenariusz, czyli na przykład na upadek strefy euro. Wtedy nie dość, że nie będzie mowy o pożyczaniu pieniędzy od spółek-matek, czy innych banków, to jeszcze trzeba byłoby się liczyć z masowym wypłacaniem pieniędzy przez klientów banków.

Jedyną nadzieją jest wtedy znów bank centralny. Ten zaś ma w zasadzie nieograniczone możliwości kredytowania banków. To zaowocowało by jednak ogromnym skokiem inflacji i klienci banków i tak straciliby swoje oszczędności. Lepiej więc trzymać kciuki za strefę euro.

(CC By0ND Andy of Flickr)

Otwarta licencja


Tagi