Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Dylematy ery eskalacji

Amerykańsko-chińska wojna handlowa, na agendzie od ponad półtora roku, weszła w nową fazę. Zamiast kolejnej rundy rozmów i ewentualnego porozumienia, doszło do wyraźnej eskalacji. Pachnie nową zimną wojną... Ale może nie - po szczycie G7 w Biarritz prezydent USA nie wykluczył dalszych rozmów z Pekinem.
Dylematy ery eskalacji

(Envato)

Czy prezydent Donald Trump dał się w ostatniej chwili przekonać innym przywódcom na szczycie G7? A może wziął pod uwagę negatywne sygnały z giełd i amerykańskiego biznesu? Sam napisał, że pojawiły się nowe, pozytywne sygnały z Pekinu. Zanim jednak przywódca USA wypowiedział się w Biarritz w porozumiewawczym tonie, sytuacja wydawała się groźna.

Dwa fakty z 23 sierpnia zachwiały giełdami (Dow Jones zanotował tego dnia spadek o ponad 600 punktów, Nasdaq spadł o 3 proc.) i postawiły przed światową gospodarką wyzwania trudne jeszcze do pełnej analizy i oceny.

Rankiem Chińczycy ogłosili podniesienie swych ceł na amerykańskie towary wartości 75 mld dolarów. Zapewne byli zdesperowani brakiem postępów w prowadzonych rozmowach albo mieli przecieki lub wiedzę, że Amerykanie nie tyle dążą do porozumienia, ile raczej idą w odwrotnym kierunku.

Wyższe cła

Jeszcze tego samego dnia prezydent Donald Trump, jak zwykle na Twitterze, tyle że tym razem w tekście dłuższym, bo aż czteroczęściowym, poinformował, że od 1 października USA podniosą cła na chińskie towary już obłożone podwyższonymi cłami, z 25 do 30 proc. Dodatkowo od 1 września podwyższą cła z 10 do 15 proc. na pozostały import z Chin wart 300 mld dolarów. W ten sposób podwyższone stawki celne będą obejmowały praktycznie cały import z Chin.

Rozejm w dobie strategicznej konkurencji

Zamiast uspokojenia, na które zanosiło się jeszcze pod koniec czerwca po szczycie G20 w Osace, mamy eskalację i ewidentne pogorszenie relacji. Zamiast planowanej na wrzesień kolejnej rundy rozmów mamy ich faktyczne zerwanie i twarde decyzje, których skutki są jeszcze trudne do przewidzenia, bo mamy w zwarciu dwa najsilniejsze organizmy gospodarcze na świecie.

Tym bardziej, że w odrębnym tweecie prezydent Trump wyznał: „Nie potrzebujmy Chin i, prawdę mówiąc, wiodłoby się nam lepiej bez nich”. A potem wezwał amerykańskie firmy, by wycofywały się z Chin. Stwierdził, że ma „dość” chińskiej nieuczciwości w handlu i nazwał Państwo Środka po raz pierwszy za swej kadencji „wrogiem” (enemy), podczas gdy w Osace mówił jeszcze o „strategicznym partnerstwie” i wzywał, by pomagać sobie nawzajem. Zamiast pomocy jest coraz jawniejsza wrogość i ujmowanie zagadnień w tonacji zero-jedynkowej: albo my, albo oni.

Głos jastrzębi

Wśród specjalistów natychmiast wybuchła wrzawa. Szczególne kontrowersje budzi fakt wezwania amerykańskich firm do wycofywania się z Chin, bo pojawiają się uzasadnione pytania, czy jest to w ogóle możliwe w gospodarce rynkowej, a często dodaje się jeszcze do nich złośliwości, porównujące obecnego prezydenta USA do dawnych sekretarzy KC KPZR i gospodarki nakazowej. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż trzy dni wcześniej – 20 sierpnia – Trump ostrzegł stronę chińską, żeby nie używała przemocy podczas spektakularnych, trwających już od ponad sześciu tygodni, wydarzeń w Hongkongu. Już wtedy powiązał je z ewentualnym porozumieniem dotyczącym handlu.

Nadchodzi kres złotej ery Hongkongu

Strona chińska uznała to jednak za „mieszanie się w jej sprawy wewnętrzne”, a z chwilą gdy sprawa stała się jasna, a stosowane iunctim między wydarzeniami w Hongkongu a wojną handlową w gruncie rzeczy straciło znaczenie, wybuchł, również na Twitterze, szef wpływowego, związanego z chińskimi resortami siłowymi i zawsze ostrego w tonie dziennika „Global Times”, Hu Xijin. Jego głos można uznać za reprezentatywny dla „chińskich jastrzębi”. Brzmi on tak: „Chiny już »straciły« USA. Mamy powszechne, wysokie cła, zakaz dla Huawei, polityczną wrogość wokół Hongkongu i Tajwanu. Mierzymy się z zupełnie innymi Stanami Zjednoczonymi. Nie mamy już nic do stracenia, a USA właśnie tracą Chiny”.

Ten krótki tekst wymaga komentarza. Tajwan wpleciony został dlatego, że Amerykanie właśnie obiecali dostawy nowej broni na kwotę 2,2 mld dolarów, co ogłoszono w początkach lipca. W sumie planują sprzedać wyspie F-16 za łączną kwotę 8 mld dolarów.

W grę wchodzą też nadchodzące wybory na wyspie (styczeń przyszłego roku), gdy obecna, nieprzychylna Pekinowi administracja Tsai Ing-wen, borykająca się z wewnętrznymi problemami gospodarczymi (po części wywołanymi przez Pekin ograniczeniem wzajemnej wymiany), może stracić władzę. Natomiast jej przeciwnik, Partia Narodowa – Guomindang jest o przychylniejszy wznowieniu zamrożonych teraz rozmów nad pokojowym zjednoczeniem tych dwóch chińskich organizmów.

Co zrobią wielkie firmy?

Z kolei pojęcie „utraty Chin” nawiązuje do słynnej kiedyś kwestii i zażartej debaty w USA: Who lost China? (Kto stracił Chiny?). Czyli kto zaniedbał reżim Czang Kaj-szeka i oddał Chiny komunistom tracąc wpływy na terenie Chin kontynentalnych, co znakomicie opisała kiedyś publicystka historyczna Barbara Tuchman.

Teraz też Amerykę czeka taka debata. Przez ostatnie dekady, a szczególnie po otwarciu się Chin na globalizację i światowe rynki po roku 1992, i po wejściu do Światowej Organizacji Handlu (WTO) w grudniu 2001 r., gospodarki Chin i USA często działały niczym naczynia połączone. Czy to się komu podoba, czy nie, powstała swego rodzaju synergia i nie bez powodu Hu Xijin w innym tweecie pyta Amerykanów, czy chcą przestać produkować i eksportować swoje samochody do Chin, które zastąpią na tym intratnym, obszernym i chłonnym rynku samochody niemieckie? Przykładowo – Tesla podpisała miliardowe porozumienia na budowę w Chinach swoich samochodów elektrycznych i już zarabia tam kokosy, masowo sprzedając Model 3 (po przeciętnej cenie 328 tys. juanów, a produkcja z Chin może być tańsza na rynku amerykańskim nawet o 10 tys. dolarów na egzemplarzu).

Amerykańskie firmy zaangażowały się w Chinach i teraz mogą dużo stracić.

Przykłady można mnożyć. Amerykańskie firmy zaangażowały się w Chinach i teraz mogą dużo stracić. Jak się zachowają? Zastosują się do apelu prezydenta Trumpa, czy wprost przeciwnie – staną okoniem?

Na razie na niedyplomatyczne działania prezydenta, który swoimi wypowiedziami sparaliżował własnych dyplomatów, wszędzie stawiających sobie za cel rozwój stosunków gospodarczych, a nie ich zamrażanie czy pogarszanie, w znamienny sposób zareagował w „The New York Times” Myron Brilliant, szef ds. międzynarodowych Amerykańskiej Izby Handlowej. Stwierdził: „Chociaż podzielamy frustracje prezydenta, to jednak wierzymy, że kontynuacja konstruktywnego zaangażowania jest właściwym podejściem”.

Długoletni znawca Chin, blisko związany z obecną administracją i Białym Domem, Michael Pillsbury przyznał, że prezydent rozważał w stosunku do Chin jeszcze ostrzejsze opcje niż tylko podniesienie ceł, ale ostatecznie się z nich wycofał. Ma nadzieję, że jego dobre relacje z prezydentem Xi Jinpingiem będą utrzymane, a kanały łączności pozostaną otwarte.

Dużo zależy od stanowiska chińskiej strony. Komentarz redakcyjny „Global Times” z 24 sierpnia daje jednak mało nadziei, jeżeli napisano w nim: „Taki ruch ze strony amerykańskiej jest pokazem arogancji i narcyzmu. Z kaprysu USA wszczynają brutalną wojnę handlową. Ale jeśli podejmują akcję, muszą się liczyć z kontratak.”

Trudne wybory

Nikt nie wie, jaki będzie kontratak, bo charakter chińskiego systemu politycznego sprawia, że jesteśmy skazani na spekulacje. Transparentność czy przejrzystość to nie są mocne strony tamtejszych władz. Znamy jednak co najmniej dwa główne przesłania. Zgodnie z pierwszym, „w wojnie handlowej nie będzie wygranych, wszyscy przegramy”. Drugie podkreśla, że „nie chcemy wojny, ale się jej nie boimy”. Jeśli dodać do tego mantrę o niemieszaniu się do chińskich spraw wewnętrznych w kontekście demonstracji w Hongkongu powtarzaną niemal codziennie, to wyłania się z tego przejrzyste przesłanie: Chińczycy nie ustąpią, będą twardo bronić sowich interesów, tak jak je rozumieją.

Czy oprócz wojny handlowej, jak spekuluje wielu ekspertów, grozi nam też wybuch i eskalacja wojny walutowej? Czy Chiny w swoich działaniach ograniczą się tylko do kwestii gospodarczych, czy też zaczną być jeszcze bardziej nieprzejednane na terenie wzburzonego Hongkongu i wspierającego – w jego oczach – tamtejsze demonstracje Tajwanu, o USA już nie wspominając? Czy będzie to „próba ognia”, z której Pekin wyszedłby mocniejszy, jak sugeruje w komentarzu centralny dziennik „China Daily”?

Jak przy każdej eskalacji, musimy stawiać nowe pytania, ponieważ pojawiły się nowe wyzwania, w tym – ze względu na wagę przeciwników – naprawdę podstawowe, dotyczące dalszych losów globalizacji, otwartych rynków, transnarodowych relacji, a nawet sojuszy.

Stajemy przed manichejskim wyborem – albo USA, albo Chiny.

Przypomnijmy, że już w listopadzie ubiegłego roku premier Singapuru Lee Hsien Loong (Li Sien-lung) przestrzegał, że stajemy przed manichejskim wyborem: albo USA, albo Chiny. Mając na myśli własny, wrażliwy organizm państwowy dodawał: „Jeśli jesteś zaprzyjaźniony z dwoma krajami, które znalazły się po przeciwległych stronach, to czasami jest możliwe, by utrzymywać stosunki z oboma, ale często, gdy próbujesz to robić, jest to sytuacja okropna”. Premier Lee mówił to w imieniu państw ASEAN z Azji Południowo-Wschodniej.

Teraz jednak chyba trzeba będzie znacznie rozszerzyć ten zasięg, praktycznie na cały świat. To, co się stało, może mieć poważne konsekwencje dla partnerów USA, w tym i Polski, gdyż za chwilę będziemy już po raz drugi witali w Warszawie amerykańskiego prezydenta. A przecież jesteśmy zaangażowani we współpracę w ramach mechanizmu 17+1, zainicjowanego przez Chińczyków w Warszawie, no i leżymy na lądowym Jedwabnym Szlaku. Trudne wybory stają więc przed wszystkimi.

(Envato)

Otwarta licencja


Tagi