Autor: Paweł Kowalewski

Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych

Międzynarodowa pozycja dolara trzyma się mocno

O upadku znaczenia dolara amerykańskiego słyszy się od ponad pół wieku. Nic jednak nie wskazuje na szybkie ziszczenie się takiego scenariusza. Tym bardziej, że konkurenci dolara zachowują się tak, jakby nie byli zainteresowani jego detronizacją. Tak było pod koniec XX wieku, tak jest i teraz. Dlaczego?
Międzynarodowa pozycja dolara trzyma się mocno

Druga połowa XX w. była stuleciem waluty USA. Choć dolar amerykański długo nie mógł zdetronizować funta szterlinga, to już jak to uczynił dopiero gdzieś w okolicach 1955 r., jego supremacja była niepodważalna.

Funt – niedawny konkurent dolara, znajdował się nie tylko w defensywie, ale wręcz w trwającym dekady spadku. Od drugiej połowy lat siedemdziesiątych, a zwłaszcza po kryzysie z 1976 r. władze Wielkiej Brytanii zaczęły wręcz zniechęcać inne kraje do posługiwania się funtem na masową skalę. Rzecz w tym, że im więcej funtów znajdowało się poza granicami kraju, tym trudniej było sprawować przez Bank Anglii kontrolę nad emitowanym przez siebie pieniądzem.

Konkurentami mogły być marka niemiecka oraz jen japoński. Imponujący rozwój gospodarek Niemiec i Japonii zwracał uwagę inwestorów na waluty obu krajów z chwilą uzyskania przez nie wymienialności na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w. Mimo ogromnego potencjału gospodarczego, Niemcy, jak i Japonia nie mogły jednak nawet zbliżyć się do poziomu USA zarówno pod kątem wielkości gospodarki, jak i przede wszystkim płynności rynków finansowych. Co ważniejsze, utrzymywanie parasola ochronnego przez USA (a dokładniej armię USA) nad RFN i Japonią dodatkowo rzucało cień na potencjał walut obu tych państw.

Upadek systemu z Bretton Woods w 1971 r. i następujący po nim chaos monetarny dokonały pewnego uszczerbku na znaczeniu waluty amerykańskiej. Jednak, biorąc pod uwagę potęgę USA, skala tego uszczerbku – nawet mimo dwucyfrowej inflacji na przełomie lat 70. i 80. w gospodarce amerykańskiej – była ograniczona.
Koniec zimnej wojny miał zwiastować nowe zagrożenia dla waluty amerykańskiej. Tym bardziej, że początek nowego ładu światowego zbiegł się z płytką, ale dość uporczywą recesją gospodarczą w USA. Uruchomienie unii walutowej w wybranych krajach Unii Europejskiej, a następnie stopniowe wybudzanie się, będących w ponad 200 letnim letargu Chin, wydawało się mieć w sobie wystarczająco duży potencjał do tego, aby można było liczyć się z poważniejszą erozją roli dolara amerykańskiego.

Jak na razie, wymienione wydarzenia, nie były i nie są w stanie (przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości) zagrozić dolarowi. Aby móc uzasadnić taką diagnozę, należy przyjrzeć się ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia.

Zmienne losy cen ropy naftowej i kursu dolara

Początek nowego ładu politycznego nie tylko nie okazał się być groźny dla dolara, ale stanowił okres, w trakcie którego walucie amerykańskiej udało się odrobić dużą część poniesionych wcześniej strat. Dodatkowo pretendenci do detronizacji dolara popadli w kłopoty gospodarcze. Japonia musiała zmierzyć się ze skutkami  pęknięcia bańki spekulacyjnej pod koniec 1989 r., a Niemcy z kolei, z kosztami zjednoczenia. Ilustracją tych kłopotów może być fakt, że początek lat dziewięćdziesiątych to chyba jedyny stosunkowo długi epizod, w trakcie którego rentowność niemieckich bundów przewyższała rentowność amerykańskich papierów skarbowych. Z kolei Masakra na Placu Niebiańskiego Spokoju w 1989 r. opóźniła o co najmniej pięć lat wybudzanie chińskiego giganta. Dlatego, z perspektywy upływu ostatnich dwudziestu lat, można rzec, że ostatnia dekada XX w. wywarła ogromne znaczenie dla umocnienia roli waluty USA. Rzecz w tym, że w tym samym czasie rósł potencjał gospodarki USA, która chyba jako pierwsza potrafiła dyskontować, między innymi, korzyści płynące z internetu.

W XXI w. niewiele się zmieniło

Niemal dla każdego znawcy tematyki międzynarodowego systemu walutowego było od początku jasne, że spektakularne uruchomienie projektu o nazwie euro, nie mogło stanowić poważnego zagrożenia dla dominującej roli waluty amerykańskiej. Wprowadzenie projektu bazującego na ujednoliconej polityce monetarnej oraz niejednorodnej polityce fiskalnej (bo prowadzonej na szczeblu krajowym) nie mogło niczego dobrego zwiastować. O ile jeszcze pierwsze lata funkcjonowania euro pozwalały żywić jakieś nadzieje na przynajmniej podjęcie rywalizacji z dolarem, tak pierwsze lata bieżącej dekady odsłoniły wszystkie słabości euro.

Spadek znaczenia euro jako waluty globalnej udało się wpierw wyhamować, a następnie odwrócić dopiero w ostatnich trzech latach. Według danych EBC udział euro jako waluty rezerwowej ponownie przekroczył próg 20 proc. Nie wolno jednak zapominać, że ten udział pod koniec ubiegłej dekady sięgał niemal 30 procent. Niestety kryzys zadłużeniowy okazał się brzemienny w skutki dla największego rywala dolara. Być może pod wpływem lepszych wyników w ostatnich latach, przewodniczący Komisji Europejskiej (KE) J.C. Juncker we wrześniu ub. r. zaczął snuć wizję zwiększenia międzynarodowej roli euro. Trzy miesiące później KE wydała serię materiałów mających utorować drogę do zwiększenia międzynarodowej roli euro.

Większość analityków, zamiast zajmować swój cenny czas wnikliwym studiowaniem materiałów wyżej wspomnianej Komisji Europejskiej, woli jednak skupiać swoją uwagę na informacjach dochodzących z Włoch. Dokładna analiza przebiegu wydarzeń na półwyspie apenińskim nie pozwala wykluczyć powtórki scenariusza przetestowanego przez strefę euro u progu bieżącej dekady. Paradoksalnie, to jednak nie Włochy ułatwiają dolarowi zachowanie swojej dominującej pozycji.

James Carville, były doradca prezydenta USA B. Clintona, powiedział kiedyś, że jakby istniała reinkarnacja to najchętniej chciałby przyjść na ten świat w nowym wcieleniu w postaci rynku obligacji. Wówczas mógłby onieśmielić każdego. Mimo, że największy rynek obligacji rządowych w Europie znajduje się właśnie we Włoszech, uwaga wszystkich koncentruje się jednak na rynku niemieckim. Bundy przez większość ostatnich czterdziestu lat generowały niższą rentowność niż ich odpowiedniki amerykańskie. Jednak magia niemieckich bundów nie może w żaden sposób przełożyć się na zwiększenie atrakcyjności euro. Po pierwsze, mimo wielu apeli ze strony zwolenników euro, Niemcy pozostają nieugięci i nie chcą słyszeć o unii fiskalnej. Po drugie, podaż niemieckich bundów w świetle prowadzenia przez Berlin polityki zrównoważonego budżetu ulega systematycznemu kurczeniu się. Co ciekawe, kurcząca się podaż niemieckich bundów przypomina kurczącą się podaż amerykańskich obligacji pod sam koniec drugiej kadencji prezydenta, którego wspomniany Carville był doradcą. O ile jednak problem kurczącej się podaży amerykańskich papierów okazał się jedynie krótkim epizodem, tak trudno jest wyobrazić sobie nader duże poluzowanie polityki fiskalnej w Niemczech w dającej się przewidzieć przyszłości.

Bazując na potencjale gospodarczym i demograficznym, wysiłki w poszukiwaniu prawdziwego kandydata do detronizacji dolara amerykańskiego powinny skupić się jednak na chińskim renminbi. Czy włączenie tej waluty do koszyka SDR w październiku 2016 r. nie powinno być sygnałem, zwiastując prawdziwy remanent w międzynarodowym systemie walutowym? Niekoniecznie. Wzrost znaczenia gospodarczego nie idzie bowiem w parze z pogłębieniem rozwoju zarówno ilościowego, jak i jakościowego rynku finansowego. Chiński rynek jest nadal mało przejrzysty i wręcz ręcznie  sterowany przez władze. Tak jak inwestorom zajęło sporo czasu zapomnienie o dwucyfrowej inflacji w USA na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, tak teraz inwestorom sporo czasu zajmuje zapomnienie wydarzeń z sierpnia 2015 r., kiedy to kurs renminbi został de facto odgórnie zdewaluowany.

Chińczycy zresztą nie kryją się z tym, że, prowadząc swoją politykę gospodarczą, bazują na doświadczeniach Japonii. Władze w Pekinie najwyraźniej nie spieszą się z procesem umiędzynarodowienia swojej waluty. Być może pamiętają zarówno o tym, czym się skończyło podobne przedsięwzięcie podjęte przez Tokio pod koniec ubiegłego stulecia, jak i o brytyjskich doświadczeniach z 1976 r. Mimo, że nadal jest trudno odgadnąć intencje chińskich decydentów, to marsz renminbi w kierunku jego umiędzynarodowienia uległ na przestrzeni ostatnich trzech lat pewnemu spowolnieniu. Najlepiej świadczy o tym udział chińskiej waluty w światowych rezerwach walutowych. O ile pod koniec 2015 r. zbliżał się on do trzech procent ogółu rezerw, tak ostanie dane mówią o spadku tego udziału poniżej granicy dwóch procent. Zważywszy, że udział dolara wynosi ponad 60 proc., trudno mówić o jakimkolwiek poważnym zagrożeniu ze strony China dla supremacji USA w międzynarodowym systemie walutowym.

Analitycy, oceniając rolę danej waluty w międzynarodowym systemie walutowym, odwołują się najczęściej do macierzy Cohena, która dzieli zastosowanie pieniądza na sferę oficjalną i prywatną. W styczniu br. ukazało się krótkie opracowanie, napisane przez L. Goldberg oraz R. Lermana na temat roli dolara w międzynarodowym systemie walutowym, w którym odwoływano się do kryteriów ustalonych przez Cohena. Z jego treści wynika wyraźnie, że rola dolara amerykańskiego nie wydaje się być w najbliższej przyszłości w jakikolwiek sposób zagrożona. Ponadto, są jeszcze inne narzędzia za pomocą których można wykazać dominującą rolę dolara USA, jak chociażby autorytet, jakim się cieszy Fed, między innymi za sprawą działań podjętych po wybuchu globalnego kryzysu w 2008 r.

Dolar jako narzędzie polityki zagranicznej USA

Tendencje zachodzące w międzynarodowym systemie walutowym odzwierciedlają wydarzenia zachodzące zarówno w światowej gospodarce, jak i polityce. Zdaniem co niektórych obserwatorów zarówno dominująca rola dolara, jak i gospodarki USA sprawiają, że można mówić wręcz o dyktacie dolara USA.

Przykładem może być tu presja, jaką wywierają USA na SWIFT, który jest  systemem wymiany informacji między różnymi bankami. Dominująca rola Stanów Zjednoczonych doprowadziła de facto do tego, że sam SWIFT stał się narzędziem w realizacji polityki zagranicznej USA. Zachowanie USA wywołuje niezadowolenie nawet ze strony UE, która straszy tym, że powoła nowy SWIFT, bazujący na rozliczeniach w euro.

W podobnym duchu wypowiadają się też Chiny, Rosja oraz inne kraje. Fakt, że nikt na rynkach finansowych nie przejmuje się tymi zapowiedziami chyba najlepiej świadczy o potędze dolara USA.

Opinie wyrażone w artykule są poglądami autora i nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska NBP.


Tagi