Liban nazywany jest Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Zawdzięcza to wysokim ośnieżonym górom, które każdego roku przyciągają narciarzy z całego regionu, oraz temu, że przez wiele lat uchodził za centrum finansowe Bliskiego Wschodu. Naftowy boom zmniejszył nieco jego znaczenie na rzecz Dubaju i Doha. Jednak obecny kryzys finansowy udowodnił, że znane ze swojego konserwatyzmu libańskie banki wciąż mają sporo do powiedzenia w regionie i są najlepiej przygotowane do szoków. Liban nie tylko że dość skutecznie oparł się globalnemu kryzysowi, ale co ważne – systematycznie poprawia opłakany jeszcze niedawno stan swoich finansów publicznych.
Ale w regionie Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej Liban jest wyjątkiem. Tamtejsze kraje dość głęboko zanurkowały. Wzrost gospodarczy w ubiegłym roku zjechał z 4,4 proc. do 1,4 proc. – jak podał Bank Światowy w najnowszym raporcie. Kryzys najmocniej dał się we znaki krajom Zatoki Perskiej, których byt w ogromnej mierze jest uzależniony od cen ropy naftowej. Region GCC w ubiegłym roku jako całość odnotował recesję na poziomie -0,6 proc. wobec 4,6 proc. wzrostu PKB w 2008 r. Najmocniej ucierpiały Zjednoczone Emiraty Arabskie. Uderzył w nie nie tylko spadek cen ropy, ale także kryzys rynku nieruchomości i finansowego.
Z banków żyją
Libański sektor finansowy tworzą 64 banki: 52 komercyjne i 12 inwestycyjnych. Wśród nich są cztery muzułmańskie, działające na regułach Koranu (nie pobierają odsetek od kredytów). Wszystkie banki są prywatne, z przewagą rodzimego kapitału. Kilkanaście notowanych jest na giełdzie. Ich wartość stanowi ponad 66 proc. kapitalizacji libańskiego parkietu. Łączne aktywa sektora finansowego stanowią ponad 120 miliardów USD i w ciągu ostatniego roku odnotowały wzrost o jedną piątą. Ich wartość odpowiada 334 proc. libańskiego PKB. To jeden z najwyższych wskaźników na świecie, porównywalny z najbardziej ubankowionymi gospodarkami europejskimi, jak Wielka Brytania czy Niemcy.
Z kolei depozyty stanowią ponad 270 proc. PKB, podczas gdy w innych krajach regionu waha się w granicach 50-100 procent. To pokazuje, jak duże znaczenie cały czas ma bankowość w tym kraju.
Aż 17 libańskich banków prowadzi aktywną działalność w 25 krajach, głównie w formie oddziałów, oferując swoje usługi przede wszystkim 16-milionowej diasporze Libańczyków w regionie MENA, we Francji i USA.
Wolą płacić dolarami
Chociaż banki stanowią silny element libańskiej gospodarki i Libańczycy im ufają, to zaskakujący może wydać się ich stosunek do narodowej waluty. Bo libańskiemu funtowi zdają się już nie ufać. Libańska gospodarka jest dzisiaj bardzo mocno zdolaryzowana. Ma to związek z hiperinflacją, która dusiła kraj w okresie konfliktów. Wówczas obywatele kupowali twardą walutę.
Dziś dolarem amerykańskim bez problemu można płacić w sklepach czy restauracjach. A na paragonach widnieje cena zarówno w funtach, jak i zielonych. Dolary są w normalnym obiegu nie tylko w Bejrucie, ale także w małych miastach. W nich też Libańczycy trzymają 65 proc. swoich oszczędności. W okresie napięć polityczno-militarnych bywało, że ów wskaźnik sięgał 80 proc.
Jeszcze do niedawna taka sytuacja miała sporo pozytywów. Stabilność waluty, chociaż nie swojej, pomagała libańskiej gospodarce w wyjściu na prostą,
Jeszcze do niedawna taka sytuacja miała sporo pozytywów. Stabilność waluty, chociaż nie swojej, pomagała libańskiej gospodarce w wyjściu na prostą, zwłaszcza po okresie największych napięć politycznych w latach 80. Wzbudzała większe zaufanie chociażby w handlu międzynarodowym. Dzisiaj nie jest to już tak oczywiste. Wśród ekonomistów rosną obawy, że zapaść gospodarcza w USA i stan ich finansów publicznych przełożą się na ponowny szybki wzrost inflacji w Libanie. A tę już prawie udało się zdusić: na początku 2008 roku wskaźnik inflacji wynosił 10,8 proc., dziś jest to około 3,5 proc. Stąd działania banku centralnego, by zahamować dolaryzację gospodarki. Namawia banki do obniżania wymagań wobec kredytobiorców, deklarujących zaciągnięcie pożyczki w narodowej walucie.
Powolna poprawa finansów publicznych
Chociaż wskaźniki się poprawiają, a Liban jako jedyny w regionie nie musiał wprowadzać żadnych programów pomocowych, to i tak sytuacja w kasie państwa nie jest najlepsza. Deficyt budżetowy w 2009 roku wyniósł 2,96 miliarda USD, co stanowi 26 proc. budżetu. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że w okresie światowego spowolnienia, gdy inne państwa zwiększały deficyty, w Libanie udało się go zmniejszyć o 3 punkty proc. w porównaniu z 2008 rokiem.
Podobnie wygląda sprawa długu publicznego. Stanowi on dzisiaj 150 proc. libańskiego PKB. Dużo, ale kiedy w większości krajów zadłużenie rosło, Liban je ściągnął z poziomu 160 proc. I co ciekawe, w przypadku tego kraju w czasie kryzysu to nie rząd pomagał bankom, ale banki rządowi, skupiając prawie 60 proc. jego obligacji.
Poprawa w finansach publicznych Libanu została doceniona przez międzynarodowe agencje ratingowe. W grudniu Standard&Poor`s podniosła długoterminową ocenę dla Libanu z „B-” do „B”, a krótkoterminową z „C” do „B”, zaznaczając jednocześnie, że rząd powinien ograniczać deficyt i kontynuować reformy finansów publicznych.
Liban zieloną wyspą
Liban, którego gospodarka jest oparta na bankach, a finanse publiczne nie wyglądają najlepiej, mógł być łatwo wchłonięty przez globalny kryzys. Tymczasem notuje wzrost PKB na poziomie 7 proc. i nie musi przy tym korzystać z programów pomocowych, które w regionie mają między innymi Arabia Saudyjska, Katar i Kuwejt.
Gospodarka Bliskiego Wschodu, która najmocniej ucierpiała podczas kryzysu, to Dubaj. Załamanie w sektorze finansowym na świecie pociągnęło za sobą spadek cen ropy, a w Dubaju do tego wszystkiego doszło pęknięcie spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości. Wystarczy wspomnieć, że jeszcze kilka lat temu szacowano, że co piąty żuraw budowlany na świecie stoi właśnie w Dubaju. W rezultacie ten bajkowy emirat uniknął bankructwa tylko dzięki finansowej pomocy sąsiedniego Abu Dhabi. Kryzys w Dubaju spowodował wzrost bezrobocia i sporą ucieczkę imigrantów pracujących na tamtejszych budowach.
Inne kraje regionu, chociaż niezagrożone bankructwem, zostały zmuszone do poluzowania polityki monetarnej i wprowadzenia programów pomocowych.
Wiele wskazuje na to, że najgorsze już za nimi. Perspektywy wyjścia z globalnej recesji powinny bowiem stabilizować przede wszystkim ceny ropy naftowej, a to dobry znak dla gospodarek Bliskiego Wschodu. Bank Światowy szacuje, że jeżeli ponowny optymizm na rynkach się nie załamie, to te kraje mają szansę powrotu na ścieżkę 3-4- proc. wzrostu gospodarczego już w 2011 roku.
Uchronił nas konserwatyzm
O tym, jak to się stało, że Libanowi i jego sektorowi bankowemu udało się przejść przez kryzys, opowiada Nassib Ghobril, główny ekonomista Byblos Banku, uznany za najlepszego ekonomistę w Libanie w 2009 roku.
Przez wiele lat o Libanie mówiło się jako o centrum bankowości całego Bliskiego Wschodu. Używano określenia Szwajcaria Bliskiego Wschodu. Czy libański sektor bankowy cały czas ma tak duże znaczenie w regionie?
Powiedziałbym, że to znaczenie wciąż jest duże, choć już nie takie jak przed 1975 rokiem, czyli wybuchem trwającej wiele lat wojny. W końcu w czteromilionowym kraju mamy teraz ponad sześćdziesiąt banków. Ale trzeba pogodzić się z tym, że nie jesteśmy już jedyni w regionie. Musimy konkurować z innymi centrami finansowymi, jak Dubaj, Doha czy Rijad.
Niemniej przez te wszystkie lata po 1975 roku sektor bankowy w Libanie udowodnił, że ma siłę, jest dobrze zarządzany, regulowany i potrafi dostosować się do szoków. Świadczy o tym fakt, że wszystkie banki są tu w prywatnych rękach i nigdy nie musiały korzystać z pomocy rządu. Wytrzymały takie zawirowania, jak chociażby wieloletnia wojna, zabójstwo premiera (zamach na premiera Rafiqa Hariri w 2005 roku – red.) czy konflikt z Izraelem w 2006 roku.
Czy równie skutecznie libański sektor bankowy oparł się kryzysowi na światowych rynkach finansowych?
W czasie kryzysu praktycznie wszystkie kraje w regionie, poza Libanem, odnotowały spadek wzrostu gospodarczego czy nawet recesję. W całym regionie mieliśmy do czynienia z ucieczką inwestorów, zatrzymano projekty na rynku nieruchomości – proszę zwrócić uwagę, jak wiele nowych budynków, na przykład w Dubaju, stoi pustych. Odbiło się to również na sektorze bankowym, który musiał zdać się na pomoc rządów pompujących pieniądze w rynki finansowe. Wyjątkiem był Liban.
Dlaczego?
Jak już panu powiedziałem, przed wiele lat przyzwyczailiśmy się do działania w trudnych warunkach. Wszelkie szoki polityczne i wojny nauczyły nasze banki bardzo dużego konserwatyzmu. To oznacza, że po pierwsze, zawsze staramy się utrzymywać bardzo dużą płynność w sektorze, a po drugie, nie zadłużamy się mocno na rynkach zagranicznych czy w innych bankach. Dzisiaj 87 proc. inwestycji jest finansowanych z depozytów, a reszta z obligacji. Nie mieliśmy żadnych toksycznych papierów, nie ufamy skomplikowanym produktom finansowym.
To wszystko sprawia, że klienci nam ufają. W ubiegłym roku, czyli w samym środku kryzysu, wartość zgromadzonych w libańskich bankach depozytów wzrosła o 18 miliardów USD i w stosunku do PKB są one dzisiaj w ścisłej światowej czołówce. Z tego większość to pieniądze Libańczyków mieszkających za granicą. To oznacza, że docenili oni konserwatyzm naszych banków, zwłaszcza gdy mieszkając na Zachodzie, porównali go do sytuacji tamtejszych banków, które wskutek prowadzonej wcześniej przez siebie polityki musiały zdać się na pomoc rządów.
Przez kilkanaście lat pracował Pan w instytucjach finansowych w USA. Porównując te odmienne rynki, czy powiedziałby Pan, że Zachód ma się czego uczyć od Bliskiego Wschodu?
Powiedziałbym bardziej, że od samego Libanu, bo przecież kryzys finansowy dotknął także instytucje w innych krajach naszego regionu. Krótko mówiąc, banki powinny nauczyć się bardzo ostrożnego pożyczania pieniędzy klientom. Taką politykę nasze banki stosują nie tylko wewnątrz kraju, ale również na ponad dwudziestu rynkach zagranicznych, gdzie prowadzimy działalność.
W USA banki pożyczały wszystkim ogromne sumy pieniędzy. A to na nieruchomości, a to w kartach kredytowych. Nie sprawdzały przy tym wiarygodności finansowej klientów, a zdarzało się, że pożyczki dostawali nawet nielegalni imigranci. U nas coś takiego jest nie do pomyślenia, takiej osoby nie wpuszcza się za drzwi, a co dopiero daje kredyt. W Libanie, jeżeli kupujesz dom, to musisz mieć wkład własny. Poza tym nie dostaniesz kredytu, jeżeli suma rat przekroczy jedną trzecią uwiarygodnionych dochodów.
W Polsce ten limit wzrośnie w tym roku do połowy dochodów.
To dobrze. Również polski sektor jest przecież znany w Europie ze swojego konserwatyzmu.
Czy po kryzysie podejście amerykańskich banków do klientów Pana zdaniem się zmieni?
Nie tylko w USA, ale również w Europie musi zmienić się podejście do zarządzania ryzykiem w instytucjach finansowych. Potrzebujemy dobrych regulacji rynku w skali globalnej, choć to z pewnością nie będzie proste. Głównie ze względu na przepływy kapitału i skomplikowane produkty finansowe, których kontrolowanie jest niezwykle trudne.
W Libanie są obecnie cztery banki działające według nakazów islamu. Jakie perspektywy rozwoju mają tego typu instytucje na Bliskim Wschodzie?
Gdy pojawiły się one w Libanie, od razu podniosły się głosy, że zabiorą rynek tradycyjnej bankowości. Ale tak się nie stało. Mają swoją niszę i swoich klientów wśród muzułmanów, ale nie widzę szans, by miały przejąć kontrolę nad całym sektorem.
Generalna zasada działania takich banków polega na tym, że nie pobierają odsetek od udzielanych kredytów. To jak zarabiają?
Mówiąc najprościej, uczestniczą w zyskach z danej inwestycji. Można powiedzieć, że w pewnym sensie działają jak banki inwestycyjne. W tradycyjnym banku klient płaci odsetki. Tutaj bank staje się partnerem w konkretnym przedsięwzięciu biznesowym. Rezultat ten sam, drogi dojścia różne. Warto podkreślić, że tego typu banki nie uczestniczą w inwestycjach, których działalność jest zakazana przez Koran, czyli na przykład w hazardzie czy biznesie związanym z alkoholem.
Cały czas podkreśla Pan duże zaufanie Libańczyków do banków. Proszę mi zatem powiedzieć, dlaczego nie ufają oni swojej narodowej walucie?
Żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się do lat 80. Kiedyś libańska waluta była jedną z najmocniejszych na świecie. Płaciło się cztery funty libańskie za dolara. Wojna i niestabilność polityczna wywróciły jednak wszystko do góry nogami i wartość funta spadła do nawet trzech tysięcy za dolara.
Od lat 90. bank centralny robił wszystko, by ustabilizować walutę, aż w końcu udało się to na poziomie 1,5 tysiąca funtów za dolara. Hiperinflacja sprawiła jednak, że pieniądz stracił swoją wartość nabywczą, a ludzie zaufanie do waluty.
To dość prosty mechanizm. Im większa niepewność polityczna, tym automatycznie większa dolaryzacja. Odpływ depozytów w narodowej walucie notowaliśmy na przykład po zabójstwie premiera w 2005 roku i rok później podczas konfliktu z Izraelem. Potem jednak te pieniądze wracały i rynek się nie zachwiał. Jeszcze pięć lat temu około 80 proc. depozytów było w dolarach. Dzisiaj – 65 proc. Większa dolaryzacja jest w pożyczkach, gdzie sięga 85 proc. To między innymi wynik niższych stóp procentowych w USA, bo różnica wynosi około 2,5 pkt proc.
Czy tutejszy rząd i banki robią coś, by odwrócić tę sytuację?
Kluczem jest stabilność polityczna. Od 2008 roku w Libanie jest spokojnie, co zachęca ludzi do zmiany. Poza tym banki ze względu na różnicę stóp pomiędzy Ameryką a Libanem oferują wyższe oprocentowanie na depozytach w funcie niż w dolarze. To sprawia, że od niedawna około 1,5 miliarda dolarów miesięcznie na depozytach w libańskich bankach jest konwertowanych z dolara na funta. Ma to też swoją słabą stronę, bo przecież taka zmiana oznacza wzrost kosztów depozytów dla samych banków. Stąd większa chęć banków do pożyczania pieniędzy w funtach. Widać na przykład tendencję do obniżania oprocentowania kredytów w funtach na nieruchomości, nowe firmy czy projekty związane z edukacją i ochroną zdrowia.
Jak sytuacja gospodarcza w USA wpływa na tutejszą gospodarkę?
Widzę zagrożenie w postaci inflacji, którą czuć, gdy dolar spada. A to o tyle groźne, że około 70 procent naszej inflacji pochodzi z importu; importujemy cztery razy więcej niż eksportujemy. Stąd tak duże uzależnienie naszych cen od sytuacji za granicą. Gdy dolar spada w stosunku do euro, to jednocześnie nasz import ze strefy euro staje się droższy, a funt traci siłę nabywczą.
Drugie zagrożenie to zbliżające się podwyżki stóp w USA. Dlatego, nie ma co ukrywać, tak istotne są reformy wewnętrzne, redukowanie deficytu i długu publicznego. To doprowadzi do jeszcze większej konwersji na funta i pozwoli przygotować się na kłopoty inflacyjne w USA.
No właśnie. W Libanie wciąż sporym problemem pozostaje kwestia finansów publicznych. Co rząd robi, by je naprawić?
Rząd realizuje przyjęty w 2007 roku pakiet reform, które zakładają między innymi reformę emerytur, odchudzenie administracji publicznej i ułatwienia dla inwestorów i przedsiębiorców. Do tego dochodzi dość trudna prywatyzacja sektora telekomunikacyjnego, która dałaby budżetowi sześć miliardów dolarów. Jednak to trudna sprawa, bo często staje się przedmiotem politycznych przepychanek.
Zwłaszcza kraje arabskie z Zatoki Perskiej coraz głośniej mówią o odejściu od dolara i stworzeniu wspólnej arabskiej waluty. Wierzy Pan w powodzenie tej inicjatywy?
Poczekajmy na rozwój wypadków. Ale nie spodziewam się, by miało to szybko nastąpić, bo na razie nie wiadomo nawet dokładnie, które kraje miałyby wejść do tej unii. Jeżeli już, to moim zdaniem w pierwszej kolejności na taki krok zdecydowałyby się kraje Zatoki, których gospodarki oparte są na ropie naftowej.
A czy jakakolwiek inna waluta ma szansę zdetronizować dolara w globalnej gospodarce?
Kiedyś myślałem w ten sposób o euro, ale już widać, że tak nie będzie. Sprawy Grecji, Portugalii, Włoch wzmacniają sugestie, że euro nie spełniło oczekiwań. Dlatego pomimo sytuacji w USA, nie sądzę, by coś miało szansę zagrozić dolarowi.
Czy światowy kryzys już się wypala?
Zawsze gdy tak myślimy, pojawia się nowy problem. Pod koniec ubiegłego roku wybuchł kryzys w Dubaju, który musiał zdać się na pomoc finansową z Abu Dhabi. Teraz mamy Grecję, coraz głośniej mówi się o problemach na rynku nieruchomości komercyjnych w USA czy dalszych problemach na tamtejszym rynku pracy. Widzimy więc kolejne reperkusje czy fale kryzysu. Jestem natomiast pewien, że nie można pozwolić na powtórkę Lehman Brothers. Rządy do tego nie dopuszczą. Dlatego załamanie na rynkach się nie powtórzy, ale spowolnienie gospodarcze jeszcze potrwa. Z kolei globalne odbicie będzie powolne i „ciągnięte” głównie przez gospodarki wschodzące, jak Chiny czy Indie. Pokazują to wskaźniki makroekonomiczne, ukazujące, że właśnie te kraje notują teraz najszybszy wzrost gospodarczy na świecie.
Rozmawiał Łukasz Pałka, Bejrut, autor jest analitykiem portalu Money.pl
Nassib Ghobril – główny ekonomista i szef działu analiz Byblos Banku, jednego z trzech największych w Libanie. Jeden z najbardziej znanych ekonomistów na Bliskim Wschodzie. Absolwent Amerykańskiego Uniwersytetu w Bejrucie i Uniwersytetu w Waszyngtonie. Przez kilkanaście lat pracował w instytucjach finansowych w USA. Wielokrotnie jego komentarze pojawiały się telewizjach CNN, BBC czy Al Jazeera. Komentował również w „The New York Times” i „Financial Times”. W ubiegłym roku organizacja The World Lebanese League, zrzeszająca biznes w Libanie i poza jego granicami, uznała go za najlepszego ekonomistę w kraju. Doceniono go za fachową wiedzę i obiektywizm w prezentowaniu poglądów.