To nie jest czas na radykalne zmiany w polityce pieniężnej

Pacjent był w stanie agonalnym, ale przeżył. Teraz jego stan jest stabilny, ale nie wiadomo, czy będzie chodził. Trwa globalne szukanie lekarza, bo powrót do tradycyjnych metod leczenia przynosi mierne skutki. Głosem prof. Dariusza Filara zainicjowaliśmy debatę: Czy to już koniec kryzysu?

Zatrzymanie kryzysu pochłonęło już niemal 11 bilionów USD. Ale może właśnie dzięki temu w poszczególnych krajach widać pewne symptomy ożywienia. Czy to znaczy, że możemy odetchnąć z ulgą?

Nie, raczej powinniśmy wstrzymać oddech. Siedzimy przecież na bombach, które mogą wybuchać. To deficyty budżetowe, sztucznie podwyższona płynność systemów finansowych, która może się przeobrazić w wysoką inflację, rosnące – z typowym dla niego opóźnieniem – bezrobocie, silne wahania kursów walut.

Chyba czas rozbrajać te bomby, które zresztą sami podkładaliśmy. Pakiety stymulacyjne napompowały budżety do granic możliwości. Tymczasem w USA trwa debata o II pakiecie stymulacyjnym.

Sprawa jest złożona. Żeby przeciwdziałać gwałtownej destabilizacji systemu finansowego, banki centralne USA, Wielkiej Brytanii, strefy euro zasiliły swoje systemy finansowe masą płynnego pieniądza. Równocześnie rządy wprowadzały tzw. pakiety stabilizacyjne, czyli przeszły do bardzo ekspansywnej polityki fiskalnej, co ma swoje konsekwencje – wzrost deficytów i wzrost długu publicznego. To były działania doraźne, wymuszone koniecznością podtrzymania systemu, który ulegał gwałtownej destabilizacji. W tej chwili jednak coraz częściej mówi się o potrzebie przygotowania strategii wyjścia, czyli właśnie wycofania się z tego ogromnego podniesienia płynności i rozbudowanych wydatków budżetowych. Wszyscy teraz zastanawiają się nad jednym – kiedy będzie właściwy moment, żeby zacząć ciąć wydatki budżetowe, zakończyć programy stymulujące gospodarkę. Istnieje przekonanie, że nie wolno robić tego zbyt gwałtownie i zbyt wcześnie, bo to może wywołać drugą falę destabilizacji. Regulatorzy rynku martwią się, że ograniczanie dostępu do płynności przy równoczesnym ograniczaniu finansowania gospodarki przez pakiety stymulacyjne nie pozwoli zapanować nad obecną sytuacją – to największe zagrożenia okresu wychodzenia z kryzysu.

Gdzieś w tle kryje się obawa, że wpompowanie masy pieniądza w gospodarki musi przełożyć się na gwałtowny wzrost inflacji. Wszyscy z niepokojem czekają na ruch cen w górę, tymczasem od kilku miesięcy nic takiego się nie dzieje. Dlaczego? To przecież dość nietypowe dla kryzysu.

Wszystko przez duże opóźnienia w czasie pomiędzy akcją a reakcją. Pomimo dodatkowej masy płynnego pieniądza inflacja w krajach wysoko rozwiniętych jest niska, a niektóre z nich borykają się nawet z przejściową deflacją. Co czyni cały problem jeszcze trudniejszym. Bo jeśli zmiany trendu nie uda się przewidzieć we właściwym momencie i uruchomienie właściwych narzędzi nie nastąpi z odpowiednim wyprzedzeniem, to  wtedy ta opóźniona reakcja może być bardzo silna. W skrajnych przypadkach inflacja może być i dwucyfrowa.

W Europie Środkowo-Wschodniej stoimy, przyglądamy się, obrywamy rykoszetem i co najwyżej robimy uniki. Czy naprawdę aż tak niewiele zależy od nas?

Cały czas pozostajemy pod bardzo silnym wpływem tego, co się dzieje na wielkim rynku globalnym i na wiele zjawisk nie mamy żadnego wpływu. Myślę przede wszystkim o silnych wahaniach kursów walutowych. Będą dopóty, dopóki stabilizacja w gospodarce światowej nie stanie się bardziej wyraźna. Te echa zaburzeń na rynkach finansowych niosą za sobą wyższe ryzyko niż sama sytuacja w realnej sferze gospodarki Polski czy innych państw naszego regionu.

Wysokie wahania kursowe to także problem dla rządów. Dług państw jest wyliczany w odniesieniu do kursu euro lub dolara. Im silniejszy złoty, tym dług Polski niższy.

Nadmierna zmienność kursów walut jest problemem i zagrożeniem dla wszystkich uczestników życia gospodarczego. Przedsiębiorstwom utrudnia planowanie przychodów. Klientom indywidualnym, którzy zaciągnęli kredyty walutowe, stwarza ryzyko trudności w ich obsłudze. Rządowi przy udziale w długu zadłużenia zagranicznego niebezpieczeństwo zmian wysokości zadłużenia przeliczonego na złote i w konsekwencji jego relacji do PKB. Zmienność kursów walutowych jest utrudnieniem dla gospodarki. A utrzymująca się zmienność jest sygnałem, że do uspokojenia rynków finansowych jeszcze daleka droga.

Czy mamy obawiać się gwałtownego spadku wartości złotego, czy grożą nam ataki spekulacyjne, jeśli tak, to w jakich sytuacjach może to nastąpić, jak duże jest tego ryzyko?

Zdrowe fundamenty polskiej gospodarki przemawiają na rzecz aprecjacji złotego w dłuższym okresie. Taka ocena stała się dość powszechna wśród uczestników rynku walutowego. Nie sądzę więc, by mogły nam ponownie grozić sytuacje tak trudne, jak w pierwszej połowie lutego tego roku. Zresztą i rząd, i NBP po lutym  mają o wiele większe doświadczenie w reagowaniu na ewentualne zagrożenia. I tego rynki walutowe także są świadome.

Jak w takiej sytuacji powinny zachowywać się banki centralne państw naszego regionu?

Z największą ostrożnością. To nie jest czas na radykalne decyzje w polityce pieniężnej. Wskazana jest powściągliwość, działanie stabilizujące, dawanie rynkom finansowym poczucia bezpieczeństwa i przewidywalności działań.

O ile dobrze odczytałam ostatnie komunikaty RPP, to presja inflacyjna będzie słabnąć.

Tak, presja inflacyjna słabnie, ale ten spadek presji nie jest aż tak duży, jak można było oczekiwać kilka miesięcy temu. Pytanie: jak głęboki może być jeszcze ten spadek,  jak długo będzie trwał i kiedy ponownie ustąpi miejsca wzrostowi presji. Na podstawie niejednoznacznych przesłanek, cały czas myśląc w kategoriach kształtowania się prawdopodobieństwa, budujemy politykę pieniężną, która powinna zapewnić stabilizację cen w przyszłości odległej o prawie dwa lata, bo takie jest opóźnienie najmocniejszej reakcji gospodarki na decyzje w zakresie stóp procentowych.

Brak bardziej konkretnych działań ze strony RPP to nie jest przypadkiem chowanie głowy w piasek: niech inicjatywę przejmuje FED, EBC, Bank Anglii – w końcu to one narozrabiały, niech teraz sprzątają – a my do tego czasu będziemy sofistyką uspokajali rynek?

Decyzje największych banków centralnych świata mają oczywiście pewien pośredni wpływ na politykę pieniężną w Polsce, uważam jednak, że w decyzjach RPP należy się przede wszystkim kierować oceną aktualnej i perspektywicznej sytuacji w kraju. Jako tzw. „gospodarka doganiająca” mamy szereg specyficznych uwarunkowań i to one powinny decydować o dokonywaniu rozstrzygnięć w naszej polityce pieniężnej.

RPP cieszy się, że wyhamowuje wzrost cen, a przecież spadek inflacji też rodzi niebezpieczeństwa dla gospodarki. Polska, jak podkreśla wielu ekspertów, utrzymuje wzrost PKB i nie wpadła w głęboką zapaść tylko dzięki konsumpcji. Spadek inflacji to przecież nic innego jak spadek popytu na towary i usługi, co musi przełożyć się na kondycję przedsiębiorstw, a w konsekwencji na poziom bezrobocia, wpływów z podatków czy też wydatków socjalnych.

Konsumpcja już nie jest tak dynamiczna, jak była kilka kwartałów temu, ale nie osłabła tak jak w innych krajach europejskich. Jest gdzieś pośrodku. Dynamika konsumpcji zależy od dynamiki płac, dostępności kredytów i w naszych specyficznych warunkach także od dynamiki transferów pieniężnych od Polaków pracujących za granicą. Zależy też od polityki fiskalnej państwa – zasilania transferami budżetowymi gospodarstw domowych. Wreszcie od nastrojów konsumentów i kształtowania się ich wyobrażeń na temat przyszłości.  Przy obecnej inflacji mamy stabilizację płac realnych – już nie wzrost, ale też nie spadek. Wiele innych parametrów wpływających na konsumpcję też wydaje się ustabilizowanych. Więc nie obawiałbym się silnego jej wyhamowania. Tak samo było podczas kryzysu w latach 2001 – 2002: bezrobocie rosło, płace spadały, a Polacy nie przestawali kupować. Jesteśmy społeczeństwem na dorobku. Niechętnie rezygnujemy z osiągniętego poziomu życia.

Na Wyspach czy w USA – gdzie ceny nieruchomości mocno spadły i od wielu miesięcy nie wzrastają, padają firmy budowlane, banki mają problemy z kredytami – i pytam, jaka jest droga wyjścia, to  pan mówi…

… krótkookresowo wiadomo, jaka – podanie dodatkowych dawek narkotyków, żeby pacjent nie padł. Natomiast leczenie zarówno w Stanach, jak i Wielkiej Brytanii będzie długie i trudne. Tutaj nie ma cudotwórców. Nadal nie wiadomo, w jakim stopniu budzący się wzrost będzie stanowił przeciwwagę dla pojawiających się zagrożeń i w jakim stopniu banki centralne oraz rządy potrafią im przeciwdziałać.

A czy pęczniejące deficyty budżetowe stanowią już teraz zagrożenie? MFW zaleca ich redukcję, ale USA przygotowują drugi pakiet stymulacyjny, który trzeba będzie czymś sfinansować. W Wielkiej Brytanii deficyt stanowi ok. 12 proc. PKB  i jest najwyższy od 1993 r. W USA ok. 13,6 proc. PKB. Jak widać, są państwa, które nie obawiają się wzrostu długu.

Tak, ale kraje te są dużo lepiej od nas rozwinięte. Mają także większe zaufanie inwestorów, co oznacza, że obsługa zadłużenia kosztuje je mniej niż Polskę. W dodatku emitują dług w swoich walutach, a to oznacza, że nie są narażone na wahania kursowe. Jednak i tak eksperci np. z banku Morgan Stanley przestrzegają, że wychodzenie tych państw z nadmiernych deficytów potrwa nawet kilkanaście lat.

Dla Polski zmniejszanie deficytu  ma ogromne znaczenie – jest choćby warunkiem wejścia do strefy euro. Tymczasem dobrej koniunktury w latach 2004–2008 w żaden sposób nie wykorzystano dla poprawy finansów publicznych. Nic dziwnego, że w okresie spowolnienia gospodarczego deficyt budżetu objawił się z całą siłą i będzie w tym roku najpewniej stanowił ponad 6 proc. PKB. W tych warunkach przeprowadzanie reformy finansów publicznych jest trudniejsze, co nie zmienia faktu, że konieczne. Inaczej kolejne pokolenia będą obsługiwały dług zaciągnięty przez poprzedników.

To prawda, że ekonomiści są  przekonani o konieczności reformy finansów publicznych. Ale jakie będą konsekwencje przeprowadzenia jej w tej chwili?

Konsekwencje zmian w polityce fiskalnej zawsze są polityczne. Minister finansów Jacek Rostowski deklaruje gotowość do daleko idących działań. Jak to się powiedzie, zobaczymy. Od czerwca jesteśmy w procedurze nadmiernego deficytu Unii Europejskiej. Nakłada ona na nas obowiązek sprowadzenia deficytu poniżej 3 proc. PKB. Poprzednio w 2004 r., gdy mieliśmy nadmierny deficyt, udało się go ograniczyć do 2007 r., ale stało się to głównie dzięki wysokiemu wzrostowi gospodarczemu (tzw. wyrastanie z deficytu), bez zmian w strukturze finansów publicznych. Teraz takiego zasilania nie ma. Dlatego zadanie spada na ministra finansów.

Rząd odpowiada, że przy utrzymaniu obecnego lub lekko wyższego wzrostu gospodarczego uda się obniżyć deficyt do końca 2012 r. Też w sumie w trzy lata.

Ale nie bez radykalnych działań. Trzeba szukać dodatkowych źródeł dochodów oraz ciąć wydatki. A mamy gdzie szukać tych cięć, bo jest cały szereg wydatków bezsensownych. Przykład, bardzo proszę – „becikowe”. Tę pomoc socjalną po narodzinach dziecka otrzymują także rodziny zamożne.  To absurd. Jeśli w ogóle, to powinny być nią objęte rodziny znajdujące się w najtrudniejszej sytuacji materialnej. Na pewno część grup społecznych musi stracić przywileje, by można było poprawić finanse państwa.

Gdzie można szukać wyższych dochodów poza sferą podatków?

Niewiele jest takich miejsc, więc nie wiem, czy w pewnym momencie, gdy koniunktura się poprawi, nie będzie konieczna decyzja o podwyżce podatków. Może zresztą nie o podwyżce, ale o przebudowie całego systemu fiskalnego. Jak sięgnę pamięcią, cały czas jest podnoszona kwestia uszczelnienia systemu podatkowego. A chodzi tu o nic innego jak wyeliminowanie tych działań, które pozwalają na granicy prawa unikać zobowiązań fiskalnych, zatajać źródła, które powinny generować wpływy podatkowe. Myślę tu np. o możliwości wyprowadzania przez firmy części przychodów poza granice kraju, działalności w szarej strefie etc. Gdyby cały system był bardziej klarowny, wówczas trudniej byłoby uchylać się od płacenia podatków. Ale to wymaga rozwiązań systemowych, nie tylko w prawie podatkowym, ale też choćby w Kodeksie pracy.

Czesi, Węgrzy, Ukraińcy, Łotysze czy Rumunii właśnie tak zamierzają ratować budżet – przez podnoszenie podatków w 2010 r. Dokonali także całego szeregu cięć wydatków.  Efekt? W czterech z tych państw rodzi się bunt społeczny.

Węgrzy na własne życzenie zafundowali sobie sytuację trudniejszą niż mają inne państwa w Europie Centralnej. Przez wiele lat prowadzili ekspansywną politykę fiskalną, bardzo ryzykownie podnosząc płace i przyzwyczajając społeczeństwo do łatwego pieniądza, czyli niemal nieograniczonej dostępności do kredytów, w tym w walutach obcych. Wszystko to działo się przy silnym zróżnicowaniu w wysokości dochodów społeczeństwa. Gdy kilka miesięcy temu zaczęli ograniczać wzrost płac, podnosić podatki na towary i usługi, pojawiły się grupy w oczywisty sposób poszkodowane, takie, które mocniej odczuły te zmiany. Pamiętajmy, że gospodarka Węgier zaczęła hamować jeszcze zanim nastąpiły objawy recesji w innych państwach, na to już podczas kryzysu nałożył się silny spadek kursu węgierskiej waluty, co spowodowało natychmiastowy wzrost zadłużenia ludności. Gdy my wciąż mamy wzrost konsumpcji, na Węgrzech już siódmy kwartał z rzędu panuje spadek sprzedaży detalicznej. To w dużej mierze tłumaczy nastroje. Poziom zdeterminowania społeczeństwa wynikający z sytuacji ekonomicznej jest bez porównania silniejszy niż w Polsce. Przykład Węgier dowodzi, że na pewne działania należy decydować się wcześniej, a nie wówczas, gdy sytuacja jest już tragiczna.   Węgrzy też nie mają wyjścia, muszą podnosić podatki i ciąć wydatki. Zaniechanie tego oznacza brnięcie w sytuację, która musi doprowadzić do katastrofy. Za rok, dwa byłoby jeszcze gorzej.

To jest dramat także Polski, że rządy uciekają przed podejmowaniem decyzji, wychodząc z założenia, że po wyborach kto inny będzie miał problem. Format polityków poznaje się po tym, że potrafią podjąć trudne decyzje i przekonać do tego społeczeństwo.

Równie napięta sytuacja panuje na Łotwie. Unia Europejska domaga się od niej znalezienia oszczędności w wysokości setek milionów euro i zmniejszenia deficytu do 8 proc. PKB. Tam także narasta bunt społeczny.

Wchodzimy tu w szczegółową analizę regionu, która pokazuje, jak bardzo  w gruncie rzeczy jest on zróżnicowany. W ostatnich latach wiele krajów Europy Centralnej i Wschodniej rozwijało się, osiągając kilku-, kilkunastoprocentowe wzrosty PKB dzięki kredytom walutowym. Dotyczy to przede wszystkim państw posiadających sztywny kurs wobec euro – Łotwy, Bułgarii. Inwestycje w tych krajach były finansowane dolarem i euro. Klienci indywidualni i firmy także zadłużali się w walutach. Pieniądz zagraniczny napędzał gospodarkę, równocześnie powodując wzmocnienie waluty. Ale to doprowadziło do potężnych deficytów w obrotach z zagranicą. Wraz z kryzysem zaczęły się problemy.

Łotysze dostali pomoc z UE w zamian za realizację określonych zobowiązań w określonym terminie. Teraz partnerzy międzynarodowi domagają się wywiązania się z tych warunków. Ale Łotwa pomimo pomocy nadal sobie nie radzi. To rodzi kolejny problem już na szerszą skalę – dewaluacji łata. A ewentualna dewaluacja łata może uderzyć w inne kraje o sztywnym kursie, czyli np. w Bułgarię. A to oznacza rozszerzanie się destabilizacji w regionie i zwiększenie się wahań kursów także innych walut. Dlatego także rząd Łotwy musi szukać oszczędności i wyższych dochodów, m.in. podnosząc podatki.

Jak pan zauważył, ratowanie gospodarek w regionie, w tym w Polsce, oznacza utratę przywilejów niektórych grup i w dodatku zwiększenie obciążeń. To się nie spodoba. Może dojść do wielkiego buntu społecznego.

Nie jestem politologiem, ale sytuacja polityczna może być bardzo trudna.

I gospodarcza. Bo to kolejne zagrożenie na drodze do stabilizacji. Po chwilowym ożywieniu może nastąpić kolejne tąpnięcie. II falę kryzysu wieszczy wielu światowych ekonomistów. Od czyich przede wszystkim działań zależy opanowanie sytuacji?

Przeciwdziałanie efektowi „W”, albo jeszcze lepiej utrzymanie gospodarek w „V”, czyli na drodze szybkiego wychodzenia z kryzysu, przy równoczesnym zmniejszaniu zadłużenia państw i ograniczaniu pomocy finansowej oraz trzymaniu w ryzach inflacji to ogromna odpowiedzialność, jaka stoi przed  amerykańskim FED, Europejskim Bankiem Centralnym i Bankiem Anglii oraz rządami USA i wiodących krajów Europy. Od trafności ich decyzji  zależą losy światowej gospodarki.

Ujmując rzecz obrazowo: pacjent był w stanie agonalnym. Teraz jego stan jest stabilny, ale nie wiadomo, czy będzie chodził. Trwa globalne szukanie lekarza, bo powrót do tradycyjnych metod leczenia przynosi mierne skutki. W najbliższym czasie nagrodę Nobla z ekonomii dostaną naukowcy, którzy opracują nowe lekarstwo albo w nowatorski sposób zastosują stare.

Rozmawiała Beata Tomaszkiewicz

Czytaj więcej

Europa zaskakuje wzrostem konsumpcji

Otwarta licencja


Tagi