Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Globalizacja nie pociąga za sobą uniformizacji

Banki centralne to jeden z najważniejszych elementów globalnego kapitalizmu, a globalny kapitalizm, czyli globalizacja, to zjawisko pozytywne. Ci, którzy twierdzą, że musi to prowadzić do stworzenia światowego rządu i zniszczenia lokalnych tradycji oraz tożsamości, mylą się – przekonuje prof. Jeffry Frieden, politolog z Uniwersytetu Harvarda.
Globalizacja nie pociąga za sobą uniformizacji

Jeffry Frieden (Fot. NBP)

Obserwator Finansowy: Zacznijmy od krótkiej opowieści. W pewnym kraju ludzie zauważyli, że ze względu na siłę ich waluty warto brać kredyty hipoteczne w walutach obcych, m.in. we franku. Przez wiele lat żyli szczęśliwie. Nagle jednak ich rodzima waluta się osłabiła, a raty kredytowe poszybowały w górę. Część kredytobiorców zbankrutowała, inni w najlepszym wypadku ledwo wiążą koniec z końcem. Czy ktoś powinien im pomóc, a jeśli – to kto?

Jeffry Frieden: Sytuacja, którą pan właśnie opisał, zdarzyła się niejednokrotnie w wielu krajach świata – w Ameryce Łacińskiej, czy w Europie Wschodniej.

W tym ostatnio w Polsce.

Właśnie. Wynika ona z faktu, że w latach 2000-2008 kapitał na świecie był bardzo tani, więc płynął szerokim strumieniem na rynki wschodzące. Rodzime waluty na tych rynkach naturalnie więc drożały. Ludzie jednak nie uświadamiali sobie, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Przyszedł kryzys finansowy i banki centralne świata musiały wybrać takie rozwiązania, które pozwalały na ratowanie gospodarki jako całości. W Polsce drastycznie osłabiono złotego, żeby utrzymać konkurencyjność kraju i nie pozwolić mu wpaść w recesję. Jeżeli miałeś długi w obcej walucie, byłeś więc w niekorzystnej sytuacji, ale generalnie rzecz biorąc polska gospodarka dzięki osłabieniu siły złotówki skorzystała i przetrwała kryzys. Być może właśnie głównie dzięki działaniom banku centralnego nie mieliście w kraju recesji. Władze takiego banku muszą rozstrzygać, co jest w danym wypadku ważniejsze – dobro danej grupy ludzi, czy PKB kraju, czyli dobro wszystkich. I z reguły pada na to drugie.

Gdy usłyszy to laik, czyli zwykły obywatel, powie być może: hej, ale przecież bank centralny ma dbać o stabilność cen, prawda? Gdyby dbał, nie miałbym problemu z kredytem.

Ale nie będzie miał racji. Stabilność cen to nie jest to samo, co stabilność kursu wymiany walut. Często jedno wpływa na drugie. Bywa, że chcąc zapewnić stabilność cen towarów i usług trzeba zgodzić się na duże zmiany kursów walutów. Jeśli mamy do czynienia z deflacją, czyli spadkiem cen, jak teraz w Europie, odpowiedzią będzie osłabienie waluty, żeby wywołać trend wzrostowy. Weźmy Wielki Kryzys lat 30. XX w. i standard złota. Te kraje, które porzuciły standard złota szybciej, tworząc narzędzia wpływania na podaż pieniądza, uniknęły deflacji i kryzys trwał w nich krócej. Oczywiście, istnieją także sytuacje odwrotne, gdy dla zapewnienia stabilności cen ze względu na zbyt wysoką inflację trzeba walutę wzmocnić.

Czyli ewentualne pretensje posiadacze kredytów w walutach obcych powinni kierować do rządu?

Jeśli już, to tak. Pytanie, jak na to powinien odpowiedzieć rząd jest pytaniem politycznym. Rząd ze względów politycznych musi dbać o wyborców, by ci nie bankrutowali, a z drugiej strony musi także dbać o wzrost PKB. W wielu przypadkach rządy w takich sytuacjach decydowały się na umorzenie części zadłużenia bądź różnego rodzaju dotacje pomocowe. Wracając jednak do banków centralnych, to należy pamiętać, jak wiele mają one na głowie. To nie tylko stabilność cen, czy kursy walut, lecz także konkurencyjność gospodarki i stabilność finansowa.

Zwraca Pan uwagę, że banki centralne zazwyczaj dbają także o stabilność polityczną. Że często przed wyborami osłabiają walutę, żeby napędzić koniunkturę, tak jakby wspierając aktualną władzę.

Tak oczywiście bywa i jest to całkowicie zrozumiałe, ponieważ banki centralne funkcjonują nie tylko w świecie gospodarczym, ale i politycznym. Co więcej, to polityka często określa zdarzenia gospodarcze. W mojej opinii żaden bank centralny nie jest i nie może być apolityczny. Oczywiście mają i muszą mieć one pewną niezależność od rządu, a polityka pieniężna powinna być formułowana na bazie przesłanek ekonomicznych, ale z drugiej strony nie mogą działać przeciw rządowi, a więc w domyśle przeciwko większości, która ów rząd wybrała. Bank centralny działający wbrew woli większości będzie instytucją bardzo kruchą i podatną na ciśnienie polityczne. Amerykański kongres jedną ustawą powołał FED do istnienia i jedną ustawą może go odwołać. Trudno, by FED nie brał tego pod uwagę. Podobnie Europejski Bank Centralny musi brać pod uwagę opinie państw członkowskich Unii Europejskiej.

Banki centralne wydają się niezwykle ważne dla funkcjonowania współczesnego kapitalizmu…

Bo takimi są.

No właśnie. A jednak, gdy się spojrzy na historyczne efekty ich działalności, to można mieć wiele wątpliwości, co do ich skuteczności. Kryzysy i recesje wcale nie zostały zażegnane, choć takie nadzieje mieli propagatorzy systemu „fiat money” (czyli kreacji pieniądza) i przeciwnicy standardu złota.

Banki centralne nie mają zdolności magicznych. To już wiemy. Nie ma magicznych recept na pokonywanie kryzysów. Srebrne kule na wampiry w gospodarce nie istnieją. Mamy twardą rzeczywistość, wymagającą podejmowania decyzji oraz analizy kosztów danych rozwiązań. Przykład to lata 70. w Stanach Zjednoczonych. Mieliśmy wtedy bardzo wysoką inflację, masowe bezrobocie i duże rozczarowanie tym, jak rząd radzi sobie z gospodarką. W latach 80. stwierdzono więc, że bank centralny powinien zaostrzyć politykę pieniężną, co zredukowało inflację, ale niestety nie zredukowało bezrobocia. Ludzie wciąż byli niezadowoleni, mimo że inflacja mogła przynieść znacznie większe nieszczęście. Nie ma darmowych obiadów.

Zabawne, że cytuje Pan Miltona Friedmana, który przeciwstawiał się istnieniu banków centralnych. Postulował, by podaż pieniądza regulowana była przez matematyczny model na bieżąco dostosowujacy ją do wymagań rynkowych. Nie miał racji?

Teoretycznie obecny system pieniądza opartego na kreacji może istnieć i bez banków centralnych. Tylko… kto miałby ten friedmanowski model stworzyć?

Rząd.

No właśnie. Tymczasem banki centralne powstały po to, by kompetencje rządu w zakresie polityki pieniężnej ograniczać. Stało się tak nie bez kozery, bo nieograniczone niczym rządy w przeszłości nadużywały swojej władzy, niszcząc pieniądz i doprowadzając państwa do upadku. Banki centralne mają swoje plusy i minusy, ale te pierwsze zdecydowanie przeważają nad drugimi. Wróćmy do kredytów we frankach. Oto kredytobiorcy w wyniku osłabienia złotego zostali postawieni w niekorzystnej sytuacji, ale po drugiej stronie mamy robotników bez kredytów, którzy dzięki deprecjacji ocalili swoje miejsca pracy.

Jest jeszcze jeden argument przeciwko centralnemu sterowaniu podażą pieniądza. Argument uderzający także w teorię Friedmana. Niektórzy ekonomiści, zwłaszcza ze szkoły austriackiej, twierdzą, że skoro centralne planowanie nie sprawdza się w odniesieniu do cen towarów i usług, to nie sprawdzi sie także w odniesieniu do cen pieniądza, czyli stóp procentowych.

I te same osoby z reguły postulują powrót do standardu złota, który mimo kilku zalet należy ocenić bardzo negatywnie. Każdy poważny ekonomista to panu powie. Friedman był przeciwko złotu, Paul Samuelson, James Tobin…

Akurat ci już nie powiedzą, bo nie żyją.

Ich następcy mają takie samo zdanie. W krytyce austriaków tkwi jednak ziarno prawdy. Centralni bankierzy nie są wszechpotężni i czasami się mylą. Tyle, że umieją unikać błędów raz popełnionych. Dam przykład. W 2007 r. Ben Bernanke powiedział osobiście Miltonowi Friedmanowi: Milton, w latach 30 XX w. popełniliśmy błąd, podnosząc stopy procentowe. Prepraszamy, to się więcej nie powtórzy.

Nie podnieśli stóp, a kryzys mimo to wybuchł po roku.

Nie podnieśli, ale obniżyli. I to było kluczowe. Kryzys wybuchł, ale gdyby nie adekwatna reakcja banków centralnych, miałby znacznie poważniejsze skutki. Ekonomiści przeprowadzili symulację, co by się stało, gdyby aktywnej polityki pieniężnej po 2008 r. zabrakło. Byłoby gorzej niż w latach 30.

W takich dyskusjach, jaką prowadzimy teraz, pojawiają się słowa klucze – socjalizm, rząd, kapitalizm, liberalizm. Czy nie jest tak, że pojęcia te nie mają powszechnie przyjętego znaczenia, że się rozmazały i używanie ich prowadzi często na manowce?

Fakt. Nie ma już powszechnie przyjętych definicji pojęć i kwestii, o których rozmawiamy. Niektórzy na przykład interpretują pojęcie stabilności cen jako sytuację, w której ceny się nie zmieniają. Inni uważają, że stabilne ceny to takie, które pozwalają na wzrost gospodarki. Jedni sądzą, że kapitalizm to brak regulacji, świadczeń społecznych i interwencji państwa, a inni wręcz przeciwnie – mówią o współczesnym kapitalizmie nie tylko jako o systemie aktywności gospodarczej, lecz także jako siatce bezpieczeństwa socjalnego. Mówią o kapitaliźmie skandynawskim, chińskim, amerykańskim… Dużo tego. Ludzie używają języka w swobodny sposób, ale nie sądzę, że to jest wielkim problemem. Zawsze można dopytać i ustalić, co dokładnie mają na myśli, wypowiadając dane sądy. Uważam, że wszystkie te spory wpisują się w ogólną dyskusję na temat roli rządu w tworzeniu miesc pracy i tworzeniu środowiska, w którym rośnie zatrudnienie i płace. Słowem: co rząd powinien robić? Libertarianin powie, że nic. A ja zapytam: a dostęp do wody pitnej, a straż pożarna, a energia elektryczna, czyste powietrze? Wydaje się, że można ustalić jakiś zakres działań dla rządu. Nawet Adam Smith w „Bogactwie narodów” starał się tego dokonać, mówiąc o trzech podstawowych zadaniach: rozstrzyganiu sporów, ochronie państwa i bezpieczeństwa jednostki oraz o robotach publicznych, czyli zapewnieniu tego, czego rynek nie zapewni. Współcześnie chodziłoby o lotniska, porty, kanały, elektrownie atomowe, regulację rzek.

Czyli przedmiot sporu nie jest jakościowy, a ilościowy? To, że rząd musi coś robić jest jasne, pytanie tylko, co ma robić?

Tak właśnie jest. I w każdym państwie odpowiedź może być inna. Weźmy kraje OECD, czyli rozwinięte gospodarki. W Stanach Zjedoczonych edukację uznaje się za domenę prywatną, a do niedawna za takową uznawało się nawet domenę ubezpieczeń zdrowotnych. Z kolei w Europie ludzie uważają, że zarówno zdrowie, jak i edukacja to sfery, które musi zapewnić rząd. Społeczeństwo jest tutaj realny decydentem.

Ale ono może się mylić.

Oczywiście. Tyle, że żyjemy w demokracjach i w tych demokracjach ludzie nie chcą na przykład, by starzy i schorowani umierali na ulicach. Tworzą więc system ubezpieczeń emerytalnych i ochrony zdrowia, czyli nakładają na swoje rządy pewne obowiązki. Nie chcą też, by dzieci cierpiały z powodu braku edukacji, gdy trafią im się nieodpowiedzialni rodzice i nie poślą ich do szkoły. Więc tworzą opiekę społeczną, która nadzoruje patologiczne rodziny.

Ludzie mogą chcieć wielu rzeczy naraz, ale część z nich będzie się wykluczać. Mogą chcieć na przykład bardzo niskich podatków i bardzo wysokich zasiłków dla bezrobotnych.

Dlatego wartości należy hierarchizować i w sytuacjach spornych rozstrzygać, które stoją wyżej. Z jednej strony wiadomo, że ludzie nie powinni umierać na ulicach, czy głodować z powodu braku pracy, ale nie może być tak, że państwo zacznie ich wyręczać we wszystkim.

Zajmuje się Pan historią globalnego kapitalizmu i globalizacji w ogóle. Pisze Pan na ten temat książki. Czy pomieszanie pojęć, o które pytałem, nie jest przyczyną poważnych trudności w analizowaniu tych zagadnień?

Coś w tym jest. Dla niektórych globalizacja to McDonald’s, dla innych Wall Street…

Albo unifikacja.

Wniosek: globalizacja to wiele różnych rzeczy naraz. Podstawowy jej wymiar to integracja rynków, czyli wolność do wymiany dóbr, kapitału, podróżowania. Ten wymiar globalizacji nie jest niczym nowym. Przed II Wojną Światową, a zwłaszcza w XIX w. świat w pewnym sensie był bardziej zglobalizowany gospodarczo niż teraz. Moi dziadkowie wyemigrowali do USA z Litwy i z Polski. Nie musieli mieć wiz, wystarczyło, że chcą tam mieszkać, są zdrowi, nie są przestępcami i komunistami. Tyle. Kolejny wymiar globalizacji jest kulturowy. McDonald’s i Starbucks w Tokio, Warszawie i Nowym Jorku. Możliwe, że powszechność takich przybytków to coś złego, ale ten wymiar globalizacji jest demonizowany. Obecnie, na przykład w Europie, mimo postępującej globalizacji gospodarczej mamy do czynienia z ożywieniem ruchów tożsamościowych. Ludzie na powrót odkrywają swoje języki, dialekty, muzykę etniczną, tradycje lokalne. Akcent pada na różnice kulturowe. Popatrzmy na Szkotów, Flamandów i Walonów, Katalończyków, Basków i Galicyjczyków. Im bardziej zintegrowani gospodarczo, tym bardziej odrębni kulturowo. Globalizacja nie oznacza więc uniformizacji.

A czy nie jest tak, że globalizacja jest odbierana przez ludzi jako ideologia, którą chce się im narzucić?

Stworzyć rząd światowy.

Na przykład. W imię globalizacji nakłada się na ludzi różne obowiązki, daniny, wymusza na nich przestrzeganie obcych im norm. To im się nie podoba.

W globalnym zarządzaniu jest pewien sens. Dzięki kooperacji świat może unikać wielu problemów, czego ostatni kryzys był przykładem. W 1930 r. globalna współpraca polityczna stała na znacznie niższym poziomie i skutki znamy. Sądzę jednak, że nie mają racji ci, którzy twierdzą, że rację bytu mają wyłącznie megapaństwa. Nie widzę powodu, dla którego Katalonia nie miałaby mieć własnego rządu i jako taka wchodzić o UE. Stany Zjednoczone to przecież skonfederowane organizmy zupełnie do siebie niepodobne. Massachussets różni się od Alabamy tak, jak Szwecja od Grecji.

Tylko, że w USA nikt nie narzuca całemu krajowi jednolitych rozwiązań. Nie każe Teksańczykom być Nowojorczykami.

Albo Nowojorczykom Teksańczykami. To by nie przeszło. Jestem Nowojorczykiem i protestuję! To, co pan mówi to prawda, ale proszę wziąć pod uwagę, że USA swoje rozwiązania państwowe wypracowywało od 200 lat i zanim doszliśmy do porozumienia, było wiele konfliktów, a w końcu w latach 60 XIX w. wybuchła krwawa wojna secesyjna. Dopiero potem, czyli po 60 latach sporów, zaczęło nam się układać. Nie wróżę oczywiście Europie wojny, ale zapewne Unia Europejska zacznie być prawdziwą unią dopiero długim procesie docierania się.  

Rozmawiał: Sebastian Stodolak Prof. Jeffry Frieden – politolog z Uniwersytetu Harvarda. Autor wielu beststellerów, jak „Global Capitalism: Its Fall and Rise in the Twentieth Century”, a także książek specjalistycznych, m.in. „Currency Politics: The Political Economy of Exchange Rate Policy” (ukaże się wkrótce).  

Jeffry Frieden (Fot. NBP)

Tagi