Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Należy wprowadzić globalny standard płacy minimalnej

Wolny rynek zawiódł – krzyczą protestujący na Wall Street. – To zawiodło rozumienie wolnego rynku, czas powrócić do teorii Keyenesa, który rynek rozumiał dobrze. To on powinien inspirować polityków – przekonuje Thomas Palley, ekonomista z think-tanku New America Foundation.
Należy wprowadzić globalny standard płacy minimalnej

Thomas Palley (CC BY-NC-SA New America Foundation)

Obserwator Finansowy: Nauka Keynesa żyje?

Thomas Palley: Żyje, ale mainstreamowi ekonomiści i politycy wciąż nie chcą tego zauważyć.

Naprawdę? W środowiskach wolnorynkowych powszechne jest przekonanie, że słynny „stymulus” i „luzowanie monetarne” to właśnie narzędzia keynesowskie…

To jest akurat prawda. Zwiększone wydatki fiskalne w czasie kryzysu i skupowanie aktywów instytucji finansowych, np. instrumentów MBS (hipotecznych listów zastawnych – przyp. red.), przez bank centralny, to są działania w duchu teorii Keynesa. One są konieczne, bez nich kryzys 2008 r. przerodziłby się w globalne tornado gospodarcze. Tyle, że te działania są tylko konieczne, lecz nie wystarczające…

Drukować i wydawać jeszcze więcej?

Wydawać tak, „drukować”, jak pan to ujmuje, już raczej nie. Zwłaszcza, jeśli chodzi o FED i o Bank Anglii, które prowadziły bardzo aktywną politykę pieniężną. Natomiast wciąż ważna jest też polityka długoterminowych stóp procentowych – powinny być jak najniższe. W USA powinno się też dofinansować instytucje hipoteczne Freddie Mac i Fannie Mae.

To jednak wciąż działania doraźne, a trzeba sięgnąć o wiele głębiej. Po pierwsze należy odrzucić ekonomiczny paradygmat, który dominuje od 30 lat. Mówię o tym wielkim liberalnym eksperymencie polegającym na obniżaniu podatków i uwalnianiu rynków finansowych. Mówię więc przede wszystkim o tych ideach, które wspierane były i są przez ekonomistów z Uniwersytetu z Chicago.

Dziwię się, że kryzys ich całkowicie nie zdyskredytował, że jeszcze ktoś w nie wierzy. To jest jak religia.

Czyli Milton Friedman, Gary Becker, Eugene Fama – oni wszyscy się mylili?

Nie tylko mylili się, ale upierali przy swoich pomysłach, mimo że ewidentnie nie działały. Zawsze winę zrzucano na okoliczności, złych polityków, bądź niewystarczające urynkowienie. Myślenie mainstream’owych ekonomistów przypomina myślenie komunistów broniących swoich idei mimo doświadczeń ZSRR: idea dobra, ale wykonanie złe.

Jeśli nie kapitalizm w wydaniu chicagowskim i jeśli nie socjalizm, to co?

To, z czym mieliśmy po wojnie i co straciliśmy. Potrzeba nam na przykład silniejszych związków zawodowych, szerszej opieki socjalnej, rozumnych ograniczeń w handlu międzynarodowym.

Chwileczkę. Przecież to właśnie związki i ograniczenia w handlu hamują prosperitę…

Pada Pan ofiarą tego skrajnie leseferystycznego pojmowania świata. Keynes zwrócił uwagę na jedną bardzo, ale to bardzo fundamentalną rzecz. Na znaczenie popytu dla gospodarki. Według Keynesa spadek zagregowanego popytu [czyli całkowitej sumy popytu na obszarze danej gospodarki – przyp. red.] skutkuje wysokim bezrobociem. Keynes przekonywał, że sam rynek sobie z tym problemem nie poradzi. Wniosek? Potrzeba rządowej interwencji, by przywrócić pełne zatrudnienie. Pełne zatrudnienie nie oznacza jednak sytuacji, w której 100 proc. zdolnych do pracy pracuje, ale że każdy kto ma chęć pracować, może znaleźć pracę.

Nadal nie rozumiem, jak to się ma do związków zawodowych i handlu.

To są powiązane problemy. Otóż popyt jest wysoki, gdy ludzie posiadają pieniądze, a niski – gdy ich nie mają. To chyba jest jasne? Wiele badań pokazuje, że od końca lat ’70 dobrobyt Amerykanów rośnie wolniej niż rósł wcześniej. Płace zaś stają niemal w miejscu. Mówię oczywiście o przeciętnych Amerykanach. Ci najbogatsi mieli się przecież przez ten czas coraz lepiej, ponieważ stali się niemal wyłącznymi beneficjentami zysków, które generowały firmy. Przede wszystkim finansowe. Mówiąc skrótowo, powiększyła się przepaść pomiędzy dochodami zwykłych obywateli a dochodami obywateli najbogatszych. Dawniej silne związki zawodowe wymuszały lepsze płace, teraz są słabe i nie mają takie możliwości.

Dlatego należy też wprowadzić globalny standard płacy minimalnej, który dostosuje poziom zysków do poziomu dochodów społeczeństw.

Co do handlu międzynarodowego, to tutaj z kolei problemem są państwa zaniżające wartość swojej waluty. Mowa przede wszystkim o Chinach. W efekcie nasze firmy eksportują miejsca pracy do Chin, a na tych, które łaskawie zostawiają w Stanach, oferują niższe płace. Zresztą polityka chińska szkodzi w równym stopniu gospodarce Stanów, co gospodarce Francji, czy Polski.

Proponuje pan powrót do protekcjonizmu?

Cła na importowane towary już są przecież stosowane przez niemal wszystkie kraje świata. Mogą one być wydajnym instrumentem w polityce gospodarczej i zapobiegać choćby wyprowadzaniu miejsc pracy zagranicę. Cel przyświecający takim działaniom powinien być jeden: zapewnienie właściwego poziomu popytu na rynku wewnętrznym w danym kraju.

Paul Krugman, który często odwołuje się do Keynesa, zdaje się – być może nieświadomie – ośmieszać idee, które Pan krzewi. Ostatnio na przykład stwierdził, że dobrze by było, gdyby przekonać świat do tego, że grozi mu inwazja obcych, bo wtedy natychmiast wzrosły by wydatki na zbrojenia, ruszyłby popyt i wyszlibyśmy z kryzysu…

Tak jak dzięki II Wojnie Światowej wyszliśmy z Wielkiego Kryzysu.

Ta wojna była największym projektem robót publicznych w dziejach świata. W czasie wojny ludzie oszczędzali, co mogli i produkowali, jak najwięcej mogli. Po wojnie więc byli oczyszczeni z długów, mieli dużo pieniędzy na inwestycje. Stąd powojenny boom gospodarczy w USA. Dlatego ja rozumiem „kosmiczny” argument Krugmana, choć nie sądzę, żeby „militarny keynesizm” był dobrym pomysłem. Wojna jest zawsze zła i niszcząca, nie ma co z tym dyskutować. Nam przydałby się keynesizm cywilny, pokojowy. A wie Pan, że być może bardziej niż Krugmana należy docenić – z keynesowskiego punktu widzenia oczywiście – pewnego polskiego ekonomistę.

Zamieniam się w słuch.

Michał Kalecki. Zmarł bodajże w 1970 r. Pracował m.in. na London School of Economics, Cambridge i Oxfordzie, był też doradcą polskiego rządu. To on inkorporował zagadnienia dotyczące dystrybucji dochodu narodowego w społeczeństwie w teorie Keynesa, który aż tak głęboko nie sięgał. W zasadzie był równie pomysłowy, co Keynes, ale miał mniejszą siłę przebicia.

Podejrzewam jednak, ze Krugman nigdy o nim nie słyszał [śmiech], przecież przez większą część swojej praktyki naukowej był czystej krwi neoliberałem. Dopiero niedawno przeszedł na pozycje keynesowskie. Ale to dobrze, bo świadczy, że coś się w mainstreamie jednak przełamuje i może to, że trzeba zmienić paradygmat ekonomiczny w końcu dotrze też do polityków.

Czy sądzi pan, że protestujący na Wall Street przyczynią się do tego? Mam wrażenie, że nie do końca rozumieją przeciwko czemu protestują.

Wręcz przeciwnie. Oni z jednej strony rozumieją bardzo dobrze, że system jest zepsuty, że nie zapewni im dobrej przyszłości, a z drugiej – że mamy wiedzą i możliwość, by to zmienić. To jest pierwszy masowy ruch w historii USA, który świadomie się tego domaga.

Rozmawiał: Sebastian Stodolak

Thomas Palley, jeden z najzagorzalszych zwolenników keynesizmu. Był głównym ekonomistą kongresowej Komisji ds. Relacji Gospodarczych Pomiędzy USA – Chiny, pracował jako dyrektor jednego z projektów prowadzonych przez Open Society Institute Georga Sorosa. Jest pracownikiem naukowym waszyngtońskiego think-tanku New America Foundation. Jego prace dotyczą m.in. zagadnień handlu międzynarodowego, konsumpcji i redystrybucji dochodu.

Thomas Palley (CC BY-NC-SA New America Foundation)

Otwarta licencja


Tagi