Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Przepis na strefę euro: szczypta Francji, więcej Niemiec

Markus K. Brunnermeier, profesor ekonomii z Princeton University, przekonuje, że do rozwiązania problemów eurolandu potrzeba znalezienia złotego środka między dwoma sprzecznymi filozofiami gospodarczymi - francuską i niemiecką.
Przepis na strefę euro: szczypta Francji, więcej Niemiec

Markus K. Brunnermeier (CC BY-NC-ND Banco De Espana)

ObserwatorFinansowy.pl: Eurosceptycy, neutralni, euroentuzjaści. Pan jest…

Markus K. Brunnermeier: Umiarkowanym euroentuzjastą.

A to znaczy?

Że Unia Europejska, a przede wszystkim stefa euro, mogłaby funkcjonować znacznie lepiej, niż funkcjonuje. Pierwszą z koniecznych reform jest reforma myślenia. Obecnie ścierają się w Unii dwa przeciwstawne sposoby widzenia świata – niemiecki i francuski. Pierwszy stawia na Unię zdecentralizowaną i samorządną, drugi na centralizację władzy w Brukseli i powolne eliminowanie niezależności ekonomicznej państw członkowskich.

I żeby strefa euro pozbyła się problemów, jedną z tych filozofii należy odrzucić?

Nie. Trzeba dążyć do ich sensownej syntezy. Przyjrzyjmy się ich genezie i charakterystyce. Historycznie rzecz biorąc, francuskie podejście wynika z rozczarowania przedwojenną polityką tego kraju, która stawiała nacisk na wolny rynek, mały rząd i niewielkie wydatki. Skąpstwo francuskich polityków miało być przyczyną słabości armii, która w II Wojnie Światowej nie mogła stawić czoła Niemcom.

Niemcy zaś mają za sobą dokładnie odwrotne doświadczenie: przed wojną rozbuchany rząd i duża centralizacja ułatwiły militaryzację kraju i realizację planów Hitlera. Resztę opowieści znamy. Po wojnie decentralizację, rynkową konkurencję i minimum obecności państwa w gospodarce, czyli ordoliberalizm, zastosowano w Niemczech jako remedium na przedwojenną chorobę i szczepionkę przeciw jej nawrotowi. Alianci wspierali taką strategię gospodarczą.

Pan uważa, że ta strategia była słuszna?

Tak. Jako Niemiec mam naturalną inklinację do niemieckiego podejścia do gospodarki. Niemiecka filozofia opiera się na ogólnych zasadach wytyczonych gospodarce; francuska na dekretach formułowanych ad hoc i interwencjonizmie. Różnicę tę widać wyraźnie w trakcie kryzysów. Francuzi uważają, że kryzysami trzeba aktywnie zarządzać, Niemcy – że wystarczy trzymać się określonych ex ante reguł.

Niemiecka filozofia uznaje interwencjonizm za źrodło niesprawiedliwości – bo wybrane grupy ludzi traktuje się w jego ramach inaczej, w zależności od potrzeb. Reguły powinny być zaś równe dla wszystkich. W przypadku kryzysów finansowych różnica pomiędzy perspektywą francuską a niemiecką jest bardzo namacalna. Francuzi widzą kryzys jako problem płynności, który rozwiązuje się pompowaniem funduszy do systemu bankowego, Niemcy jako problem wypłacalności, który rozwiązuje się, w uporządkowany sposób eliminując chore członki gospodarczego organizmu.

Francuzi biegają z wyrzutnią pieniędzy i po keynesistowsku strzelają nimi w stronę problemów. Niemcy mają mniej czarno-biały obraz świata – są podażowcami i rozumieją znaczenie zmian i reform strukturalnych. Francuska filozofia uznaje, że reformy są dobre w czasie prosperity, a Niemcy uznają je za konieczne w czasie kryzysu. Jeśli mowa zaś o euro, Francuzi chcieliby z niego uczynić konkurencję dla dolara, a Niemcy  po prostu stabilną walutę, która wspiera wzrost gospodarczy w Europie. To tylko kilka przykładow różnic.

Synteza tych dwóch filozofii brzmi jak próba pogodzenia ognia z wodą. To w ogóle możliwe?

Uważam, że tak. Nie wszystko co francuskie w gospodarce jest złe i nie wszystko co niemieckie w gospodace jest dobre. Na przykład z całą pewnością jest miejsce i czas na francuski interwencjonizm. Można stosować go wtedy, gdy gospodarka mierzy się z dużym szokiem. W przypadku małych gospodarczych wzburzeń bardziej wskazana byłaby polityka nieinterwencji i zostawiania biegu wydarzeń samemu sobie.

Z kolei jeśli chodzi o bardziej systemowy model radzenia sobie z problemami wewnątrz strefy euro, to tutaj należałoby iść w stronę znalezienia złotego środka między francuskim „modelem ubezpieczeniowym”, w którym członkowie unii ubezpieczają się wzajemnie na wypadek, gdyby ktoś miał problem, a niemieckim modelem opartym na odpowiedzialności, czyli: narobiłeś kłopotu, nawarzyłeś piwa, wypij je.

Ubezpieczenie może skutkować po prostu nieefektywnym transferem środków z państw odpowiedzialnych do nieodpowiedzialnych. Taka sytacja w mikroskali ma miejsce we Włoszech miedzy odpowiedzialną północą a nieodpowiedzialnym południem. Natomiast obarczanie całkowitą odpowiedzialnością za swoje kłopoty poszczególnych państw byłoby wbrew europejskiej zasadzie solidarności.

Przenieśmy się sześć lat wstecz. Jak wobec tego, co pan mówi, powinna była wyglądać odpowiedź Unii Europejskiej na kryzys grecki?

Gdyby liderzy UE byli wówczas świadomi konieczności niuansowania tej odpowiedzi, z całą pewnością znacznie wcześniej, już wiosną 2010 r., zrestrukturyzowano by grecki dług, jednocześnie wprowadzając mechanizmy zapobiegające się rozlaniu problemów Grecji na inne państwa unii monetarnej. Nie mówię jednak o euroobligacjach – bo te byłyby w myśl „ubezpieczeniowej” filozofii francuskiej. Mam na myśli zupełnie nowy instrument.

Unia skupiłaby na rynku wtórnym ok. 60 proc. długu państw członkowskich strefy euro. Żeby sfinansować ten zakup, wyemitowano by dwa rodzaje papierów wartościowych. Pierwsze – europejskie bezpieczne obligacje (ESB, euro safe-bonds) – byłyby uprzywilejowane i zabezpieczały spłatę obligacji bedących w posiadaniu agencji. Pozostałe obejmowałyby aktywa bardziej ryzykowne, i to właśnie w nie uderzałaby ewentualna niewypłacalność danego kraju. Regulator dawałby bankom zachęty, by inwestować w ESB, zamiast bezpośrednio w ryzykowne zadłużenie publiczne. Jeśli więc jakiś kraj stawałby się niewypłacalny, uniknięto by konieczności wysyłania mu ratunkowego pakietu gotówki.

Taki instrument byłby kompromisem między filozofią niemiecką a francuską. Dodatkowym atutem tego rozwiązania jest to, że nie potrzeba do jego wdrożenia żadnej wspólnej centralnej struktury zarządczej. Wystarczy porozumienie.

Mówi pan, że francuskie podejście do gospodarki ma pewien sens. Czy na pewno? Ta gospodarka właściwie stoi w miejscu, w tym roku pewnie w ogóle nie urośnie. Czy to nie kompromituje owej centralistycznej filozofii?

Zgadzam się, że w ciągu ostatniej dekady niemiecka filozofia gospodarcza ma lepsze wyniki niż francuska.Z pewnością trzeba odrzucić skrajną wersję francuskiej filozofii, np. pomysł, by zapewniać w trakcie kryzysu płynność wszystkich bankom, jak leci, bez sprawdzania poziomu ich wypłacalności.

Ale już np. francuskie podejście do nadzoru nad bankami jest lepsze niż niemieckie – centralizacja nadzoru sprawia, że jest on bardziej restrykcyjny i daje mniej pola do nadużyć. Lokalny regulator zawsze chętniej przymknie oko na wyczyny swoich podopiecznych.

Jak widzi pan przyszłość strefy euro? Wyzwanie, które rzuca pan euroelitom, jest wymagające, może aż nadto, bo mówimy o politykach: chodzi o autorefleksję.

Jestem jednak optymistą. Euro zostanie zreformowane i przetrwa. Pytanie, w jakim kształcie. Możliwe, że niektóre kraje opuszczą strefę euro, a niektóre do niej dołączą. Ale to już kwestia kompozycji strefy, a nie jej istnienia.

Co ciekawe, moi amerykańscy koledzy, którzy krytykowali pomysł stworzenia euro już u jej zarania, źle identyfikowali jego potencjalne problemy. Przekonywali, że euro będzie podatne na szoki asymetryczne ze względu na to, że w Europie nie ma odpowiedniej mobilności siły roboczej. Zupełnie pominęli sektor bankowy i jego słabości.

Ale szoki asymetryczne miały miejsce, np. w Irlandii.

Zgadza się. Chodzi jednak o to, że zdaniem wspominanych ekonomistów szoki są kompensowane przez mobilność, której rzekomo w Europie nie było. Tymczasem ona była i jest, a do tego rośnie. Problemem okazał się wrażliwy sektor bankowy.

Swoją drogą, warto czasami porównać Stany Zjednoczone i dolara z Unią Europejską i euro. Niektórzy w USA proponują Europejczykom, by stworzono duży wspólny rząd zajmujący się transferami fiskalnymi pomiędzy poszczególne państwa – na wzór amerykańskiego rządu federalnego transferującego środki pomiędzy stany. Nie sądzę jednak, że Europa jest na to gotowa. Może kiedyś? Stanom około stu lat zajęło dojście do miejsca, w którym są teraz.

Na euro trzeba patrzeć realistycznie i podejmować pojedyncze kroki. Oprócz ESB można wprowadzić na przykład mechanizm wzajemnych ubezpieczeń od bezrobocia.

Znów francuska filozofia…

Tak, ale nie do końca. Bo ubezpieczaliby się wzajemnie zatrudnieni, a nie rząd. Niemcy Polaków, Polacy Czechów…

Na razie Polska nie jest elementem strefy euro.

Myślę, że za kilka lat wrócicie do dyskusji o przystąpieniu do euro. Dotąd nie rozmawialiście o tym na poważnie, a nawet jeśli, to powody były bardziej polityczne niż ekonomiczne, np. chęć minimalizowania zagrożenia ze Wschodu.

A może, jak sugerują niektórzy ekonomiści, strefie euro potrzeba właśnie takich zdrowych członków jak Polska, żeby się wzmocnić?

Efekt wzmocnienia strefy euro dzięki przystąpieniu do niej Polski byłby marginalny. Myślę, że byłby mniejszy niż efekt osłabienia euro przez problemy małej Grecji. Innymi słowy, czynnik stabilizujący byłby słabszy niż czynniki destabilizujące.

Mówi pan, że wrócimy w Polsce do dyskusji o euro. A czy są już jakieś namacalne argumenty za tym, że euro dla gospodarki członków unii monetarnej było korzystne?

Posiadanie wspólnej waluty ma wiele wymiarów. Jeden, oczywisty, to ograniczenie kosztów transakcyjnych i wzrost obrotów handlowych. Drugi to pole do zbudowania wspólnego systemu finansowego i rynku kapitałowego. Obecnie banki koncentrują się na swoich własnych krajach, a gdyby działały bardziej międzynarodowo, byłoby to kolejnym czynnikiem łagodzącym szoki asymetryczne. Wspólny rynek kapitałowy przyczynia się także do większej aktywności biznesowej, bo łatwiej o finansowanie stratupów. To wlaśnie dlatego pod tym względem USA wyprzedzają Europę. Mając wspólną walutę możemy jednak iść w ich kierunku i konkurować z nimi. Wciąż mamy duży potencjał.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Markus K. Brunnermeier jest profesorem Princeton University. Specjalizuje się w polityce publicznej i finansowej, bada powstawanie baniek rynkowych, kwestie płynności systemowej i stabilności cen. Doradca wielu międzynarodowych instytucji.

Markus K. Brunnermeier (CC BY-NC-ND Banco De Espana)

Otwarta licencja


Tagi