Postęp integracji dokonywał się kryzysami

Wymogi stawiane przez strefę euro nie straciłyby na znaczeniu, gdyby z jakichś powodów przyszło naszej gospodarce funkcjonować na stałe w systemie narodowego pieniądza. Pływając w mniejszym, samodzielnie poruszającym się statku na wzburzonych falach globalnego oceanu, trzeba mieć większą stabilność, niż gdy jest się częścią wielkiego konwoju i można liczyć na wsparcie partnerów – mówi prof. Karol Lutkowski z SGH.
Postęp integracji dokonywał się kryzysami

Strefa euro może wyjść z kryzysu wzmocniona (c) PAP/Lech Muszyński

Obserwator Finansowy: Estonia już zdecydowała – w styczniu 2011 r. wprowadzi euro. W Polsce bezrobocie spada. Wyhamowuje inflacja, PKB wzrosło o 3 proc. Czy nie należałoby u nas przyspieszyć działań zmierzających do przyjęcia wspólnej waluty?

Prof. Karol Lutkowski: W tej chwili nie, jeśli rozumiemy przez to postulat włączenia się do Europejskiego Mechanizmu Kursowego ERM2 – koniecznego niestety „przedsionka” strefy euro. Nie jest to dobry czas do tego. To prawda, że ponaglania od dawna można było u nas  słyszeć. Zwłaszcza wtedy, kiedy wydawało się, że jesteśmy już „o krok” od spełnienia tzw. kryteriów z Maastricht, jak gdyby w nich wyrażało się wszystko co istotne – pogląd co najmniej dyskusyjny.

Wejście do ERM2 oznaczałoby obligatoryjne usztywnienie kursu złotego, co jak dotąd było i jest jeszcze niebezpieczne. Teraz doszły nowe powody do obaw – druga fala kryzysu wywołana problemami Grecji, z ryzykiem przeniesienia się tej epidemii na system finansowy Hiszpanii, Portugalii, Irlandii, a może także Włoch.

Kiedy będą warunki odpowiednie do przyjęcia euro?

Chodzi przede wszystkim o to, żeby patrzeć nie tylko na fiskalne i monetarne kryteria z Maastricht, które rzecz jasna spełnić musimy. Trzeba zwrócić uwagę także na to, czego formalnie traktat nie wymaga, a co ma w takim ugrupowaniu absolutnie priorytetowe znaczenie: na warunki stałego umacniania zewnętrznej pozycji konkurencyjnej kraju.

Nasza struktura gospodarcza, mechanizm funkcjonowania rynków, poziom nowoczesności produktów, nie są jeszcze takie, jakie być powinny, by bez zbyt bolesnych dostosowań pozwolić sobie już teraz na skuteczną walkę konkurencyjną w szerokim asortymencie wyrobów z przedsiębiorstwami niemieckimi, francuskimi i innymi w warunkach jednolitego rynku, gdybyśmy utracili narzędzia korekcyjno-dostosowawcze, jakie w ograniczonym zakresie, ale jednak stawia do dyspozycji autonomiczna polityka monetarna.

Żeby sprawę ująć lapidarnie, wyrażę się tu obrazowo – dobry moment na przyjęcie euro nastąpi wtedy, kiedy będziemy mieć rozsądną pewność, iż „zwrotnice systemowe” naszej gospodarki – czyli jej ramy instytucjonalno-prawne i działające w nich bodźce rynkowe, zostały tak ustawione, że już znajduje się ona na torach wiodących do trwałej poprawy jej konkurencyjności w nieodległej przyszłości. Proszę odnotować, że nie mówię: „kiedy stanie się bardziej konkurencyjna”, tylko kiedy znajdzie się na torach do tego celu, bo gdyby tak stawiać sprawę, to może faktycznie trzeba by było na to czekać w nieskończoność.

Tymczasem istnieją mocne podstawy do oczekiwań „endogenicznych” efektów integracji, które wydatnie przyśpieszają nadrabianie zaległości po wejściu – pod warunkiem niepopełniania zidentyfikowanych już teraz błędów. Potrzebne są do tego celu nie tylko nasze  własne przekonania, że ten próg już osiągnęliśmy, ale przekonujące dowody na to, iż nasza gospodarka jest też dzięki takim zmianom postrzegana w świecie jako mająca szansę stawania się prędko bardziej konkurencyjną. Chcę przy tym podkreślić znaczenie dynamicznego aspektu tej kwestii, w odróżnieniu od statycznego koncentrowania uwagi na stanie spraw w jakiejś chwili.

Jak się zwiększa konkurencyjność gospodarki?

Przede wszystkim, reformując gospodarkę i zezwalając na nieprzerwane trwanie rynkowego procesu jej restrukturyzacji. Zaznaczyć trzeba jednak, że wiele spraw o dużym znaczeniu daje się rozwiązać w sposób w zasadzie „beznakładowy” – przy założeniu niezbędnej do tego woli politycznej. Drogą przekształceń w systemie prawno-instytucjonlnym i fiskalnym, w mechanizmie ochrony i egzekwowania praw, drogą dalszych przemian własnościowych, stworzenia warunków bardziej sprzyjających konkurencji, wreszcie przez zmianę generalnego stosunku do przedsiębiorczości oraz innowacyjności. Oczywiście – w dłuższym okresie, także przez wysiłek modernizacyjny w sferze oświaty, nauki i kultury ze wszystkimi materialnymi tego wymogami.

W obecnej fazie, by wejść do strefy euro – zakładając, oczywiście, spełnienie znanych warunków formalnych i politycznych, potrzebna by była przede wszystkim większa elastyczność dostosowawcza rynków, włącznie z rynkiem pracy, po to, by łatwiej absorbować możliwe szoki zewnętrzne.

Kiedy znajdziemy się na drodze dającej szanse stania się gospodarką coraz lepiej radzącą sobie z wyzwaniami zewnętrznej konkurencji?

To zależy od tempa reform. Przyjęto orientacyjne, choć nie do końca wiążące daty naszego wejścia do strefy euro: 2015–2016 rok. Gdybyśmy energicznie podjęli choćby niektóre ze wspomnianych kwestii – przede wszystkim sprawę samej niedokończonej reformy finansów publicznych, ograniczenia biurokracji oraz uporządkowanie mechanizmów ochrony i egzekwowania praw, to myślę, że  można by traktować przełom lat 2014-2015 jako właściwy moment do rozważenia, czy już jesteśmy w punkcie drogi, w którym  – działając w uzgodnieniu ze stroną przyjmującą – powinniśmy wejść do systemu ERM2, a potem już możliwie prędko do samej strefy euro.

Tyle, że spełnienie dotychczasowych norm może już nie wystarczyć. W eurolandzie pojawiają się głosy o wprowadzeniu jeszcze bardziej rygorystycznych progów dla nowych kandydatów do strefy.

Z mojego punktu widzenia nie jest to dramat. W naszym własnym interesie jest kontynuacja reform i wzrostu z zachowaniem stabilnego pieniądza oraz osiągnięciem możliwie skonsolidowanego stanu sektora finansów publicznych. Przedwczesne wchodzenie do strefy euro, bez silnych fundamentów gospodarczych kończy się tak jak teraz w Grecji. Zwolenników „pędu na przełaj”, byle prędko, nigdy nie uważałem za autentycznych zwolenników polskiej obecności w  systemie europejskiego pieniądza, jakąkolwiek renomę im robiono.

Dodam, iż wymogi, o jakie chodzi strefie euro,  nie utraciłyby na wartości i znaczeniu, gdyby z jakichś powodów przyszło naszej gospodarce funkcjonować na stałe w systemie narodowego pieniądza, np. gdyby strefa euro definitywnie  się rozpadła – co zresztą uważam za nieprawdopodobne, choć przejściowo może się ona skurczyć. Trud włożony tymczasem w uporządkowanie i ustabilizowanie własnej gospodarki nie byłby w żadnym wypadku stracony. Można nawet  powiedzieć, że pływając w mniejszym, samodzielnie poruszającym się statku na wzburzonych falach globalnego oceanu, trzeba mieć większą stabilność, niż gdy jest się częścią wielkiego konwoju i można liczyć na wsparcie partnerów.  

W istocie dopiero spełnienie formalnych jak i nieformalnych, byle merytorycznie zasadnych, warunków uczestnictwa w strefie euro stwarza dla zainteresowanego kraju możliwość prawdziwego wyboru – wejść czy nie wejść? Bez tego możliwości wyboru nie ma – po prostu, zostaje się na zewnątrz z konieczności. I to w sytuacji, w której izolacja, wobec jej braku odporności, jest dla danej gospodarki szczególnie niebezpieczna.

Zaryzykowałbym dlatego stwierdzenie, że z pewnego punktu widzenia ważniejszy jest wiarygodny i bezpieczny postęp w kierunku celu, niż samo znalezienie się u celu. Co, oczywiście, nie jest równoznaczne ze świadomym spowalnianiem dla samego spowalniania drogi do uczestnictwa w tej strefie.

Ale ekonomiści, którzy są za przyspieszeniem przyjęcia euro, pokazują przykład Słowacji, która weszła do strefy, gdy kryzys stał już u drzwi i poradziła sobie. W pierwszym kwartale tego roku miała wzrost gospodarczy 4,5 proc., najwyższy w UE.

To samo widziano też w Hiszpanii, Portugalii, a nawet w Grecji. Bo wszystkie te kraje, które dziś są w głębokim kryzysie, przeżyły najpierw boom ekonomiczny, tym żywszy, że na początku realna stopa procentowa, jednolita dla całego obszaru euro, dla nich była niższa niż dla państw bogatszych z racji wyższej inflacji.

Ta niska realna stopa procentowa, którą się tak cieszono, stała się teraz powodem nieszczęścia. Doprowadziła do bąbla spekulacyjnego, przegrzania koniunktury i załamania gospodarczego. Towarzyszył temu zwiększony import i narastanie zadłużenia w euro. Obecne załamanie wzięło się właśnie z zachłyśnięcia się nowymi szansami, jakie otwarły się po przyjęciu wspólnej waluty. Można tylko mieć nadzieję, że Słowacja wyciąga z tego właściwe nauki i na ile może przeciwdziała tej groźbie. Ale na ile skutecznie – to może pokazać tylko upływ czasu. Przy braku narzędzi polityki pieniężnej, indywidualny kraj niewiele może w tej dziedzinie zrobić.

A nie obawia się Pan, że zanim dojrzejemy do przyjęcia wspólnej waluty, to już nie będzie strefy euro?

Tego całkiem wykluczyć się oczywiście nie da. Od samego początku wielu ekonomistów, zwłaszcza amerykańskich, dopuszczało taką możliwość. Ja myślę, że do tego mimo wszystko nie dojdzie. Bardziej prawdopodobne, choć też tylko „tyle o ile”, jest przejściowe wyjście, lub też wypchnięcie niektórych podupadłych gospodarek poza strefę. Strefa robi jednak bardzo dużo, by utrzymać wspólną walutę.

Jak wiadomo, struktura unii monetarnej jest asymetryczna – centralizacja polityki pieniężnej i decentralizacja finansów publicznych. Nie byłoby to niebezpieczne i można by w tym widzieć nawet pożądany element elastyczności, gdyby stosowano przyjęte zasady, które miały ograniczać deficyty. Dotychczasowy mechanizm koordynacji działań w tym zakresie, przewidziany Paktem Stabilizacji i Wzrostu, okazał się jednak całkowicie nieskuteczny.

To byłoby cofnięciem się na drodze do pełnej integracji UE.

Trzeba tu wyciągnąć pewne wnioski z przeszłości. Postęp integracji dokonywał się kryzysami. Ponieważ śledzę postęp integracji monetarnej od jej zarania, to pamiętam jak na początku lat 70. ubiegłego wieku rozsypywał się międzynarodowy system walutowy oparty na zabezpieczonym złotem dolarze. Wszystko wówczas wskazywało na to, że nastąpi straszna, globalna katastrofa i rozpadnie się też integracja europejska, już dość wtedy zaawansowana. Ale wówczas właśnie zrodziła się idea wspólnej waluty europejskiej jako odpowiedź na kryzys, ratunek przed nim. I ostatecznie, mimo trudności, integracja zrobiła wielki krok do przodu. A dolar, straciwszy oparcie w złocie, odbił się od dna i w jakiś czas potem, pływając, stał się mocniejszy niż kiedykolwiek przedtem – mimo, że wcześniej odśpiewano mu „requiem”. I trzymano już w pogotowiu środek zastępczy – SDR, na okoliczność jego możliwego wykluczenia z roli waluty rezerwowej.

Dlatego myślę, że jeśli będzie w UE gotowość do współpracy, a  wydaje się, że jest, to strefa euro i z tego kryzysu wyjdzie obronną ręką, ostatecznie – być może nawet wzmocniona.

Już rodzą się pomysły na takie wzmocnienie. Jest nim np. propozycja powołania unijnego ministra finansów, który sprawowałby kontrolę nad ministrami finansów państw członkowskich.

To nie jest nowy pomysł. Plan centralizacji finansów publicznych był rozważany również na początku w latach 70., kiedy Europa podjęła pierwszą próbę integracji walutowej – pamiętajmy, że zgodnie z pierwotnym projektem, tzw. planem Wernera, wspólna waluta miała zaistnieć ok. roku 1980. Plan ten zakładał równoległą integrację na drodze monetarnej i finansów publicznych aż do całkowitego przeniesienia uprawnień polityki gospodarczej na szczebel ponadnarodowy. Miał powstać centralny budżet z centrum decyzyjnym. Ale realizacja planu natknęła się na opory polityczne. I na tym przewróciła się pierwsza próba integracji monetarnej. Dlatego zmieniono koncepcję na wersję asymetryczną. I ta pewna elastyczność na etapie niepełnej dojrzałości do wymogów optymalnego obszaru walutowego nawet wydawała się być pewną zaletą. Ale i tym razem okazało się, że kraje mają trudności w stosowaniu się do podjętych uzgodnień. To przez to Pakt Stabilizacji i Wzrostu zawiódł. Prawie wszystkie kraje, poczynając na początku od Niemiec i Francji naruszyły, albo naruszają teraz wymagania paktu – mają większy dług, średnio prawie 80 proc. PKB, i większy deficyt. Średni deficyt w strefie jako całości wynosi 7 proc., a powinien być maksymalnie 3 proc., i to tylko w czasie recesji.

A skoro Pakt Stabilizacji i Wzrostu zdezaktualizował się, trwa teraz poszukiwanie nowych rozwiązań. To może oznaczać też utwardzenie wymogów, dorzucenie sztywniejszych rygorów do dotychczas nieskutecznych instrumentów.  Ale narzucenie jeszcze większych rygorów może doprowadzić do sytuacji, w której niektóre kraje okażą się znowu niezdolne do ich spełnienia.

Przecież nowe regulacje dotyczące wysokości długu czy deficytu nie muszą być wprowadzane natychmiast. Można zastosować okresy przejściowe, tak by wszystkie kraje członkowskie zdołały do nich przystosować swoje gospodarki.

Dyskutuje się teraz o stosowaniu skuteczniejszych narzędzi nacisku – np. o zawieszaniu prawa w głosowaniu na forum UE, pozbawianiu dostępu do środków pomocowych z funduszy europejskich itp. Z czego wniosek, ze Europa jeszcze nie rezygnuje z umacniania integracji.

Niemcy, którzy w przeszłości także przekraczali uzgodnione parametry, teraz proponują ograniczenie deficytów do 0,35 proc PKB w 2016 r.

To jest tylko podkreślenie pewnej tendencji, która rysuje się w strefie euro. Duże kraje są nastawione na wywieranie nacisku na partnerów, by umacniali dyscypliny budżetowe.

A trzeba podkreślić, że same Niemcy, jako najpotężniejsza gospodarka w strefie euro, nie są bez winy. Ich proeksportowa strategia, jaką usilnie kontynuują na rynkach europejskich, w znacznym stopniu przyczynia się do tego, że inne kraje mają deficyt handlowy. Niemcy niejako wręcz wymuszają na nich te deficyty.

Wielu komentatorów podkreśla, że Niemcy prowadzą politykę zubażania sąsiada.  Jakie możliwości obrony mają kraje UE?

Tylko przez wzmacnianie swojej konkurencyjności. Ale przyniesie to pożądany skutek jedynie wówczas, gdy kraje mające nadwyżkę eksportową  zaczną prowadzić politykę sprzyjającą eksportowi ich partnerów, a więc równocześnie zaczną zwiększać import, uczynią swoją gospodarkę bardziej chłonną na produkty partnerów.

Niemcy zacznijcie konsumować! To postulat pogrążonych w kryzysie państw europejskich. Jak się tworzy gospodarkę bardziej chłonną?

Przez pobudzanie popytu wewnętrznego, który jest tam zdaniem większości zewnętrznych ekspertów nadmiernie ograniczany.

Ale jak ma nie być, skoro Niemcy od kilku lat w wyniku zaostrzania polityki fiskalnej zmuszani są do akceptacji cięć przywilejów socjalnych lub braku wzrostu dochodów.

Wspomniana polityka budżetowa, skoncentrowana na całkowitej eliminacji zadłużenia, oznacza zamiar jeszcze utwardzenia polityki rygorów finansowych. Jednak niezależnie od tego, samo społeczeństwo niemieckie charakteryzuje się też wysoką skłonnością do oszczędzania.

Ale równocześnie to właśnie Niemcy mają największy interes w utrzymaniu integracji walutowej, bo daje im ona olbrzymie korzyści. Tego może nie widzieć zwykły obywatel, ale gdyby Niemcy mieli własny pieniądz, to byłby on poddawany ciągłej presji aprecjacyjnej. Tak jak było prawie zawsze z marką.

A to oznacza, że obecna deprecjacja euro wobec dolara jest na rękę znów przede wszystkim Niemcom.

To środek doraźnie łagodzący napięcia w UE i dający nadzieję na łatwiejsze przezwyciężanie kryzysu. Ale oczywiście najbardziej na tym korzystają kraje zdecydowanie nastawione na eksport i mające lepszą pozycję konkurencyjną. Oczywiście Niemcy są największymi beneficjentami tych korzyści, bo w ich przypadku tak absolutna, jak i relatywna wielkość eksportu poza strefę, w stosunku do całości ich wywozu, jest największa.

Na ile architektura strefy euro może się zmienić po kryzysie?

Jeśli kraje w trudnej sytuacji finansowej, choćby Grecja, zaakceptują ograniczenia fiskalne, to myślę, że inne kraje zechcą pójść im na ustępstwa, godząc się np. na restrukturyzację długu.

Uważam, że kraje wierzycielskie zdają sobie sprawę z tego, że część długu Grecji będą musiały zredukować, czekają tylko na to, aż zaakceptuje ona narzucone rygory. Chcą także, aby ta operacja była na tyle bolesna, by Grecja nie znajdowała naśladowców.

Myślę, że po jakimś czasie gospodarczy horyzont Europy się rozpogodzi i strefa euro znów zacznie umacniać swoją pozycję.

Nie obawia się Pan, że na problemach eurolandu czy kryzysie w USA skorzystają państwa azjatyckie i to na tamtym rynku zrodzi się waluta, która zdominuje dolara i euro?

Nie widzę możliwości korzystania przez Azję z kryzysu w Europie czy Ameryce. Już teraz zniżkowanie euro oznacza aprecjację walut azjatyckich i zarysowujące się trudności w ich eksporcie. Tylko droga wzajemnych korzyści przez ustabilizowanie systemu światowego jest korzystna dla wszystkich uczestników rynku. Nie da się ciągnąć korzyści z kryzysu tak wielkiego obszaru gospodarczego jak  Europa i USA, które są dla Azji najlepszymi rynkami zbytu.

A jaką Pan wróży przyszłość parze euro/dolar?

Euro już nie jest traktowane jako kandydat do roli międzynarodowej waluty porównywalnej z dolarem i chyba w następnym dziesięcioleciu niewiele pod tym względem się zmieni. Do niedawna euro stanowiło najpierw 25, później – w szczytowym momencie – ok. 30 proc. urzędowych rezerw świata. Teraz nastąpiło wyhamowanie tego trendu. A niektóre kraje – Chiny, Rosja – powoli zaczynają się wycofywać z rezerw w euro. Powoli, bo szybko oznaczałoby osłabienie kursu, a więc straty. Rola dolara jako międzynarodowej waluty znów się umacnia i taką w dającej się przewidzieć przyszłości prawdopodobnie pozostanie.

Rozmawiała Beata Tomaszkiewicz

Prof. Karol Lutkowski, naukowiec, wykładowca w Szkole Głównej Handlowej, ekspert w dziedzinie finansów i międzynarodowego systemu walutowego.

 

Strefa euro może wyjść z kryzysu wzmocniona (c) PAP/Lech Muszyński

Tagi