Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Stanom Zjednoczonym brak dobrych reform

Ustawa regulującą system bankowy USA okazuje się niewypałem, a rosnący dług publiczny wymusi podwyżki podatków. I to bez względu na to, czy wybory wygrają republikanie, czy demokraci. USA mają się trochę lepiej, ale to mogą być tylko pozory – uważa John Allison, prezes rady nadzorczej amerykańskiego banku BB&T.
Stanom Zjednoczonym brak dobrych reform

Maklerzy NYSE na przerwie, przed budynkiem giełdy (Fot. K. Mokrzycka)

Obserwator Finansowy: Pierwszy rok po upadku Lehman Brothers wypełniały deklaracje polityków: naprawimy system finansowy. Naprawili?

John Allison: Starają się [śmiech].

I jak im się to w USA udaje? W Europie raczej nie za bardzo…

W USA wprowadzane są powoli zapisy liczącej 3 tys. strony ustawy Dodda-Franka. To jest coś!

Mówi pan poważnie?

Jak najbardziej. Wystarczy spojrzeć na efekty. Co jeden, to gorszy.

Można jaśniej?

Proszę bardzo. Na amerykański system finansowy po 2008 r. spadł bardzo duży ciężar regulacyjny. Na przykład nowe zasady dotyczące ustalania opłat za karty debetowe sprawiły, że w USA klienci banków znów muszą płacić stałe opłaty za konta operacyjne. Podejrzewam, że w Europie macie wszystko za darmo?

Tak. Jeśli chodzi o konta operacyjne (RORy) to z reguły w bankowych ofertach są to konta typu 0 zł.

No, właśnie. W USA też by tak mogło być. Wszystko do tego zmierzało. Gdy ktoś robił zakupy kartą debetową w Walmarcie, bank ściągał opłaty manipulacyjne od Walmartu i w ten sposób mógł finansować działanie darmowych kont dla klientów. Rząd z jakichś powodów zadecydował, że opłaty pobierane od operacji kartami kredytowymi były zbyt duże i nałożono limity cenowe. Efekt? Pozbawione miliardów dolarów banki nie mogły już dłużej finansować darmowych kont. Ale to tylko jeden z problemów nowych regulacji.

Kolejny to nowe ostrzejsze wymogi płynnościowe dla banków. Teraz to jeszcze nie ma widocznych negatywnych efektów, ale pojawią się one, gdy gospodarka bardziej ozdrowieje. Banki nie będą mogły udzielać tylu kredytów firmom, ile te będą musiały utrzymać. Ta bariera w rezultacie to ozdrowienie zatrzyma. Utworzono też nowe instytucje mające chronić interesy klientów banków. Problem w tym, że tego rodzaju instytucje istniały już wcześniej, działały dobrze. Tyle tylko, że o ile funkcjonowały dotąd jako element nadzoru finansowego, o tyle teraz istnieją poza nadzorem i w efekcie są oderwane od realiów rynku. Mogą zmuszać banki do absurdalnych rzeczy. Na przykład do dawania zbyt dużej ilości kredytów hipotecznych ludziom, którzy nie będą mogli ich spłacić.

Sądziłem, że historię z lekkomyślnymi kredytami dla najbiedniejszych USA mają już za sobą.

Czyżby? Już teraz banki są zmuszane przez te nowe instytucje, by w sumie udzielanych kredytów stosować parytet rasowy. Czarnoskórzy i latyniści, czy stać ich na kredyt, czy nie, muszą go otrzymać, bo inaczej bank zostanie ukarany za finansowy rasizm. Jeżeli bank chce na kredytach zarobić, a jednocześnie spełniać te wymogi, siłą rzeczy musi do tych zdrowych kredytów dorzucić wiele złych. Taka jest właśnie ta ustawa Dodda-Franka. Miała ryzyko systemowe ograniczać, ale w efekcie je zwiększa.

Jak to? Przecież mówiono jasno: „Dodd-Frank” kładzie kres hazardowi moralnemu. Taki był cel tej ustawy.

Te deklaracje to puste słowa. Agencje ratingowe, S&P, czy Fitch otwarcie mówią, że na przykład ich wysokie ratingi wystawiane firmie Citigroup bardziej niż wiarę w jej kondycję odzwierciedlają wiarę, że jakby coś się złego stało, przyjdzie rząd i ją uratuje.

A co z małymi i średnimi lokalnymi bankami w USA? W ostatnich latach padały.

 

Padały, to prawda, ale… niewystarczająco intensywnie. Mamy chorą sytuację, w której politycy nie pozwolili systemowi się przeczyścić. Nie pozwolono upaść nie tylko tym największym, ale nawet tym małym, których upadek z ryzykiem systemowym nie wiązał się wcale. W ten sposób zaburzono rynek. Wyglądało to tak: pieniądze z pakietu antykryzysowego otrzymali prawie wszyscy, czy tego chcieli czy nie.

Banki, które powinny upaść dzięki nim przeżyły, a banki, które powinny radzić sobie dobrze, z nimi zaczęły notować słabsze wyniki. Czyli efekt netto był taki, że lepsi zaczęli wydawać się gorsi, a gorsi zaczęli uchodzić za lepszych. Bank, w którego zarządzie jestem, BB&T, 10. bank co do wielkości w USA, pieniędzy w 2008 r. nie potrzebował wcale. Ale pojawili się panowie z FEDu i wcisnęli nam „pomoc” przez którą straciliśmy 100 mln dolarów.

Straciliście? Przez pomoc?

Przecież trzeba było tę pomoc oddać, tylko już z odsetkami…

A nie można było tej pomocy po prostu nie przyjmować?

Nie chcieliśmy jej przyjmować, ale zmuszono nas do tego. Ad hoc zawyżono wymogi kapitałowe i na tle nowych kryteriów podpadaliśmy pod obowiązkowe wspomaganie. Jeżeli chodzi o Dodda-Franka, to jedna rzecz jest naprawdę pocieszająca. Mianowicie to, czego ostatecznie zaniechano. Mówię o realizacji tzw. reguły Volckera, która zakazywać miała tzw. proprietary tradingu, czyli transakcji, do przeprowadzenia których oprócz środków powierzonych im przez klientów instytucje finansowe używają także własnych środków. Okazało się, że reguła Volckera uniemożliwiłaby amerykańskim bankom handel obligacjami z bankami w Europie. EBC zaprotestował, bo to by uderzyło w europejski system finansowy i w jego obecnie najbardziej czułe miejsce, czyli obligacje właśnie.

Zdaje się, że w USA zaniechano również innych potencjalnie groźny rzeczy. Na przykład podwyżki podatków. Czy przynajmniej to nie wróży dobrze?

Tutaj też nie byłbym optymistą. Nawet jeśli przed wyborami nawoływanie do podwyżki podatków przycichnie, to tylko cisza przed burzą. Nie jest tajemnicą, że istnieją plany podwyżki podatków dla najwięcej zarabiających, czyli powyżej 250 tys. dolarów rocznie, a także podwyżki podatków z tytułu dochodów od dywidend. Te mają wzrosnąć 15 proc. do 45 proc.! Nie sądzę, że zwiększanie obciążeń podatkowych może pomóc amerykańskiej gospodarce w wychodzeniu z kryzysu. Ale podniesienie podatków w końcu naturalny rezultat faktu, że wcześniej wpompowano w gospodarkę miliardy dolarów i z czegoś trzeba będzie finansować dług.

Wielu twierdzi, że stymulowanie gospodarki pomogło i faktycznie Stany Zjednoczone z kryzysu wychodzą. Dane makroekonomiczne wskazują, że powoli, ale konsekwentnie amerykańska gospodarka rośnie. Jedynym problemem jest utrzymujące się wysokie bezrobocie. Może jednak dalsze zwiększanie wydatków państwowych to dobry pomysł na tworzenie miejsc pracy?

Bzdura. Wiem, że coraz więcej ekonomistów głosi takie tezy, ale to jest sprzeczne z doświadczeniem. Rozpędzanie amerykańskiej gospodarki jest powolne właśnie dlatego, że stosuje się tutaj państwową interwencję, a nie dlatego że ta interwencja jest niedostateczna.

Może jakiś dowód?

Proszę bardzo. Większość branż już otrzepało się po kryzysie. Jest jednak jedna, w której załamanie wciąż trwa. To nieruchomości. Ceny wciąż nie znalazły dna. Dlaczego? Otóż rząd postanowił utrudnić postępowania egzekucyjne wobec osób, które nie spłacały kredytów. Okazuje się, że windykacja należności zajmuje ze względu na przepisy ochronne nawet trzy lata. To oznacza, że jeśli kupiłeś dom, potem nie było cię stać na płacenie rat kredytu, teraz przez 3 lata żyjesz sobie w tym domu, śmiejąc się w oczy przedstawicielom banku. Jak rynek miał się ustabilizować i odbić od dna w takiej sytuacji?

Jakie scenariusz przewiduje Pan dla gospodarki Stanów Zjednoczonych?

Najbardziej prawdopodobny to ten, w którym powoli wychodzimy z kryzysu, a potem nasza gospodarka rozwija się przez lata w niskim, niewyprzedzającym inflacji tempie. Czyli powtórka stagflacji z lat ’70. Czy to tragedia? Pewnie nie, bo świat się nie zawali. Ale trzeba sobie uświadomić, jak duża jest różnica między rozwojem gospodarczym na poziomie 2 proc., a np. 5 proc. rocznie. Gdybyśmy mogli przez dekadę obserwować dwa identyczne z początku kraje o nazwie USA, z których jeden rozwija się na poziomie 2 proc., a drugi na poziomie 5 proc. PKB, dostrzeglibyśmy różnicę, która wpędziłaby nas w psychiczną depresję.

Jest jednak jeszcze czarniejszy scenariusz: politycy kontynuują zwiększanie wydatków i w efekcie muszą podnosić podatki. Taka sytuacja może trwać kilka lat. Nagle wartość naszego deficytu się urealnia, bo podnoszą się obecnie sztucznie zaniżane rynkowe stopy procentowe i trudniej o pozyskanie pieniędzy na finansowanie nowych oszczędności. Rząd dopiero wtedy zacznie drukować na potęgę i wieszczona przez wielu czarnowidzów hiperinflacja gwarantowana.

Może to, w jakim kierunku potoczy się los Stanów Zjednoczonych zależy od wyników zbliżających się wyborów prezydenckich?

Wydatki będą zwiększać tak republikanie, jak i demokraci. Republikanie, postawieni pod ścianą, również będą w końcu podnosić podatki.

A jeżeli wygra Ron Paul? Obiecuje przecież już w pierwszym roku prezydentury redukcję wydatków o bilion dolarów.

Po pierwsze, musiałby uzyskać republikańską nominację, a na to się nie zanosi. Nie tylko dlatego, że ma nieortodoksyjne jak na amerykańską prawicę podejście do polityki zagranicznej [Paul chce zamknąć amerykańskie bazy wojskowe, znajdujące się poza granicami USA – przyp. red.], lecz także przez fakt, że nie jest wybitnym oratorem, jakim był choćby Reagan. Nawet, gdyby zdobył nominację, musiałby jeszcze wygrać wybory. A w tym z kolei nie pomogą mu jego ultrawolnorynkowe poglądy, z którymi się zgadzam.

Czyli powrót do standardu złota?

Tak.

Likwidacja Fedu?

Oczywiście, ale to marzenia. Gdyby Paul wygrał wybory, to, żeby zrealizować swoje zapowiedzi, musiałby wygrać z potężnymi lobby, którym się te zapowiedzi nie podobają.

Banki zmuszone do utrzymywania 100 proc. rezerw kapitałowych?

Może przez kilka początkowych lat, ale w długiej perspektywie – nie. Jestem raczej zwolennikiem wolnej bankowości. Myślę, że rynek sam określiłby, jaki poziom rezerw jest właściwy.

Kryzys 2008 r. pokazał przecież, że rynek ma z tym problemy.

Ale to był kryzys socjalistycznej, a nie wolnej bankowości. Proszę o tym pamiętać. Za każdy razem, gdy widzę protestujących na Wall Street, którzy domagają się jeszcze więcej rządowej interwencji w gospodarkę, mam wrażenie że ludzie o tym nie pamiętają.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Prof. John A. Allison IV– były dyrektor wykonawczy (CEO) BB&T, 10. co do wielkości banku w USA, obecnie jest prezesem Rady Nadzorczej tego banku. W trakcie swojej kariery jako CEO zwiększył aktywa banku z 4,5 mld do 152 mld dolarów (trzy razy więcej niż nasz PKO BP). Allison wykłada na Wake Forest University, Karolina Pł.

 

Maklerzy NYSE na przerwie, przed budynkiem giełdy (Fot. K. Mokrzycka)

Otwarta licencja


Tagi