Autor: Paweł Kowalewski

Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych

Waluty surowcowe pod presją Fed i Chin

Spowolnienie w Chinach i możliwość ograniczenia przez Fed jeszcze w tym roku tempa skupu obligacji, a nawet zakończenia programu luzowania ilościowego w połowie 2014 r., mogą wywołać spore zamieszanie na rynkach walutowych. Szczególnie narażone na wahania kursów są waluty krajów, których dochody bazują na eksporcie surowców.
Waluty surowcowe pod presją Fed i Chin

(CC By Images of money)

Ben Bernanke, szef Fed, wypowiadając słowo taper, co można przetłumaczyć jako: skrócenie, zmniejszenie, wyrwał inwestorów z błogiego letargu. Użył bowiem tego określenia w odniesieniu do dalszych losów ilościowego luzowania, które bank centralny USA prowadzi już piąty rok z rzędu. Gdy możliwość ograniczenia programu skupu obligacji rządowych Bernanke potwierdził 19 czerwca, inwestorzy zinterpretowali jego wystąpienie nie „noga z gazu”, a od razu „wcisnąć hamulec”.

Reakcja jest o tyle zrozumiała, że od początku 2013 r. światowe rynki finansowe cechował niezdrowy optymizm. Studzenie nastrojów na niewiele się zdało, bo inwestorzy znacznie częściej kierują się nie fundamentami gospodarczymi, lecz płynnością. A amerykański bank centralny dostawę tej płynności gwarantował. Kiedy okazało się, że na nowy rozdział w historii luzowania ilościowego zdecydowała się także Japonia, rynek wpadł w euforię. Najłatwiej można ją było dostrzec na rynkach kapitałowych (rekordy Indeksu Dow Jones), w peryferyjnej Europie (zmniejszanie różnicy oprocentowania między peryferyjnymi obligacjami a niemieckimi bundami) oraz przede wszystkim na rynkach wschodzących.

Podejście inwestorów do luzowania ilościowego radykalnie się w ciągu paru lat zmieniło. Wcześniej nie kryli obaw, że nakręci ono spiralę inflacji. To dlatego jeszcze pod koniec 2012 r. uncja złota kosztowała chwilami ponad 1700 dol. (blisko rekordu z jesieni 2011 r.). W pierwszych miesiącach 2013 r. okazało się jednak, że luzowanie ilościowe nie tylko, że nie generuje inflacji, ale sprzyja gospodarce (przykład USA). Spektakularnym dowodem zmiany nastawienia rynków był okres od 11 do 15 kwietnia, kiedy ceny złota gwałtownie spadły (z ponad 1500 do mniej niż 1400 dol. za uncję). Dopiero Bernanke sprowadził inwestorów do realu. Dokręcenie kurka z kapitałem szczególnie boleśnie uderzyć może w rynki krajów rozwijających się, w tym walutowe.

Waluty surowcowe i chiński syndrom

Obserwując obecne rynkowe trendy można też odnieść wrażenie, że ich uczestnicy nie uwzględniali jeszcze w swoich kalkulacjach innego ważnego czynnika: spowolnienia gospodarczego w Chinach.

Prężny rozwój gospodarki chińskiej generował duży popyt na surowce. Chiny zużywają np. ok. 10 proc. globalnego wydobycia ropy, ale ich udział w generowania wzrostu światowego popytu na ropę w ostatnim roku wyniósł 40 proc. Dlatego obecne spowolnienie w Państwie Środka musi budzić głęboki niepokój eksporterów surowców. Chińska gospodarka wchodzi w nową fazę rozwoju, w której zapotrzebowanie zarówno na rodzaj, jak i ilość surowców będzie zupełnie inne, niż w pierwszych latach bieżącego stulecia. A to nie są dobre wieści ani dla eksporterów surowców, ani dla tych, którzy inwestują w waluty ich krajów. A chodzi tu szczególnie o Australię i Brazylię.

Pojęcie waluty surowcowej jest trudne do zdefiniowania. Nie chodzi przy tym o samą definicję, ale o kryteria przynależności do tej grupy państw. Wbrew pozorom nie obejmuje ona wyłącznie krajów wschodzących. A obok RPA czy Chile są w niej takie potęgi gospodarcze jak Australia czy Kanada. Ale już nie Norwegia – koronę norweską trudno określić mianem waluty surowcowej. Z kolei w przypadku funta sterlinga mówiło o jego statusie petrowalutowym (zwłaszcza w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych XX w.), ale nikt nie odważył się funta zaliczyć do grupy walut surowcowych.

Ścisły związek między tym, co się dzieje na rynku surowców, a wydarzeniami na rynkach walutowych jest aż nadto wyraźny. Ostatnie dekada XX w. nie była pomyślna dla walut krajów, które swój eksport oparły głównie na surowcach. Wiele z nich przeżywało spore kłopoty w postaci silnej deprecjacji (Australia), albo kryzysu walutowego (Brazylia czy Rosja). Pierwsza dekada bieżącego stulecia niemalże całkowicie odmieniła położenie tych państw, co musiało mieć wpływ na notowania ich walut.

Teraz znowu zbierają się nad nimi czarne chmury, a to za sprawą zderzenia wielu czynników, w tym trzech najważniejszych. Wspomniane spowolnienie gospodarcze w Chinach oraz ewentualne odejście od ilościowego luzowania w USA już stanowią bardzo niebezpieczną kombinację. A jest i trzeci element, będący do pewnego stopnia pochodną dwóch pierwszych. Rządy krajów eksporterów surowcowych, by pobudzić gospodarkę decydują się na silne obniżki stóp procentowych. Jak to wpływa na walutę? Wystarczy spojrzeć na Australię.

Upadek australijskiej gwiazdy

Przez całą pierwszą dekadę tego wieku dolar australijski uchodził za gwiazdę rynków walutowych. Silna kondycja gospodarki australijskiej, napędzanej cenami surowców na rynkach światowych, miała przełożenie nie tylko na kurs rodzimego dolara, ale także na jego pozycję na światowych rynkach walutowych. Jeszcze w 1998 r. udział AUD w transakcjach wynosił zaledwie 3 proc. W 2010 r. podwoił się i doszedł do 7,6 proc. Działo się tak głównie za sprawą carry trade, strategii spekulacyjnej.

Wysokie stopy procentowe w Australii kontrastowały z bardzo niskimi stopami w Japonii, a później w USA i Europie. Wielu inwestorów zadłużało się więc w jenach, dolarach amerykańskich, w euro, tylko po to, aby pożyczone pieniądze lokować w aktywa denominowane właśnie w dolarze australijskim. Stosując taką strategię można było osiągnąć spore zyski, nie tylko dzięki różnicom w oprocentowaniu, ale także za sprawą pokaźnej aprecjacji dolara australijskiego (jego wartość w okresie od 2001 do 2011r. podwoiła się).

Opisane wyżej czynniki, wynikające z wydarzeń w USA i w Chinach, zaczęły jednak od pewnego czasu zniechęcać inwestorów do dolara australijskiego. Ponadto coraz częściej zwracano uwagę na dualizm, cechujący gospodarkę Australii. Rzecz w tym, że silna kondycja sektora surowcowego zaczęła kontrastować z sytuacją pozostałych sektorów. Widmo choroby holenderskiej zaczęło się unosić nad krajem. Reakcją władz Australii były więc obniżki stóp procentowych i ściągnięcie ich do poziomu 2,75 proc. Wiele wskazuje na to, że kolejne obniżki są tylko kwestią czasu. Niektórzy przewidują, że stopy mogą spaść nawet do 2 proc., zwłaszcza, kiedy wzrośnie ryzyko pojawienia się recesji.

Spadające oprocentowanie oraz retoryka dochodząca z Fed skutecznie zmniejszają zapał do prowadzenia carry trade. Dlatego kurs dolara australijskiego oddala się coraz szybciej od parytetu względem dolara amerykańskiego. (gdzieś w okolice 0,92 USD). A jeszcze na początku tego roku za jednego AUD trzeba było płacić ok. 1,05 USD. Eksperci przewidują, że to jeszcze nie koniec korekty notowań australijskiej waluty.

Wymuszona samba brazylijskiego reala

Inaczej wygląda sytuacja w Brazylii. I tutaj duży popyt na surowce generował dobrą koniunkturę, a co za tym idzie popyt na walutę tego kraju. Trend ten jeszcze się wzmógł po uruchomieniu luzowania ilościowego w USA. Wielu inwestorów decydowało się na lokowanie kapitałów w realu brazylijskim. Popyt był tak silny, że władze Brazylii musiały sięgnąć po środki administracyjne, by nieco apetyty inwestorów poskromić.

Wprowadzono m.in. słynny już podatek od transakcji finansowych. A minister finansów tego kraju, Guido Mantega, ukuł nowe określenie „wojny walutowe”, które ciągle cieszy się ogromną popularnością w światowych mediach. Użył tego pojęcia w obliczu wzrostu wartości reala (co za tym idzie spadku konkurencyjności brazylijskich eksporterów na rynkach światowych) i rosnących nacisków USA, by Brazylia włączyła się do wzmocnienia chińskiego renminbi. Istotnie gwałtowna aprecjacja reala (będąca pochodną silnego napływu kapitału) postawiła Brazylię w bardzo trudnym położeniu.

Stopa inflacji w tym kraju nigdy nie osiągnęła poziomu, który usprawiedliwiałby sprowadzenie stóp procentowych do niskiego poziomu. W 2009 r. oprocentowanie wynosiło 8,75 proc., który to poziom był bardzo atrakcyjny dla inwestorów z krajów, gdzie stopy zostały sprowadzone do niemalże zera. Niestety w Brazylii taki poziom stóp zaczął generować presję inflacyjną, co zmusiło rząd do zacieśnienia polityki pieniężnej. A to oczywiście dodatkowo zachęcało do kupowania reala brazylijskiego. Wywindowanie stóp do poziomu 12,5 proc. musiało mieć przełożenie na kondycję gospodarczą. Sytuacja zaczęła przypominać błędne koło.

Spowolnienie gospodarcze zmusiło rząd Brazylii do szybkiego poluzowania polityki pieniężnej w okresie wrzesień 2011 – październik 2012, a jego skutkiem był ponowny wzrost stopy inflacji (zmory gospodarki tego kraju). W efekcie, od pewnego czasu (kwietnia 2013 r.), polityka pieniężna uległa ponownemu zacieśnieniu. Poczynania banku centralnego Brazylii sprawiają wrażenie, że nie potrafi on zapanować nad sytuacją makroekonomiczną kraju. Rzecz w tym, że wielu problemów nie da się rozwiązać za pomocą polityki monetarnej. Potrzeba reform strukturalnych staje się coraz bardziej widoczna.

Guido Mantega nie mówi już o wojnie walutowej. Aby zachęcić do inwestowania w aktywa brazylijskie, Brazylia zdecydowała się na zniesienie 6 proc. podatku od transakcji finansowych instrumentami dłużnymi denominowanymi w krajowej walucie. Ale ani odstąpienie od tego podatku, ani nawet przedłużenie koniunktury dzięki organizacji mistrzostw świata w piłce nożnej w 2014 r. oraz igrzysk olimpijskich w 2016 r. nie zmieniają faktu, że w oczach inwestorów zagranicznych atrakcyjność Brazylii zdecydowanie spadła. Ostatnie zamieszki na pewno realowi brazylijskiemu nie pomogą. W ostatnich dwóch latach real stracił względem dolara już ponad 30 proc. swojej wartości. I na tym deprecjacja waluty brazylijskiej na pewno się nie zatrzyma.

Burza w drugiej połowie roku?

Tylko te dwa przykłady Australii i Brazylii wskazują, ze wystąpienie Bernankego z maja 2013 może stanowić punkt zwrotny na rynkach walutowych, i nie tylko. Samo wspomnienie ewentualności odejścia od luzowania monetarnego wywołuje popłoch wśród inwestorów. Bo jak ktoś słusznie zauważył, polityka luzowania ilościowego na rynkach finansowych nie może mieć szczęśliwego końca.

Wielu się do niej przyzwyczaiło do tego stopnia, że sama perspektywa jej zakończenia wywołuje panikę. Ponieważ zapowiedzi szefa Fed zbiegły się z coraz wyraźniejszymi oznakami spowolnienia gospodarczego w Chinach powstała fatalna kombinacja zwłaszcza dla gospodarek wschodzących, które bazują na eksporcie surowców.

Prof. Barry Eichengreen, z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, zawraca uwagę na wiele analogii między obecną sytuacją a tą z 1994 r. Wówczas, na początku roku, Fed zdecydował się na długo odwlekane zacieśnienie polityki monetarnej w USA. Pod koniec roku doszło do kryzysu meksykańskiego, który zainicjował całą serie kryzysów w gospodarkach wschodzących. Oczywiście Eichengreen równocześnie podkreśla, że dzisiaj większość gospodarek odwołuje się do kursu płynnego, co zmniejsza prawdopodobieństwo powtórki zdarzeń z lat 1994-2001. Jednak baczna obserwacja wielu gospodarek wschodzących oraz tych, które swoje dochody czerpią ze sprzedaży surowców, nakazuje sądzić, że druga połowa 2013 r. może obfitować w spore spadki walut tych krajów.

OF

(CC By Images of money)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane