Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Skąd się bierze grecka wściekłość

Europejska opinia publiczna źle odczytuje przesłanie protestów obywateli Grecji. Świat nie może się nadziwić, że nie chcą przyjąć do wiadomości iż  ich państwo i oni sami są na kolanach. Dominuje pogląd, że zwykłym Grekom w głowach się poprzewracało – winią wszystkich, tylko nie siebie. Są jednak fakty świadczące o tym, że w burzliwych protestach ujawnia się nie tylko karygodna irracjonalność.
Skąd się bierze grecka wściekłość

Niezbyt uczciwe inwestycje mnichów z góry Atos, to jedna z przyczyn gniewu protestujących Greków. (CC BY-NC-ND k.kazantzoglou)

W obliczu finansowego upadku Grecy odrzucają perspektywę wyrzeczeń, nie godzą się na zmniejszenie poziomu życia, winią za katastrofę wszystkich tylko nie siebie – tak to widzi świat. I jeśli oceniać z geograficznego i emocjonalnego dystansu, rację ma świat, nie Grecy. Ale warto zajrzeć pod podszewkę, a można zauważyć, że Grecy są wściekli nie tylko w związku z tak szeroko zapowiadanymi cięciami w administracji, czy obniżeniem świadczeń.

Międzynarodowa prasa z lubością rozpisuje się o greckich skandalach. Takie np. greckie koleje. Zorganizowane tak jak PKP, czyli spółka matka z wianuszkiem spółek córek. Cała „rodzina” od lat na wielkim minusie, ale żyje na stopie, której tylko zazdrościć. W 2009 roku skonsolidowane przychody całej grupy ze sprzedaży wyniosły 174 mln euro, koszty sprzedaży 612 mln euro, saldo kosztów i przychodów finansowych – minus 404 mln euro, strata netto 937 mln euro.

Natomiast same tylko koszty wynagrodzeń kolejarzy wyniosły 290 mln euro. Do tej kwoty doliczyć trzeba 23 mln euro na wynagrodzenia i koszty refundowane zewnętrznym ekspertom. Koszty osobowe z pominięciem składek na tamtejszy ZUS wyniosły 214 mln euro i były o 40 mln euro wyższe od przychodów ze sprzedaży. W spółkach kolejowych pracowało 5 tys. osób, a zatem przeciętne wynagrodzenie brutto wyniosło 42,8 tys. euro rocznie, tj. 3 500 euro miesięcznie. Ponieważ helleńska sprawozdawczość nie cieszy się zaufaniem, to zastrzec należy, że dane te autoryzuje firma audytorska Grant Thornton, która podpisała się pod sprawozdaniem finansowym greckich kolei za 2009 rok.

Nic dziwnego, że jeden z byłych ministrów finansów Stefanos Manos uważa, że taniej byłoby przewieźć wszystkich pasażerów nie drogami żelaznymi a taksówkami i podkreśla, że w żadnej tamtejszej firmie prywatnej nie ma wyższych przeciętnych płac niż na kolejach. Pana Manosa, który dziś jest eurodeputowanym, można cytować, bo jest jednym z nielicznych greckich polityków, którzy od dawna domagali się naprawy państwa i greckiej gospodarki, walczyli z państwowymi monopolami, skąd wywodzi się znakomita większość strajkujących, żądali ukrócenia korupcji i powszechnego unikania podatków. W wywiadzie udzielonym gazecie „Kathimerini” mówił, że przyszłość Grecji nie napełnia go optymizmem.

Ten nieszczególnie odkrywczy pogląd można byłoby pominąć milczeniem, gdyby nie moment, w którym został wyrażony. Było to w styczniu 2007 roku, przed światowym kryzysem finansowym, gdy tylko nieliczni śmiali się w kułak z greckich sztuczek, dzięki którym od 2002 roku drachmę zastąpiło w Grecji euro.

Chodziło w tych manipulacjach o to, aby sprawozdania statystyczne potwierdzały wbrew rzeczywistości, że Hellada ma silną gospodarkę, stabilne podstawy ekonomiczne, bliski równowagi budżet, niskie zadłużenie i dobre perspektywy. Dziś powychodziło na jaw, że w trakcie „bitew” o spełnienie kryteriów z Maastricht rząd w Atenach usunął np. z budżetu pozycje dotyczące zaopatrzenia emerytalnego i obronności, a więc dwa tytuły bardzo ciążące na wydatkach, a tym samym na saldzie budżetu. Gdy można się było spodziewać wysokiej inflacji rząd zamrażał ceny energii elektrycznej, wody i innych towarów objętych państwowym monopolem, obniżał akcyzę na tytoń i alkohol. Gdy to nie starczało, a liczyły się miejsca po przecinku, z koszyka dóbr służących do pomiaru poziomu cen usuwano w przeddzień badania np. zbyt drogie pomidory, albo zamieniano w nim droższe cytryny na tańsze pomarańcze i odwrotnie.

Europejczycy z trzymającej kasę Północy nie są skorzy do puszczenia tych szwindli w niepamięć, ale to ludzie interesu, więc szybciej im do ratowania Grecji, niż do wielkich niewiadomych, jakie niosłaby za sobą nieugiętość w egzekwowaniu – choćby tylko ex post – zasad i zobowiązań. Nie wyprowadza ich z równowagi nawet ekspresyjne zachowanie Greków, którzy – jak się sprawozdaje – nie mają żadnej ochoty ponosić kosztów wielu lat konsumpcyjnej prosperity bez pokrycia w pracowitości i możliwościach gospodarki.

Agresja z jaką na ateńskim placu Syntagma i w jego okolicach wyrażany jest sprzeciw wszystkich przeciw wszystkiemu nie świadczy jednak, że wszyscy Grecy zaczęli wierzyć w cuda w skarbcu i stali się wyznawcami swoich własnych Andrzejów Lepperów. Wydaje się, że obserwatorom i komentatorom umyka z pola widzenia efekt zmęczenia własnymi władzami, niezależnie czy pochodzą z socjalistycznej partii Pasok rodu Papandreou, czy z Nowej Demokracji Karamanlisów.

Wodzowski, dynastyczny i nepotyczny koloryt listy greckich premierów nie zaczyna się od tych akurat rodów. Dimitrios Wulgaris sprawował ten urząd osiem razy – zaczął w październiku 1855 r., a po raz ostatni kierował rządem w latach 1874 – 75. Jeszcze lepszy był Aleksandros Kumunduros, który w drugiej połowie XIX wieku był premierem aż 10 razy.

W XX wieku szczególnie dobry był w tym fachu Eleftherios Wenizelos. Prezesem greckiej rady ministrów był 8 razy. Zaczął od puczu wojskowego w 1910 roku a zakończył doświadczenia na tym stanowisku w 1933 roku. Spróbował jeszcze raz wziąć władzę siłą w 1935 roku, ale zamach stanu się nie powiódł i musiał uciekać z kraju z wyrokiem śmierci. W Polsce też jest znany. Figuruje w naszych archiwach jako kawaler Orderu Orła Białego. W historii Grecji zaznaczył obecność również jego syn Sofokles Wenizelos, który przez dwa tygodnie 1944 r. był premierem rządu na wygnaniu w Kairze, a potem sprawował ten urząd jeszcze dwa razy już w wolnych Atenach, by zostać wyrzucony na boczny tor, gdy w 1954 zelżała jego serdeczna przyjaźń z dziadkiem obecnego szefa rządu, ówczesnym premierem Jeoriosem Papandreou.

Trudno oceniać za innych lecz ta powtarzalność nazwisk głównych greckich polityków raczej nie podobałaby się mieszkańcom Warszawy, Berlina, Paryża, czy Londynu. Bez wchodzenia w politologiczne i socjologiczne analizy można założyć bez pudła, że „klanowość” greckiej polityki miała i ma swoją cenę. W sensie dosłownym, nie przenośnym.

W ciągu pierwszej dekady obecnego stulecia wydatki na płace w greckim sektorze publicznym zostały podwojone. Osoba zatrudniona przez państwo zarabia przeciętnie trzykrotnie więcej niż pracownik sektora prywatnego. Gdyby uwzględnić łapówki wskaźnik ten urósłby jeszcze bardziej. Grecki system szkolny jest oceniany jako jeden z najgorszych w Unii, ale na jednego ucznia przypada w nim 4 razy więcej nauczycieli niż w przodującej w rankingach edukacyjnych Finlandii. Ponieważ aż 600 zawodów i profesji uzyskało status „uciążliwych”, to już niemal każdy może liczyć na przywileje emerytalne.

W Arkadii, na Peloponezie i wyspach przed każdymi wyborami zamierała praca urzędów skarbowych. Czy po to, aby poborcy i podatnicy mieli więcej spokoju i czasu na rozważania nad najlepszym dla kraju wyborem, czy raczej po to aby przypadkiem nie rozeźlić uczestników demokracji? Na przykład lekarzy, których 2/3 zarabia podobno mniej niż 12 tysięcy euro rocznie, czyli tyle ile trzeba, żeby mieć codziennie na wodę, chleb i sól. Takie kwoty widnieją przynajmniej w ich zeznaniach podatkowych, przy czym warto wiedzieć, że roczny zarobek do 12 tysięcy euro zwolniony jest całkowicie z podatku dochodowego. Wg tamtejszej sprawozdawczości, 94 proc. Greków zarabia nie więcej niż 30 tysięcy euro rocznie i tylko trzy tysiące obywateli miało osiągnąć dochód roczny w wysokości 200 000 euro i więcej.

Mało kto dostrzega, co mogło stać się kroplą przelewającą czarę goryczy. Spora część furii greckiego społeczeństwa ma źródła przy klasztorze Vatopedi (także Vatopaidi) na Górze Atos, na półwyspie o tej samej nazwie. Półwysep odcięty jest w pewnej części od reszty kraju linią demarkacyjną strzeżoną przez policję. Tym jego sporym kawałkiem rządzą mnisi prawosławni zamieszkujący 20 monasterów (klasztorów). Od 1000 lat prawa wstępu do Atos nie mają kobiety. Nawet zwierzęta hodowane przez mnichów to wyłącznie samce. Statki z turystami, w tym kobietami, nie mogą zbliżyć się do brzegu na odległość mniejszą niż pół kilometra. Na półwyspie nie może jednocześnie przebywać więcej niż 10 osób wyznania innego niż prawosławne. Odwiedzających obowiązują (łatwe do otrzymania) wizy.

Te obyczaje potęgują zainteresowanie turystów. Atos to żyła złota. Mistrzem obrotności okazał się opat Efraim, a zwłaszcza jego prawa ręka, CFO monastyru Vatopedi – ojciec Arsenios. Grecka opinia publiczna dowiedziała się o tym w końcu 2008 roku. Wyszło wówczas na jaw, że monastyr Vatopedi zdołał zamienić prawie bezwartościowe jezioro Vistonida i tereny wokół niego na niezwykle atrakcyjne nieruchomości należące do greckiego ministerstwa rolnictwa. Vistonida, to dawna część wąskiej zatoki morskiej w Tracji, w prefekturze Xantia, na wschód od Salonik. O popularności i atrakcyjności miejsca świadczy informacja prefektury Xantia z 2003 roku: „w pobliżu 0 firm turystycznych, 0 hoteli, 0 interesujących miejsc i obiektów”.

Dokumenty potwierdzające historyczne prawa mnichów do wód i brzegów Vistonida opat Efraim odkrył w archiwach klasztoru dopiero w trakcie wielkiej odbudowy monastyru. Do 1998 roku jezioro i tereny wokół niego były obszarami chronionymi ze względu na walory przyrodnicze. To tłumaczy brak infrastruktury. Archiwalne odkrycia mnichów zbiegły się z wygaśnięciem rządowej decyzji nadającej okolicy status obszarów chronionych. Ktoś coś przeoczył, a wkrótce potem klasztor uzyskał pełne prawa własności do Vistonidy.

Do pracy zabrał się ojciec Arsenios i sprawy biegły coraz szybciej. Najpierw udał się do ministerstwa finansów, gdzie szukał możliwość odsprzedaży Vistonidy państwu za żywą gotówkę. Po odmowie udał się do ministerstwa rolnictwa, gdzie zaproponował zamianę jeziora z przyległościami na nieruchomości położone w innych częściach kraju. I udało się. W 2005 roku doszło do zamiany i mnisi stali się właścicielami 73 różnych nieruchomości, w tym np. hali, w której rozgrywano zawody gimnastyczne w trakcie olimpiady w 2004 roku.

Część uzyskanych terenów nie miała lukratywnego statusu gruntów budowlanych, ale to dało się załatwić. Późniejsze parlamentarne śledztwo wykazało, że wartość nieruchomości przekazanych mnichom wynosiła w 2008 r. już ok. 1 mld euro, podczas gdy wartość Vistonidy to nie więcej niż 55 mln euro. Wyszło też na jaw, że w wyniku sprzeciwu władz Xantii w końcu 2003 roku sąd wydał zakaz przekazania klasztorowi praw własności Vistonidy. Sąd sądem a państwo i monastyr doszli jednak do porozumienia poza gmachem Temidy. Rządził wtedy Pasok. Zamiany terenów dokonywano już za Nowej Demokracji.

Afera wybuchła w Grecji nieprzeciętna. Upadł rząd Nowej Demokracji premiera Kostasa Karamanlisa i do władzy doszedł Pasok trzeciego już premiera z rodu Papandreou. Aktywa Vatopedi, których wartość ocenia się obecnie na sumę między 1 a 2 mld euro zostały zamrożone, paru wyższych urzędników straciło pracę. Ale tak naprawdę nikomu krzywda się nie stała. Zwykli Grecy nadal trzęsą się z oburzenia. Sprawa nie została zamknięta, a w wyniku różnych kompromisów natury formalnej dotyczy przekrętu wycenionego „tylko” na 100 mln euro, choć w rzeczywistości mnisi wzbogacili się co najmniej 10 razy bardziej. Za Nowej Demokracji ojcowie „przekręcali” ziemię ręka w rękę z establishmentem. Minęły prawie 3 lata, a Pasok nie zakończył afery.

Na demonstracje w Grecji uczęszcza znikoma część obywateli, ale pozostali też mają za złe wszystkim dookoła. Gdyby Grecy mieli lepsze poczucie humoru powiedzieliby słowami jednego z bohaterów powieści „Pozłacany wiek”, której autorami byli dwaj przyjaciele Mark Twain i Charles Dudley Warner: „Dwa lata temu nie byłem wart ani centa, dziś jestem dłużny dwa miliony dolarów.” Dodaliby przy tym zaraz za W.C. Fields’em: Świat chce, aby go zwodzić, niech będzie zatem zwodzony (Mundus vult decipi – ergo decipitatur).

Świat przegląda się w greckich księgach rachunkowych, czego nie należy mieć mu za złe. Źle, że nie dostrzega tych aspektów, które tak bardzo bolą wystawionych do wiatru zwykłych Greków. Najgorsze świadectwo wystawiła sobie grecka demokracja, państwo, jego ludzie i instytucje. Lecz z historycznej perspektywy spoglądając, naprawiać Grekom demokrację to jak uczyć księdza pacierza, samemu będąc ministrantem. I to jest problem do rozwiązania trudniejszy niż wydobycie tego kraju z finansowej przepaści.

Niezbyt uczciwe inwestycje mnichów z góry Atos, to jedna z przyczyn gniewu protestujących Greków. (CC BY-NC-ND k.kazantzoglou)

Otwarta licencja


Tagi