Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Chińskiego kapitału w Europie jest jeszcze za mało

Chiny mają to, czego potrzebuje Europa, a Europa to, czego potrzebują Chiny. Trzeba tylko stworzyć warunki, w których Chińczycy mogliby swobodnie w Europie inwestować. Obecnie nie mogą. Chętniej wysyłają więc swoje pieniądze do Afryki – twierdzi prof. Jeremy Clegg, ekonomista z Uniwersytetu w Leeds.
Chińskiego kapitału w Europie jest jeszcze za mało

Jeremy Clegg (Fot. University of Leeds)

Obserwator Finansowy: Czy Europie potrzeba chińskich biznesmenów?

Jeremy Clegg: To oczywiste.

W Polsce pewna chińska firma próbowała wybudować autostradę. Skończyło się totalnym fiaskiem, z winy obu stron. Pojawiają się głosy, że Chińczycy chcą Europę albo „wykupić” albo przynajmniej wykorzystać i odstawiają u nas fuszerkę. Jak pan ocenia takie głosy?

To są argumenty polityczne. Europa jest w kryzysie i politycy mogą czuć pokusę wskazywania wrogów. Emocjonalne argumentu w stylu „Chińczycy nas wykupią” trafiają do ludzi, zapewniają głosy w urnach wyborczych. Owszem, zdarza się, że chiński inwestor kupuje europejską fabrykę, zamyka ją, rozbiera i wywozi do Chin, ale to przypadki jednostkowe.

W Niemczech głośna niedawno była sprawa chemicznego Putzmeistera, który został przejęty przez chiński koncern Sany…

To naturalne, że o tym się mówi. Ale nie ma w tym niczego kontrowersyjnego, czy tajemniczego. Przejęcie tej firmy to dla Sany uzyskanie dostępu do nowych technologii, do rynkowego „know how”. Poza tym takich przejęć jest tak naprawdę niewiele. W ciągu ostatnich 10 lat liczba chińskich akwizycji to kilkanaście rocznie. W całej UE. W rekordowym roku było ich 17.

To nie są wrogie przejęcia. Zdecydowana większość Chińskich inwestorów pojawia się w Europie, żeby robić z nami biznes, a nie żeby nas wykorzystywać. Mają kapitał oraz ducha przedsiębiorczości, którego nam brakuje. My mamy za to kapitał ludzki. Możemy się więc wzajemnie wspierać, działać na swoją korzyść. Zwłaszcza, że Europa sama z kryzysu nie wyjdzie, potrzeba jej motorów wzrostu.

Chińczycy powinni móc inwestować u nas bez problemów, przynajmniej, gdy mowa o sektorach, które nie są strategiczne dla bezpieczeństwa UE. Tak samo, jeśli jakaś firma z Chin oferuje nam tanie usługi, choćby wybudowanie autostrady, to europejski podatnik na tym korzysta. Niestety, polityczny oportunizm i populizm może Chińczyków do inwestowania u nas zniechęcić, a to byłoby tragedią, zwłaszcza, że i tak niezbyt chętnie u nas inwestują.

Chińskich inwestycji jest w Europie mało?

Mało, przerażająco mało – poniżej 1 proc. wszystkich napływających do UE inwestycji stanowią te z Chin. Ale zanim wyjaśnię, dlaczego tak jest, chciałbym powiedzieć, jak trudno gromadzi się na ten temat dane. Mamy generalnie trzy możliwe źródła danych dotyczących chińskich inwestycji w Europie. Chińskie ministerstwo finansów, Eurostat i szacunki rządowe poszczególnych krajów Unii Europejskiej.

Jeśli porównamy dane Eurostatu z danymi z Chin, to często mamy zupełnie inne wielkości, to nie są marginalne różnice, ale raczej takie idące w setki milionów dolarów. Duże różnice są także między danymi Eurostatu a danymi rządów UE. Przykład: według Eurostatu w Wielkiej Brytanii działa ponad 20 chińskich firm. Według danych rządu Wielkiej Brytanii ta liczba to 800.

Z czego wynikają te różnice?

Z metodologii pozyskiwania danych i interpretowania ich. Na przykład Eurostat ma taką zasadę, że jeśli chińskie państwowe fundusze majątkowe mają w jakiejś europejskiej firmie poniżej 10 proc. udziałów, to to nie jest bezpośrednia inwestycja zagraniczna. Dopiero po przekroczeniu tego progu 10 proc., gdy taki fundusz ma już prawo do wprowadzenia do Rady Dyrektorów spółki swojego człowieka, statystycy to zauważają i klasyfikują jako inwestycję.

Dodatkowo czasami chiński kapitał inwestowany w Europie nie ma jasnego pochodzenia, co utrudnia jego klasyfikację. Ok. 70 proc. inwestycji z Chin przechodzi przez Hong-Kong, Kajmany, czy różne inne raje podatkowe. Jest też problem bardzo prozaiczny – nie zawsze ten unijny kraj, w którym chiński inwestor się pojawia jest tym, w którym pozostaje na stałe. Czasami inwestycja szybko przenosi się gdzie indziej, a statystykom trudno takie przepływy śledzić na bieżąco.

Czyli nie można dokładnie oszacować np. wielkości bezpośrednich inwestycji zagranicznych z Chin?

Trzeba zawsze pamiętać o ułomności takich szacunków. Ale dobrze, kilka konkretów. Według danych chińskich w 2011 r. ich firmy zainwestowały u nas 11 mld dolarów. Co ciekawe, po raz pierwszy w historii przepływ kapitału inwestycyjnego jest obecnie wyższy z Chin do Europy niż na odwrót. Wynika to jednak z tego, że to Europa mniej inwestuje zagranicą, a nie z tego, że chińskie firmy darzą nas większym zainteresowaniem.

One pojawiają się u nas rzadko. Np. w Wielkiej Brytanii co roku przybywa ok. 400 firm pochodzenia amerykańskiego i tylko od 2 do 5 – pochodzenia chińskiego. Jak już powiedziałem w sumie działa na Wyspach ok. 800 chińskich firm, podobnie w Niemczech, a na trzecim miejscu pod względem liczby chińskich firm jest Francja.

A Polska?

Polska radzi sobie dość dobrze. Na pewno jest bardziej atrakcyjna dla inwestorów z Chin niż Hiszpania, Grecja, czy Włochy.

Marne pocieszenia. Grecja to bankrut, a Włochy to gospodarka od 20 lat pogrążona w stagnacji.

Ale wciąż jedna z największych gospodarek UE. Europa wschodnia to dobra baza produkcyjna dla chińskich przedsiębiorstw, chcących wejść na europejski rynek. To takie drzwi do Europy. W finansowym wymiarze takimi drzwiami jest Luksemburg. Tam na przykład swoją działalność rejestrują chińskie banki, żeby potem otwierać swoje oddziały w Londynie. Mamy już chyba wszystkie największe chińskie banki.

Chińskie banki wchodzą także do Polski. Czy nie ma niebezpieczeństwa, że dobrze dokapitalizowane banki z Kraju Środka będą wysysać kapitał z banków europejskich? Wystarczy, że zaoferują wysoko oprocentowane depozyty, żeby ludzie i firmy zaczęli przenosić do nich swoje oszczędności…

W Wielkiej Brytanii niczego takiego nie zaobserwowaliśmy. Takie obawy także mają naturę polityczną, a nie ekonomiczną. Przecież im większa konkurencja, tym lepiej dla gospodarki. W starciu z Chińczykami nasze banki się hartują. Gra jest fair, a gdyby ktoś oszukiwał, interweniowałby nadzór, któremu podlegają wszystkie banki. Nie wiem, dlaczego zakłada się, że kapitał chiński to wrogi kapitał, którym rządzą chińscy politycy, chcący nas zniszczyć.

Obecność polityki w chińskim biznesie nie podlega chyba kwestii, prawda?

Owszem, większość inwestycji chińskich w krajach UE to państwowe przedsiębiorstwa, czy fundusze. Są też firmy czysto prywatne. Chińczycy są tutaj jednak po to, żeby się czegoś od nas nauczyć, a nie żeby nas zniszczyć. Chcą poznać nowoczesne sposoby zarządzania kapitałem ludzkim, chcą uczyć się innowacyjności, chcą wreszcie spróbować rozwijać na naszym rynku swoje własne marki. Dotąd Chiny nie słynęły przecież z posiadania zbyt wielu globalnych marek, prawda?

A co z chińskimi inwestorami, którzy inwestują w obligacje rządów UE? Jakie są ich intencje?

W moich badaniach nie zajmowałem się kwestią długu publicznego i inwestorów kupujących obligacje. Interesowali mnie tacy chińscy inwestorzy, którzy zamiast pomagać naszym rządom w zadłużaniu się, mogą pomóc naszej gospodarce szybciej się rozwijać. Inwestycja chińska w UE polegająca na akwizycji jakiejś firmy, czy budowie własnego zakładu, czy kupnie dużego pakietu udziały w jakiejś spółce, to większe PKB Unii. Obecnie jest jednak tak, że bardziej atrakcyjne dla inwestorów z Chin są kraje Afryki, Azji, czy nawet ich własny wewnętrzny rynek, który jest coraz bardziej chłonny. Szkoda, bo w Chinach przybywa kapitału inwestycyjnego szybciej niż gdziekolwiek indziej na świecie.

Jak zachęcić Chińczyków, żeby kierowali go do Europy?

Dobry pomysłem byłaby obustronna umowa UE-Chiny dotycząca wzajemnych inwestycji. Mogłaby ona zniwelować bariery polityczne, o których już wspominałem oraz bariery instytucjonalne. A te istnieją i dają się Chińczykom we znaki. Znów odwołam się do przykładu z Wielkiej Brytanii. Żeby Chińczyk mógł do nas przyjechać musi mieć wizę, a także spełnić mnóstwo wymogów formalnych, które zabierają czas. Biznes nie znosi straty czasu, czekania.

Zresztą nie tylko biznes, organizowaliśmy niedawno konferencję naukową i te formalności bardzo utrudniały zaproszenie na nią naukowców z Chin. Chińczycy czują, że nie są u nas mile widziani, że podstawia im się nogi. Jak tu wymagać od nich inwestowania u nas, jeśli nie mogą się swobodnie dostać do UE? Trzeba to zmienić. Oczywiście tamtejszych inwestorów trzeba zachęcać w sposób przemyślany, trzeba mieć strategię. Niedobrym pomysłem byłoby chyba przyciąganie inwestycji zwiększających sprzedaż tanich chińskich produktów. W dłuższej perspektywie znacznie korzystniejsze jest pozyskanie kapitału dla nowoczesnych zakładów produkcyjnych, czy laboratoriów. Stawiajmy na branże przyszłości.

Zadanie wygląda na dość trudne: nie dość, że mamy ściągnąć Chińczyków to jeszcze chcemy dyktować im, w co mają inwestować. To rozsądne?

My mamy swoje potrzeby i oni mają swoje. Chodzi o to, żeby jak najlepiej się poznać, spotkać się w pół drogi i pokazać im, który z wariantów będzie najkorzystniejszy dla obu stron. Nie możemy zachowywać się, jak zły sprzedawca ubezpieczeń, który próbuje wcisnąć coś za wszelką cenę.

Musimy pokazać im, co oni będą mieć z inwestycji w nowe technologie na przykład. Role takich łączników między naszym a ich biznesem pełnić powinny krajowe agencje promocji przemysłu, czy agencje inwestycji zagranicznych. Im więcej tego typu podmiotów, tym lepiej. Nawet na szczeblu lokalnym, niepaństwowym.

Na przykład na Cambridge i Oxfordzie działają jednostki, które zajmują się wyszukiwaniem firm z Chin, które mogą być zainteresowane inwestycjami w biotechnologię, kontaktują się z nimi, rozmawiają, a w końcu – ściągają ich kapitał do Wielkiej Brytanii.

Nie sądzi Pan, że nowo wybrane władze chińskiej Partii Komunistycznej, które uchodzą za bardziej represyjne od poprzednich i antyreformatorskie, mogą utrudnić Unii pogłębianie współpracy gospodarczej z Chinami?

To zależy od postawy naszych polityków. Jeśli nie będą zbytnio krytykować Chin za, dajmy na to, łamanie praw człowieka, jeśli nie będą używać wrogiej retoryki, takiego niebezpieczeństwa nie ma. Chińczycy wyznają zasadę „business is business” i trzeba by im mocno nadepnąć na odcisk, żeby to się zmieniło. Zresztą, oni też Europy potrzebują. Jesteśmy w końcu dla nich dużym rynkiem zbytu. Tak musi pozostać, jeśli chcą, żeby ich gospodarka zachowała szybkie tempo rozwoju. W innym wypadku grozi im kryzys gospodarczy, a za nim – polityczny i społeczny. Nic miłego.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Jeremy Clegg – wykładowca Centrum Biznesu Międzynarodowego na Uniwersytecie w Leeds. Znawca Chin, specjalista w dziedzinie produktywności pracy i inwestycji zagranicznych. Prowadzi badania nad sektorem handlowym w Wielkiej Brytanii pod względem wzrostu produktywności i innych zmian, na które wpływ ma wielonarodowość jego pracowników.

Wywiad przeprowadziliśmy dzięki uprzejmości Szkoły Głównej Handlowej, w której profesor Clegg prowadził gościnnie seminarium.

Jeremy Clegg (Fot. University of Leeds)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Cyfryzacja przedsiębiorstw w czasie pandemii COVID-19

Kategoria: Trendy gospodarcze
Pandemia przyspieszyła transformację cyfrową, która stała się integralną częścią społeczeństwa oraz przetrwania europejskich i amerykańskich firm. Unia Europejska pozostaje jednak w tyle za Stanami Zjednoczonymi pod względem cyfryzacji przedsiębiorstw.
Cyfryzacja przedsiębiorstw w czasie pandemii COVID-19

Jak odnieść sukces biznesowy w Chinach

Kategoria: Sektor niefinansowy
Chiny to rynek trudny, dla polskich przedsiębiorców bardzo egzotyczny, jednak aby się na nim znaleźć trzeba go dobrze poznać – wynika z książki Radosława Pyffela „Biznes w Chinach”.
Jak odnieść sukces biznesowy w Chinach