Od Afryki Chiny zaczynały swoją ekspansję globalną, dziś bardziej sa zainteresowane Europa i Ameryką
To są dane tylko w wymiarze miesięcznym, bo za cały ten rok Chiny chyba pozostaną większym biorcą niż dawcą kapitałów. Pokazują jednak pewien niezmiernie ważny trend.
Według danych wpływowej Narodowej Komisji Rozwoju i Reform chińskie inwestycje za granicą w 2012 r. zwiększyły się o 30 proc. w stosunku do roku poprzedniego, a w tym wzrosną o dalsze 15 proc., do poziomu 88,7 mld dol. Ogółem chińskie inwestycje na koniec 2013 r. sięgną 690 mld dol.
Poziom inwestycji zagranicznych na terenie Chin w pierwszych ośmiu miesiącach 2013 r. sięgnął sumy 79,8 mld dol. i był wyższy o 6,4 proc. w stosunku do poziomu sprzed roku (dane chińskiego Ministerstwa Handlu).
Chińskie inwestycje globalne
Jeszcze w 2012 roku według danych OECD wszystko wydawało się być „po staremu”: to Chiny przejęły aż 253 mld dol. bezpośrednich inwestycji (18 proc. ogółu w skali globalnej), wyprzedzając USA (175 mld), Brazylię (65 mld) i Wielką Brytanię (63 mld).
Chińskie inwestycje zagraniczne do niedawna, powiedzmy do 2010 r., praktycznie nie istniały w wymiarze globalnym. Owszem, chiński kapitał był widoczny, np. w inwestycjach w Afryce czy Ameryce Południowej, nie mówiąc o azjatyckich sąsiadach, ale był to raczej fenomen lokalny niż globalny.
Ostatnio sytuacja dynamicznie się zmienia. Ważne są nie tylko sumy, ale też tendencje. A te drugie są jednoznaczne: chińskie inwestycje wychodzące rozwijają się o wiele dynamiczniej niż inwestycje ostatnio do Chin napływające. Ponadto co najmniej od trzech lat jest to tendencja stale się nasilająca.
Oczywiście Chiny jeszcze wielkim potentatem kapitałowym na zewnątrz kraju nie są. Według zestawień OECD niekwestionowanym liderem w sensie nagromadzonych za granicą i kierowanych tam środków pozostają USA, a w 2012 r. Chiny znalazły się dopiero na 13. pozycji (za Szwecją, a przed Australią i Rosją). Istotniejsze jest jednak to, że jeszcze do niedawna w ogóle ich tam nie było.
Proces ten jest niezwykle wnikliwie śledzony przez amerykańską Heritage Foundation, która nie tylko zbiera dane i wyciąga z nich odpowiednie wnioski, ale też przedstawia – stale aktualizowaną – interaktywną mapę na temat chińskiego zaangażowania kapitałowego poza granicami kraju. Wynika z niej wiele bardzo ciekawych konstatacji. Po pierwsze: kompozycja tego zaangażowania.
Otóż Chińczycy inwestują przede wszystkim (ponad 300 mld dol.) w przemysł paliwowy i energetykę, co nie jest żadnym zaskoczeniem w świetle ich zapotrzebowania związanego z szybkim programem modernizacyjnym. Druga dziedzina (100 mld dol.) to transport, a trzecia to metale, ich wydobycie i obróbka (ostatnio nawet więcej niż transport, bo aż 110 mld dol.).
Już nie Afryka, lecz Ameryka i Europa
Tak jak dziedziny chińskiego kapitałowego zaangażowania za granicą nie przynoszą raczej większych niespodzianek, tak mogą je stanowić kierunki tego zaangażowania, bowiem potoczna wiedza i dostępna literatura podpowiadają nam, że Chińczycy angażują się kapitałowo i inwestycyjnie przede wszystkim w Afryce i Ameryce Południowej. Takie też wrażenie powstaje z omawianej na naszych łamach, bardzo cennej książki dwóch hiszpańskich autorów Juana Pablo Cardenala i Heriberto Araújo „Podbój świata po chińsku”.
Nic bardziej błędnego! Tak było, ale już nie jest. Ostatnio, a więc po kryzysie 2008 r. i wtedy, gdy po raz pierwszy ruszyła chińska ekspansja kapitałowa na większą skalę, głównymi kierunkami wcale nie są rynki wschodzące, lecz najsilniejsze gospodarki kapitalistycznego świata, na terenie których zaczyna też dochodzić do ważnych, a czasami wręcz spektakularnych (chociażby Volvo) fuzji i przejęć w chińskim wydaniu.
Z zestawienia Fundacji Heritage wynika, że najwięcej chińskich BIZ ulokowano kolejno w USA (łącznie 57 mld dol., z czego w 2012 r. niemal 12 mld dol., a w 2013 r. już 8,5 mld dol.), Australii (odpowiednio: 58, 9,1 i 5,5 mld. dol.) oraz Kanadzie (łącznie 6 mld dol., a w 21012 r. 3,5 mld. dol.).
Dla nas oczywiście najciekawsze i najbardziej brzemienne jest to, że ostatnio Chińczycy ruszyli również w kierunku Europy. Swego czasu sporo szumu na ten temat, jak najbardziej słusznie, wywołały raporty, „Wyścig po Europę” François Godementa, Jonasa Parello-Plesnera i Alice Richard dla Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych z lipca 2011, „Chiny inwestują w Europie” Thilo Hanemanna i Daniela H. Rosena dla Grupy Rhodium z lipca 2012 r. oraz sporządzone dla Komisji Europejskiej przez wyspecjalizowaną Grupę ECRAN (Europe China Research and Advice Network), a konkretnie Jeremy’ego Clegga i Heinricha Vossa opracowanie „Chińskie BIZ w UE”. Również w Polsce dobry raport na ten temat, zatytułowany „Partnerzy czy rywale?’, sporządził w kwietniu 2012 r. think tank badawczy działający w ramach Grupy Jana Kulczyka.
Ze wszystkich tych opracowań płynie jednoznaczne przesłanie: Chińczycy ruszyli ku Europie. Zakładają tu filie swoich banków (także w Warszawie), angażują się kapitałowo, stają do przetargów, na naszych rynkach zaczynają być obecni nie tylko w formie towarowej, jak było od lat, lecz formie kapitałowej, co jest novum.
To nowe zaangażowanie w Europie przebiega nieco inaczej niż na innych kontynentach. Wyraźnie zaznaczone są dwie tendencje: po pierwsze Chińczycy idą na naszym kontynencie ku inwestycjom w wysokie technologie, a gdzie się da, to także w wielkie projekty infrastrukturalne (pamiętamy firmę COVEC!), po drugie – idą tam, gdzie się im pozwala, a więc przede wszystkim do Grecji, Portugalii czy Hiszpanii, gdzie rynki są podminowane, a nadto żądne świeżych kapitałów.
Decyzje do podjęcia
Ze wszystkich wymienionych opracowań wynika jasne przesłanie: w najbliższej przyszłości należy spodziewać się raczej większego niż mniejszego chińskiego zaangażowania kapitałowego na Starym Kontynencie. A już teraz zaczyna ono być widoczne, a gdzieniegdzie znaczące. Z danych Komisji Europejskiej i Eurostatu wynika, iż w 2011 r. chińskie inwestycje w UE sięgały sumy zaledwie 3,1 mld euro i dawały zaledwie 1,4 wszystkich inwestycji zagranicznych, które do nas napływały, podczas gdy w kierunku odwrotnym sięgały 17,8 mld euro i dawały około 20 proc. inwestycji idących w kierunku ChRL.
Ostatnio do nas napływające informacje (przez KE jeszcze formalnie niepublikowane) mówią o wspomnianej na wstępie szybkiej zmianie tendencji niezakłóconej nawet znacząco przez głośny spór o napływ chińskich baterii solarnych na europejskie rynki, który latem 2013 r. nie pozwolił na spokojny urlop komisarzowi UE ds. handlu Karelowi de Guchtowi i jego urzędnikom.
Spór ostatecznie zażegnano, bowiem obustronnie stosunki handlowe UE – ChRL niezwykle wysoko się ceni, jako że znajdują się na czołówkach wszystkich list. Zatargi handlowe nie zmieniły też chińskiej strategii, a ta mówi jednoznacznie: mamy znaczne nadwyżki handlowe, ogromne zasoby rezerw walutowych, a równocześnie chcemy nowego etapu modernizacji opartego również na innowacyjności. W takim kontekście nie ma teraz dla Chin partnerów ważniejszych niż USA, Kanada, Australia czy właśnie UE. Etap walki o surowce, szczególnie energetyczne, w Afryce czy w Azji nie tyle się zakończył (o czym świadczy niedawna podróż prezydenta Xi Jinpinga po krajach Azji Centralnej), ile musi – z perspektywy Pekinu – zostać uzupełniony o nowy azymut, jakim jest walka o najnowocześniejsze technologie.
To dlatego szybki rozwój, wręcz ekspansja chińskich FDI przeczy notowanej ostatnio tendencji do ich związanego z kryzysem spadku na światowych rynkach. Chiny spowalniają, jeśli chodzi o wzrost PKB, nawet o handel, ale w przypadku ekspansji inwestycyjnej jest wręcz przeciwnie – przyspieszają.
Wręcz spektakularna jest w tym kontekście dynamika rozwoju w stosunku do państw UE. Jeszcze w roku 2005 r., gdy po raz pierwszy je odnotowano, chińskie inwestycje w UE sięgały sumy zaledwie 190 mln euro (milionów, nie miliardów!). W 2011 r., jak wspomniano, sięgnęły sumy 3,1 mld euro, ale w formie skumulowanej przekroczyły 20 md dol.
Według danych chińskiego Ministerstwa Handlu na rynkach państw UE zaangażowane są już obecnie 74 wielkie chińskie konglomeraty i firmy, a w sondażu przeprowadzonym wśród nich aż 98 proc. wskazało, że chce tutaj nadal inwestować. Ogółem jest na terenie UE zaangażowanych aż 1 600 chińskich firm, zatrudniających już ponad 50 tys. osób. Mamy więc jak najbardziej do czynienia z tendencją stałą, za którą stoi – bo taka jest logika chińskiego systemu – polityczna wola tamtejszych władz.
Co prawda szermują one, gdzie tylko się da, hasłem, że w wyniku ich zaangażowania będziemy mieli do czynienia z sytuacją „win-win”, a więc będą sami wygrani, ale nie miejmy złudzeń, Chińczycy są dobrze znani z tego, że skrupulatnie i chłodno liczą, a kierują się włącznie własnym interesem.
To powinno być też przesłanie na planowany na koniec listopada, tym razem w Bukareszcie, drugi szczyt przywódców państw naszego regionu z premierem ChRL w formule „16 + 1” (przypomnijmy, że pierwszy z nich zorganizowano w kwietniu 2012 r. w Warszawie, przy okazji pobytu tutaj premiera Wen Jiabao). Czy będziemy w stanie występować wobec Chin jako w miarę zorganizowana grupa, czy też złamiemy naszą środkowoeuropejską solidarność pod stosowaną przez Chińczyków formułą „dziel i rządź”, która oczywiście nie występuje u nich jako międzynarodowa formuła divide et impera, ile oczywiście własna, znana od starożytności yiyi zhiyi, czyli „zwalczania jednych barbarzyńców przy pomocy innych”.
Dzisiaj barbarzyńców już nie ma, ale interesy pozostały. Interesy pchają Chińczyków do Europy. A jakie są nasze interesy w stosunku do nich? Co zrobimy z rosnącą ekspansją, której dotychczas w takiej skali nie widzieliśmy? Oddamy im porty, jak Grecy Pireus? Pozwolimy zdobyć centra miast, jak Prato pod Florencją we Włoszech? Pozwolimy im zbudować nowe Chinatown jak Węgrzy? A co otrzymamy w zamian? Same ważne pytania. To znaczy, że problem jest.
OF