Autor: Anna Wielopolska

Korespondentka Obserwatora Finansowego w USA.

Nawet ostre regulacje nie zwolnią Amerykanów z myślenia

Pięć lat po kryzysie Amerykanie wciąż nie ufają bankom i rynkowi finansowemu i obawiają się inwestycji na giełdzie. Komisja Papierów Wartościowych zastanawia się, czy zaostrzyć rygory wobec doradców finansowych. Problem w tym, że średnio zamożni klienci straciliby szansę na korzystanie z ich usług, a zaufanie ani indywidualne inwestycje i tak by nie wzrosły.
Nawet ostre regulacje nie zwolnią Amerykanów z myślenia

CC BY Mark Moz

Brak zaufania Amerykanów do rynku finansowego jest problemem nie tylko dlatego, że sektor ten – największy na świecie – ma kluczowe znaczenie dla amerykańskiej gospodarki, lecz także dlatego, że cały system ubezpieczeniowy i emerytalny opiera się na inwestycjach na tym rynku albo jest jego częścią. Tymczasem Amerykanie boją się inwestycji na rynku finansowym, który jest coraz bardziej skomplikowany. Pomocy w zrozumieniu i porady w podjęciu decyzji, gdzie lokować pieniądze, może udzielić doradca finansowy. Rzecz w tym, że doradzać finansowo w USA może każdy, nie biorąc odpowiedzialności za skutki. Wyjątkiem są powiernicy (fiduciaries). Doradców, dealerów i brokerów natomiast prawo nie zobowiązuje do działania w interesie klienta, więc najczęściej są po prostu sprzedawcami produktów finansowych.

Słabości instytucji

Według obliczeń różnych ośrodków Amerykanie stracili w obu kryzysach (w latach 2000 i 2008) 35–70 proc. wartości swoich inwestycji, oszczędności, planów emerytalnych i majątku. Tylko kryzys 2008 roku spowodował wyparowanie z rynku 17 bln dol., a przeciętna wartość netto gospodarstwa domowego spadła ze 126400 dol. w 2007 r. do 77 300 dol. w roku 2010. I choć największy udział w tej redukcji miał spadek wartości nieruchomości, Amerykanie stracili także dużą część przyszłych emerytur. Wielomiliardowa piramida „Ponziego” Berniego Madoffa i upadek tak pozornie silnych i stabilnych firm jak AIG czy Lehman Brothers jeszcze pogłębiły spadek zaufania Amerykanów do systemu.

Pytanie, jak doszło do bankructw i kryzysu, kierowało uwagę głównie na potrzebę odbudowania bezpieczeństwa systemu. Szeroko zakrojona ustawa Dodda-Franka o reformie Wall Street i ochronie konsumenta, która weszła w życie w lipcu 2010 r., przewidywała niemal 400 nowych regulacji, z których dotąd wprowadzono dopiero połowę: zacieśniono rygory kapitałowe i zasad księgowania dla banków, stworzono Radę Nadzoru Finansowej Stabilizacji, Biuro Badań Finansowych i Biuro Finansowej Ochrony Konsumenta, które utworzyło ogromną, sięgającą 30 lat w przeszłość bazę danych kredytów mieszkaniowych i podniosło rygory dostępności tychże kredytów. Wreszcie zasada Volckera (wprowadzona częściowo) ograniczyła zakres operacji obciążonych ryzykiem a Komisja Papierów Wartościowych właśnie zaostrzyła rygory dla firm ratingowych i rynku asset backed securites.

Pozostały reforma rynków derywatów (wartości ponad 100 bln dol.), utworzenie komisji nadzorującej rynek commodity futures, oraz wprowadzenie ostrzejszych rygorów dla rynku ubezpieczeń kredytów mieszkaniowych i firm ratingowych.

Skutki wprowadzonych zmian są krytykowane jako bardzo kosztowne – np. według szacunków American Action Forum przestrzeganie nowych zasad przez bankowość kosztuje system już 21 mld dol. i wymaga ponad 60 mln godzin pracy rocznie, co sparaliżowało małą lokalną bankowość i podniosło opłaty manipulacyjne w dużych bankach. Nie podniosło natomiast zaufania Amerykanów.

Badania niezależnego bankrate.com wskazują, że negatywna opinia o rynkach finansowych ponad 70 proc. społeczeństwa się nie zmieniła. Według Instytutu Gallupa przed kryzysem system bankowy cieszył się w USA zaufaniem prawie 50 proc. społeczeństwa, a w latach 2007–2012 tylko 21 proc. W 2013 roku liczba wyrażających zaufanie podniosła się do 26 proc., ale 28 proc. miało wciąż przeciwne zdanie.

Największym problemem jest jednak to, że 75 proc. Amerykanów, którzy w najbliższych latach osiągną wiek emerytalny, ma średnio zaledwie 34 tys. dol. zainwestowanych na rynku finansowym. Uwaga zatem kieruje się na ostatnie ogniwo ustawy Dodda-Franka: doradców finansowych.

Kto kogo drapie po plecach

Analizy przyczyn kryzysu 2008 roku wskazują, że bańka na rynku nieruchomości urosła z powodu braku rygorów udzielania kredytów, ale także dlatego, że wielu kredytobiorców nie rozumiało warunków, na jakie się zgodzili. Doradca, z którym mieli do czynienia oferował kredyt i zachęcał do niego. Identyczny mechanizm działa przy wyborze ubezpieczeń, a także inwestycji oszczędności i funduszy emerytalnych. Największy i najbardziej zróżnicowany jest rynek funduszy wzajemnych i emerytalnych.

60 proc. Amerykanów oszczędza na emeryturę w funduszach oferowanych przez pracodawców, a niemal 35 proc. korzysta z instrumentów finansowych proponowanych przez bank, w którym mają konto. Ofert jest mnóstwo. Tylko w ramach najczęściej wybieranego planu emerytalnego 401(k) funkcjonuje ponad 20 różnych funduszy. Oferta banków jest jeszcze bogatsza. Sam JP Morgan oferuje ponad 100 funduszy wzajemnych. Każdy z nich oferuje różne zyski za różny stopień zaangażowania kapitału w różnych inwestycjach i za różne opłaty. Klient ma więc wybór nie tylko pomiędzy funduszami, lecz także pomiędzy różnymi modelami osiągania zysków, od agresywnych po umiarkowane.

Decyzję gdzie lokować pieniądze podejmuje się na podstawie rozmowy z doradcą inwestycyjnym, brokerem albo dealerem. Wraz z podpisaniem umowy klient oddaje losy swoich pieniędzy w ręce funduszu i przestaje myśleć o swej inwestycji aktywnie, czyli interesować się tym, gdzie fundusz lokuje jego pieniądze, w jaki sposób je pomnaża, jak kształtują się opłaty i jakie są wskaźniki zwrotu na inwestycji. Można czytać roczne sprawozdania funduszy, ale dla przeciętnego obywatela są one mało czytelne –kilkadziesiąt stron trudnej terminologii i określających różne pozycje kodów z wielopiętrowymi odsyłaczami. Nikt tego nie czyta, natomiast wielu klientów jest nagle zaskoczonych, że ma w funduszu mniej pieniędzy, niż wskazywały kalkulacje, zyski okazały się mniejsze, niż miały być, a opłaty wyższe.

Według niezależnego ekonomisty Roberta Hiltonsmitha wartość zysków w funduszach obniżają specjalnie ukryte opłaty, których liczba sięga nawet kilkunastu, a wielkość nawet 35 proc. wartości inwestycji. Podpisując umowę, przeciętny klient ma najczęściej świadomość podstawowej opłaty – 1,3, 2, czasem nawet 5 proc. Nie ma natomiast świadomości opłat manipulacyjnych za wydatki, transakcje, marketing, archiwizację, administrację, zarządzanie aktywami, osiągane zyski itd. Wszystkie wyrażone w procentach od kapitału i zysków. Nie ma też świadomości, że nawet podstawowe niewielkie opłaty (na które zgodził się świadomie) z czasem urastają nawet do sześciocyfrowych kwot z powodu matematyki procentów złożonych. Dlaczego nie ma? Ponieważ nie każdy ma wykształcenie w dziedzinie finansów, znów wracamy do doradców inwestycyjnych, brokerów i dealerów.

Komu można zaufać

Nie sposób ich zastąpić. Według badania Instytutu Gallupa i holdingu bankowego Wells Fargo z wiosny 2014 r. klienci szukają doradców, którzy mają zdolność przekształcenia indywidualnych potrzeb i celów w strategię finansową. Komputerowe programy oferują częściowe kalkulacje, ale nie potrafią opracować indywidualnej strategii. Klienci szukają pomocy zwłaszcza w planowaniu emerytury, w sprawie kredytów i zadłużenia. Najlepiej u jednego doradcy, czy to indywidualnego (preferowany przez 44 proc. ankietowanych), czy reprezentującego instytucję (wskazanie 35 proc.).

W powszechnym przekonaniu Amerykanów taki doradca, broker czy dealer jest zobowiązany działać w interesie klienta, bo taka jest zasada agency law (anglosaska koncepcja prawa kontraktowego). To jednak niepisane prawo i w praktyce każdy z wymienionych działa w interesie własnym. Dealer – dosłownie na własny rachunek, oferując różne produkty finansowe i pobierając opłatę od klienta. Broker jako pełnomocnik firmy ubezpieczeniowej, banku czy domu maklerskiego na rachunek swojego mocodawcy i otrzymuje albo opłatę, albo udział w zysku ze sprzedanego produktu.

Banki i instytucje finansowe w USA sprzedają swoje produkty poprzez brokerów i administratorów swoich funduszy. Doradcy finansowi (inwestycyjni) najczęściej mają mieszaną ofertę (nie reprezentują jednego mocodawcy). Jedynym doradcą, który prawnie jest zobowiązany do działania w najlepszym interesie swojego klienta, jest powiernik. Jest ich jednak tylko około 15 proc. na rynku doradców. Zgodnie z zaleceniem ustawy Dodda-Franka Komisja Papierów Wartościowych ma w najbliższych miesiącach podjąć decyzję, czy rozciągnąć standardy powiernictwa na brokerów i dealerów. Również ministerstwo pracy rozważa wprowadzenie standardów powiernictwa dla doradców emerytalnych.

Według instytucji reprezentujących doradców byłoby to złe rozwiązanie. Instytut Standardów Powierniczych wskazuje, że nie bez powodu istnieje rozróżnienie pomiędzy doradcami a powiernikami. Działanie w interesie klienta oznacza wymóg informowania klienta o konflikcie interesów, upewnienia się, że klient rozumie możliwe rezultaty takiego konfliktu, uzyskania świadomej zgody klienta i wreszcie – po spełnieniu wszystkich trzech punktów – podjęcia decyzji, która nadal będzie zgodna z najlepszym interesem klienta.

Gdyby te standardy zostały rozciągnięte na brokerów i dealerów częściowo, byliby oni zobowiązani np. jedynie do informowania klienta o potencjalnym konflikcie interesów, podczas gdy faktyczną zasadą pozostałaby komercyjna sprzedaż za procent. Jeśli natomiast standard powierniczy pociągnąłby za sobą przesunięcie ciężaru opłat z instytucji na klienta, załamie to zdaniem Krajowego Stowarzyszenia Doradców Finansowych i Ubezpieczeniowych rynek. Średnio zamożni inwestorzy zwracają się do brokerów i dealerów, ponieważ są oni opłacani przez instytucje, które reprezentują. Wynagrodzeniem powierników jest procent od zarządzanych aktywów, co dla takich inwestorów jest za drogie. Jeśli standardy i metoda opłat będą te same, średnio zamożni Amerykanie nie będą mieli się do kogo zwrócić o poradę inwestycyjną.

Komisja Papierów Wartościowych zapowiedziała na wrzesień konsultacje ze środowiskiem doradców. Już dziś jednak nasuwa się podstawowy wniosek: regulacje nie ustrzegą klienta przed złymi decyzjami finansowymi. Tylko on sam może się przed nimi obronić, zaczynając od sprawdzenia referencji doradcy i następnie drobiazgowo pytając o szczegóły umowy, zwłaszcza te małym drukiem.

CC BY Mark Moz

Otwarta licencja


Tagi