Od eurolandu uchowaj nas, Panie

Przykład Hiszpanii, Portugalii, Irlandii, Włoch, a przede wszystkim Grecji pokazuje, jakie zagrożenia niesie za sobą przyjęcie euro. Gdyby te państwa miały własne waluty, teraz po prostu obniżyłyby ich wartość, zwiększając atrakcyjność gospodarek, i nie musiałyby czekać na pomoc z zewnątrz. Wniosek z tej lekcji? Kraje najmniej rozwinięte nie powinny się spieszyć do eurolandu.
Od eurolandu uchowaj nas, Panie

Copyright by PAP/Leszek Szymański/ Tadeusz Kowalik, polski ekonomista i działacz społeczny o poglądach socjalistycznych

Zawirowania ostatnich miesięcy mocno uderzyły w spójność Unii Europejskiej, eurolandu w szczególności. Nie wiemy, w jakim stanie UE z tego kryzysu wyjdzie, co na wiele lat weźmie górę: konwergencja czy dywergencja. Już podczas recesji 2000-2002 okazało się, że w UE królowała zasada: ratuj się, kto może – każdy kraj na własną rękę. Nawet nie należąca do eurolandu Szwecja miała powody do narzekania na skutki takiej polityki, na bezkarne łamanie Traktatu Amsterdamskiego przez czołowe kraje UE. Obecnie zaś sytuacja Unii, eurolandu w szczególności, stała się wręcz dramatyczna, co się w Polsce ignoruje. 

Witold Gadomski ostrzega

Najpoważniejsza, jak dotychczas, wypowiedź na ten temat, każąca się poważnie zastanowić, wyszła niespodziewanie spod pióra Witolda Gadomskiego: Kapitalizm do remontu („Gazeta Wyborcza”, 24-25.01.09). Czytając ją, powinniśmy także mieć na uwadze przyszłe możliwe zawirowania i kryzysy, również możliwą depresję.

„Europa, która od pół wieku się integruje (…), tym razem staje przed być może najtrudniejszym egzaminem od czasu utworzenia EWG. Jeszcze za wcześnie, by stwierdzić, czy światowy kryzys finansowy przyspieszy integrację, czy cofnie  ten proces o kilkadziesiąt lat. Obstawiam raczej tę drugą opcje. Problem w tym, że od chwili, gdy kryzys bankowy uderzył  w Europę (…) główną rolę w prowadzeniu akcji ratunkowych odgrywają  rządy poszczególnych krajów, a nie instytucje europejskie, które są niemal niewidoczne (…).Pakiety stymulacyjne, zwiększające w efekcie zadłużenie poszczególnych krajów, kolidują ze wspólną polityką pieniężną prowadzoną przez Europejski Bank Centralny. Jeżeli  jeden kraj zwiększa swoje zadłużenie i emituje obligacje, wpływa to na oprocentowanie obligacji w innych krajach strefy euro. Czyli – kraje, które się bardziej zadłużają, czynią to kosztem sąsiadów (…) Gdyby nie było wspólnej waluty, kraje, które sobie gorzej radzą, zezwoliłyby na obniżenie wartości swych walut krajowych, by w ten sposób (kosztem obniżenia poziomu życia) zwiększyć konkurencyjność (…). Hiszpania, Grecja, i Irlandia – mogą wkrótce mieć problemy ze spłatą swych długów. Jeszcze niedawno byłoby to nie do pomyślenia. Wejście do strefy euro uważano za 100-procentową gwarancję stabilności. Światowy kryzys boleśnie zweryfikował te poglądy. W sumie Europie, a zwłaszcza strefie euro grozi chaos (…). Jeszcze przed rokiem pogłoski o możliwym wyjściu ze strefy euro niektórych krajów można było uznać za political fiction. Dziś tego wykluczyć nie można”. Nie trzeba było długo czekać, by wizja nakreślona przez Witolda Gadomskiego, a przynajmniej jej część, stała się rzeczywistością.

Jest zastanawiające, że dwaj skrajni zwolennicy wolnego rynku, Gary Becker i Milton Friedman, zajmowali wysoce krytyczne stanowisko wobec idei wspólnej waluty. Friedman jeszcze przed wprowadzeniem euro głosił pogląd, że (to tytuł jego artykułu) Walutowa jedność drogą do politycznego podziału (Friedman, 1997). Dla niego USA „są przykładem sytuacji sprzyjającej posiadaniu wspólnej waluty”. Decydują o tym dwie cechy: wspólny język oraz duża ruchliwość siły roboczej, co pozwala na szybkie dostosowania w przypadku niespodziewanych szoków. Nie bez znaczenia jest także fakt, że rząd federalny dysponuje dostatecznie dużym budżetem, by łagodzić ewentualne szoki. Natomiast UE „jest przykładem sytuacji przeciwnej, nie sprzyjającej wprowadzeniu wspólnej waluty”. Chodzi o różne języki, odmienności kulturowe, narodowe lojalności, a także o bardzo mały budżet UE. Łagodził swą tezę w stosunku do Niemiec, Beneluksu, Austrii, które praktycznie łączyła marka niemiecka. Generalnie Friedman nie sprzeciwiał się wspólnej walucie. Uważał tylko, że na to jest w Europie za wcześnie. „Polityczna jedność może utorować drogę jedności pieniężnej. Monetarna jedność wprowadzona w niesprzyjających warunkach okaże się barierą dla osiągnięcia jedności politycznej”. Ten argument skłaniałby do uważnego przyglądania się politycznym procesom w eurolandzie.

Tyle Gadomski i dwaj amerykańscy nobliści. A przecież oni w ogóle pomijają parę innych niesłychanie ważnych aspektów nieprzygotowania Unii, eurolandu w szczególności, do sytuacji kryzysowych. Niektórzy zachwycają się znanym dokumentem UE o trwałym i zrównoważonym wzroście. Ale przecież UE prawie nie prowadziła makroekonomicznej polityki. W ramach jej traktatów nie była do tego zdolna. Obie koncepcje – UE i eurolandu –  skrojone były na miarę neoliberalnej koncepcji wolnorynkowej. Dlatego niedawna „euroskleroza” może się okazać chorobą powracającą. Do chwili obecnej mieliśmy do czynienia nie tyle z integracją, co z zamkniętą regionalnie, na zewnątrz całkiem protekcjonistyczną, globalizacją, czyli negatywnym procesem usuwania przeszkód dla wolnego handlu i ruchu kapitałów (Altwater, 2008). Euroizacja jest właśnie kolejnym takim krokiem. Pozytywnej integracji było niewiele. Po drugie, nie tylko USA, lecz także UE prowadziła politykę stagnacji dochodów pracobiorców, a celowały w tym Niemcy i zwłaszcza Irlandia, gdzie w ciągu kilkunastu lat udział płac w dochodach spadł o kilkanaście punktów procentowych, co stało się jedną z głównych przyczyn wyjątkowej głębokości kryzysu.

Kolejna zmiana ustrojowa

Niemal powszechne wąskie podejście do problemu wejścia Polski do eurolandu powinno niepokoić. Rozprawia się o tym tak, jak gdyby chodziło głównie o (jeszcze) lepszą organizację rynku pieniężnego czy o tak często podkreślane „zmniejszenie ryzyka kursowego”. W dziesiątkach wypowiedzi pomija się euroizację jako następny szczebel tworzenia unijnego ładu społeczno-ekonomicznego. Będzie to jedna z ważniejszych zmian ustrojowych, kolejna rezygnacja państwa z ważnego narzędzia polityki gospodarczej, a więc i rosnąca trudność rozwiązywania wewnętrznych konfliktów społecznych, radzenia sobie z miejscowymi patologiami.

Jest to szczególne ważne dla Polski, która ma największe w Unii bezrobocie, zwłaszcza wśród młodzieży, najwyższy udział ubóstwa, zwłaszcza wśród dzieci, najwyższe nierówności dochodowe (według Ireny Grossfeld współczynnik Gini sięga już 0,38 proc., a we wrocławskich studiach o nierównościach pojawia się już współczynnik 0,40 proc., co oznaczałoby, iż Polska zaczęła pod tym względem konkurować z Portugalią, najbardziej nieegalitarnym członkiem UE).

Przede wszystkim jednak Polska mentalnie nie dojrzała do wejścia do eurolandu, gdzie zapanowały wskutek kryzysu odmienne poglądy. Jeszcze nie w wyrazie instytucjonalno-organizacyjnym, ale już dobitnie dokonał się zwrot w kierunku keynesowskiej, aktywnej polityki gospodarczej. Tymczasem w Polsce koła medialne i rządowego establishmentu tkwią w objęciach Reagana i Thatcher, Hayeka i Friedmana. Nie podnosić deficytu, ciąć wydatki socjalne, dalej uelastyczniać rynek pracy – to są przecież recepty nie tylko zastygłego w swych dogmatach Leszka Balcerowicza i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju. W Polsce jak herezja brzmią słowa wypowiadane przez Jeffreya Sachsa (2009): „Kryzys to okres, kiedy rozbudowa pomocy społecznej staje się konieczna”. „Jeśli Ameryka chce być na dłuższą metę konkurencyjna, musi znacząco podnieść udział podatków w dochodzie narodowym” (z wywiadu J. Żakowskiego w „Polityce”).

Istnieją więc poważne powody pozakryzysowe, dla których „euroizacja” powinna być odłożona. Powody te skłaniają do rzutu oka na świat współczesny i na UE jako obszary zróżnicowane i nadal różnicujące się, a także na Polskę z tego punktu widzenia.

Zrozumieć zróżnicowanie

Druga połowa ubiegłego wieku była epoką wielkich innowacji ustrojowych, tych udanych i koszmarnych. Faszyzm przeszedł do historii jako koszmar właśnie, aberracja, wyraz skrajnego irracjonalizmu. Komunizm trwał kilkakrotnie dłużej, miał czas na ewolucję, na proces adaptacji i transformacji. Ale nawet gdyby np. skończył się razem ze śmiercią  Stalina, to też zmuszałby do zastanowienia, czy nie temu koszmarowi właśnie, jego zagrożeniu, Japonia i Zachodnie Niemcy pośrednio zawdzięczają powstanie nowatorskich systemów społeczno-ekonomicznych. Tym chyba najłatwiej wyjaśnić zdumiewający przecież fakt, że okupacyjne władze USA – państwa gospodarki wolnorynkowej, wypromowały (w Japonii wręcz narzuciły) bardzo odmienne od swojego (tzn. amerykańskiego) systemy. Bardziej autonomicznie, ale też w atmosferze rywalizacji dwóch systemów, powstawały systemy określane jako skandynawskie lub nordyckie. W ogóle komunizm – jako przykład i jako groźba – wywarł mocny wpływ na skłonności reformatorskie politycznych elit zachodniego kapitalizmu.

Proces innowacji systemowych trwa nadal. Kształt wyłaniających się systemów w takich krajach, jak Chiny, Indie, Rosja, Wietnam, nie jest jeszcze jasny, dostatecznie wykrystalizowany. Wydaje się jednak pewne, że procesom urynkowienia towarzyszą innowacje w instytucjonalno-organizacyjnej sferze ekonomicznej. Także w kilku krajach Południowej Ameryki pojawiły się próby systemowego wyzwalania się z północno-amerykańskiego mitu,  niosąc ze sobą jakieś nowe rozwiązania ustrojowe. Jesteśmy więc świadkami powstawania nowych systemów, choć na ogół zjawiska takie zostają teoretycznie opisane, a czasem nawet dostrzeżone, dopiero post factum.

Doświadczenie historyczne wydaje się przemawiać na rzecz poglądu, że im wyższy poziom rozwoju społecznego, tym silniejsza tendencja do różnorodności i różnicowania, czyli wzbogacania form życia społecznego. Ta zależność została w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci przysłonięta i przytłumiona przez fakt, iż globalizacji, jako uniwersalizacji metod produkcji, informacji, wzorców konsumpcji, towarzyszyła wielkomocarstwowa, neokolonialna polityka Stanów Zjednoczonych. Narzucały one nie tylko wolny handel, ale i wolny rynek kapitałowy, także krajom (Trzeciego Świata), absolutnie do tego nie dojrzałym. Dopiero wtedy, gdy negatywne skutki takiej globalizacji okazały się dostatecznie dotkliwe, gdy ujawnił się proces społecznego oporu przeciw niej, zaczęto zwracać coraz większą uwagę na systemową różnorodność współczesnego świata. W coraz szybszym tempie wzbogaca się literatura z dziedziny nowoczesnej comparative economic systems.

Zmierzch amerykańskiego wzorca

Zaledwie parę lat temu, Leszek Balcerowicz z wyraźną dumą wytyczał ramy dyskusji o modelu amerykańskim. W przedmowie do konferencyjnego żniwa Szkoły Głównej Handlowej pisał: „Wyraźny odwrót od tej etatystycznej tendencji, czyli ograniczenia owych sfer aktywności państwa nastąpił za czasów prezydenta Ronalda Reagana (…) Wraz z premier Thatcher  (…) wyznaczyli oni kurs, którym prędzej czy później (…) przeszły inne kraje Zachodu (…). Choć model amerykański w niektórych okresach wychylał się w kierunku etatyzmu, to przez cały niemal czas zapewniał szerszy zakres podstawowych wolności indywidualnych, zwłaszcza swobody gospodarczej, niż zdecydowana większość ustrojów innych państw. To było i jest, jak sądzę, główną przyczyną sukcesów Stanów Zjednoczonych. Poszerzając zakres wolności gospodarczej (obniżając podatki, ograniczając administracyjne bariery działalności gospodarczej) w ramach istniejącego (lub budowanego) państwa prawa, idzie się w jakimś stopniu w stronę amerykańskiego modelu. I idzie się w ten sposób drogą gospodarczego sukcesu” (Bieńkowski, Radło, 2006).

W świetle dość powszechnie  znanych faktów, sukces gospodarczy USA jest wysoce wątpliwy. Wystarczy wspomnieć parę faktów, by zdać sobie sprawę, że amerykańskiego modelu nie można, ale i nie warto naśladować.

Po pierwsze, koniunktura amerykańska za czasów Billa Clintona oraz George’a W. Busha była finansowana przez zagranicę, głównie kraje Trzeciego Świata, co było możliwe tylko dzięki unikatowej roli dolara amerykańskiego jako dominującej waluty rezerwowej.

Jak dowiódł tego Olgierd Gedymin (2002), a ostatnio także Alfred Kleinknecht (2008), gospodarka USA znacząco ustępowała Europie Zachodniej pod względem wzrostu wydajności pracy i wzrostu płac, a utrzymywała względnie wysoką stopę wzrostu PKB głównie dzięki znacznie dłuższemu czasowi pracy. Gdyby Niemcy – dowodzi Gedymin – pracowali tyle, ile Amerykanie, to per capita dochód Niemiec byłby o ok. 10 proc. wyższy niż amerykański. W przeliczeniu bowiem godzin pracy na miesiące Amerykanin pracuje ponad dwa miesiące dłużej niż Niemiec i pracownicy wielu krajów zachodnioeuropejskich. Henri Sterdyniak (2008:75) podaje, że przeciętny roczny czas pracy dla Niemiec, Francji, Belgii, Holandii i Austrii wynosi 1443 godziny, a w USA – 1824 godziny.

Zachodni Europejczycy mają znacznie wyższy poziom zabezpieczenia społecznego, żyją więc przeciętnie na znacznie wyższym poziomie niż Amerykanie. Stąd tęsknota niektórych z nich do tego, co Jeremy Rifkin (2005) nazwał europejskim marzeniem. Stagnacja lub spadek płac poniżej przeciętnej sprawiła pojawienie się tzw. nowego ubóstwa, czyli biednych wśród pracujących. Dlatego m.in. USA mają względnie (na 100 tys. osób) aż ponad siedmiokrotnie większą liczbę więźniów niż pięć wyżej wymienionych krajów europejskich.

Polska przed ponownymi wyborami

Przyjęcie do wiadomości faktu zróżnicowania systemowego w UE, zrozumienie, że gospodarki UE nie tworzą jednego ładu społeczno-ekonomicznego i długo jeszcze pozostanie ona mocno zróżnicowana, powinno skłonić Polskę do ponownej debaty na temat wyboru lepszego ładu społecznego niż dotąd praktykowany.

Warunkiem takiej debaty  jest – powtarzam – pozbycie się błędnego przekonania polityków, że UE już obecnie stanowi jeden organizm gospodarczy albo szybko ten stan osiągnie. Jest to zadanie trudne, gdyż, poza paroma wyjątkami, całe środowisko ekonomiczne, nie tylko samo nie zajmuje się problematyką zróżnicowania czy też ekonomiczną komparatystyką (comparative economics), ale ignoruje znaczący już dziś nurt badań ekonomistów zachodnich. Świat dzisiejszy (za wyjątkiem dogorywających enklaw komunistycznych w Północnej Korei i na Kubie) dzieli się według większości naszych ekonomistów na grupę krajów rozwiniętej gospodarki rynkowej i na „rynki wschodzące”. Utwierdzaniu tego poglądu służy cała machina biurokratyczna, lokalna i brukselska. Pisze się i mówi o „wolnym” rynku jako o rzeczy istniejącej obecnie, a nie należącej do zamierzchłych czasów. Wolny rynek w czasach dominacji korporacji międzynarodowych to raczej „wolne żarty”.

Wyjątkiem są akademiccy politycy społeczni, którzy przynajmniej w odniesieniu do ich kręgu zainteresowań (analizujący głównie różne aspekty zabezpieczenia społecznego) wręcz jako oczywistą przyjmują tezę o różnorodności systemów społecznych. Ale wystarczy spojrzeć na tematykę publikacji w czasopismach obu tych środowisk, by się przekonać, że komunikacja miedzy nimi jest bardzo ograniczona. Politycy społeczni nie mają wpływu na wąski ekonomizm ekonomistów i polityków gospodarczych. Bariery pomiędzy ekonomistami i socjologami są zapewne mniejsze niż pomiędzy ekonomistami i politykami społecznymi. Ale socjologowie zajmują się bardziej problematyką „wystygłą”, wczorajszą, są mniej zorientowani na przyszłość.

Klasyfikacje są różne, ale chyba najbardziej popularna na Zachodzie stała się ta należąca do Brunona Amable (Zróżnicowanie współczesnego kapitalizmu, 2003). Amable wyróżnia w samej Unii cztery typy kapitalizmu: rynkowo-liberalny (Wielka Brytania, Irlandia), socjaldemokratyczny (Skandynawia), kontynentalny z dominacją niemiecką oraz śródziemnomorski (patrymonialny). Debata nad wejściem do eurolandu powinna przyswoić Polsce ten nowy nurt wiedzy i określić wzorzec najbliższy preferencjom społeczeństwa polskiego.

Granice integracji europejskiej

Podstawowe pytanie brzmi: czy procesy integracji w Unii Europejskiej prowadzą do jednego systemu społeczno-ekonomicznego? W długiej, zapewne bardzo długiej perspektywie, nie można tego wykluczyć. Ale jednocześnie można śmiało powtórzyć opinię ekonomisty francuskiego, który uważał, że obecne stulecie będzie należeć do epoki narodów.  „Kompleksowy charakter sił pchających równocześnie do konwergencji i dywergencji są dalekie od tego, by zmierzać w kierunku jednego najlepszego wzorca instytucjonalnego (toward a single best institutional designe)” (Boyer, 1996: 59). Również w Europie mają miejsce jednoczesne procesy systemowej konwergencji oraz dywergencji. Do zastanowienia skłania uderzający fakt, że nawet wśród szóstki krajów-weteranów integracji europejskiej, krajów tworzących jądro eurolandu, pozostały nadal znaczące różnice systemowe. „W Europie nie istnieje jednorodny model gospodarczy. Model Wielkiej Brytanii jest bliższy Stanom Zjednoczonym niż Niemcom. Modelu włoskiego, zdominowanego przez kapitalizm rodzinny, słabość państwa, ogromny deficyt finansów państwowych i zadziwiającą żywotność małych i średnich firm, nie da się porównać z niczym innym, oprócz być może modelu Chińczyków z diaspory (czyli Tajwanu – TK)” (Albert 1994: 24).

W miarę zaś wchodzenia do Unii Europejskiej coraz to nowych członków, zwłaszcza tych z realno-socjalistycznego regionu, owa różnorodność Unii wzrasta. Trudno więc orzec, co w tej chwili dominuje: postępujące zróżnicowanie czy procesy ustrojowej konwergencji. Nie jest też jasny przyszły kształt UE. Nie wiadomo, w jakim kierunku będzie zmierzać jej polityka gospodarcza. Już teraz UE jest postrzegana przez świat zewnętrzny jako twór dość mocno protekcjonistyczny, zamknięty. A nie można wykluczyć, że na tej właśnie drodze UE będzie się bronić przed „zalewem” taniego importu z Azji. Nie wiadomo więc, co okaże się silniejsze – tendencja kooperacyjna czy rywalizacyjna.

Najbardziej dynamiczne okazały się gospodarki krajów małych. Do Irlandii i Finlandii dodać należałoby Słowenię i wszystkie kraje skandynawskie, łącznie z krajami znajdującymi się poza UE – Norwegią i Islandią. Być może więc mieli rację Walter Adams i James Brock (1986) przestrzegając przed chorobą gigantyzmu (bigness complex). A ich argumentacja jakoś dotyczy zarówno  globalizacji jako procesu niosącego gospodarczą koncentrację, jak i integracji europejskiej.

Różnnorodność wartością

Uważam, że współistnienie i rywalizacja różnych typów kapitalizmu nie jest wyrazem niezakończonego procesu integracji czy niedojrzałości, którą Unia powinna pokonać. Co więcej, uważam, że warunkiem trwałości Unii Europejskiej jest zachowanie jej różnorodności instytucjonalno-organizacyjnej. Zbytni zaś nacisk na przyspieszenie integracji może wywołać odwrotne procesy – zrodzić lub wzmocnić „reaktywny nacjonalizm”.

Dla wsparcia powyższego poglądu odwołam się do opinii jednego z czołowych ekonomistów brytyjskich, noblisty Jamesa Meade’a. Jego zdaniem, różnorodność systemowa jest wartością, której warto bronić. Jest ona zarówno możliwa, jak i wysoce pożądana.  Uważał  za „mało prawdopodobne, by wszystkie kraje europejskie obrały dokładnie te same rozwiązania”. Natomiast jako ważne zadanie badawcze traktował poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „jak dalece i za pomocą jakich środków międzynarodowych można zachować różnorodność eksperymentowania (…), tak aby było to zgodne z wolnością ruchu dóbr, kapitału i ludzi pomiędzy różnymi krajami wewnątrz wspólnoty” (Meade, 1993: 98-99). W innym eseju, Meade bezpośrednio i kategorycznie sprzeciwiał się centralistyczno-unifikacyjnym tendencjom UE. Wychodząc z założenia istnienia „nieskończonej różnorodności sposobów, w jaki produkcja dóbr i usług może być organizowana, planowana i zarządzana”, wyrażał przekonanie, że „byłoby wielkim hamulcem postępu, gdyby poszukiwanie nowych rozwiązań możliwe było tylko w jednolity sposób i we wszystkich krajach Europy równocześnie” (tamże, 193).

Wydaje się, że trudno byłoby uczynić możliwym owo systemowe eksperymentowanie, dokonując jednocześnie wielkiego skoku na drodze integracji przez wprowadzenie wspólnej waluty. A jeśli trudno to pogodzić, czy nie należy dać pierwszeństwa bardziej zasadniczym zmianom systemowym i w ich świetle szukać najodpowiedniejszego momentu na wejście do eurolandu?

Polskie lekcje do odrobienia

Polskie władze natomiast kształtowały nowy ład społeczno-ekonomiczny tak, jak gdyby istniał jeden typ kapitalizmu, a jego klasycznym wzorcem stał się model anglosaski, głównie amerykański. „Odchylenia” traktowano jako coś przemijającego, zadanie do odrobienia. Notorycznie ignorowano fakt, że na Zachodzie już dawno rozstano się z pojęciem gospodarki rynkowej, czy kapitalizmu jako czegoś jednorodnego. Wejście do UE, w ramach której współistnieją i rywalizują różne systemy społeczno-ekonomiczne, zwane często także różnymi typami kapitalizmu lub jego wariantami, powinno było stwarzać zachętę, by z tamtego historycznego błędu wyciągnąć wnioski praktyczne.

Polscy ekonomiści mają ważną lekcję do odrobienia. Przede wszystkim, powinni  odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w czasie ostatniego cyklu koniunkturalnego kraje eurolandu miały niższą dynamikę gospodarczą (niższą stopę wzrostu PKB) niż wysoko rozwinięte kraje pozostające poza eurolandem (i Unią) – Szwecja, Dania, Norwegia, Stany Zjednoczone, a zwłaszcza Wielka Brytania, która uniknęła recesji początku bieżącego stulecia. Nie wszystko da się wyjaśnić zafundowaną swemu krajowi przez rząd niemiecki długotrwałą pół-stagnacją i jej negatywnym pływem na resztę Unii.

Co prawda, również wewnątrz Eurolandu parę małych krajów wyłamało się z tego, co nazwano „eurosklerozą”. Najwyraźniej uczyniły to – jak już wspominaliśmy – Finlandia i Irlandia, dwa kraje o zasadniczo odmiennym typie kapitalizmu. Łączyło je jednak mocno interwencjonistyczne wejście na drogę przyspieszonego rozwoju. Powstaje pytanie, czy dokonały tego dzięki ścisłemu przestrzeganiu Traktatów z Maastricht i Amsterdamskiego, czy też umiejętnie nimi manipulując. I drugie pytanie, czy mogłyby dokonać tego skoku po wejściu do eurolandu. Przypominam, że Finlandia nie tylko pokonała ciężki kryzys połowy lat 90. (wysokie bezrobocie), lecz także wysunęła się – już u progu bieżącego stulecia – na pierwsze miejsce w światowym rankingu gospodarek opartych na wiedzy!

Zbadania wymaga także, czy euro pomogło najmniej rozwiniętym gospodarczo krajom Unii: Hiszpanii, Portugalii, Grecji, a nawet Włochom. Czy te kraje dojrzały do euro. Do niedawna polityka makroekonomiczna UE w ogóle nie brała pod uwagę możliwości recesji, czego nie można już obecnie ignorować. Trzeba się zastanowić, dlaczego, już po raz drugi w czasach recesji, unijna solidarność zostaje zawieszona. Stawia to kwestię nie tylko trwałości osiągniętego już szczebla integracji UE w obliczu coraz ostrzejszych zawirowań, lecz i granic tej integracji. Brak postępu w pogłębianiu już nie tylko integracji,  lecz nawet kooperacji, zastępowanie demokracji przez gabinetowy proces podejmowania decyzji przez brukselską biurokrację sprawił, że nawet tak entuzjastyczny do niedawna zwolennik integracji jak Jurgen Habermas (2008) zwątpił w sens istnienia Unii Europejskiej.

Losy projektu Konstytucji oraz obecnego Traktatu zwanego Lizbońskim nie napawają optymizmem. Lizbona jednak kojarzyła się dotąd z wyraźną porażką wcześniejszego programu przekształcenia UE w przodującą potęgę gospodarczą. Co zresztą liczni krytycy makroekonomicznej polityki UE z łatwością przewidzieli. Było to bowiem związane z ciągle jednostronnym, wąskim pojmowaniem integracji, która w gruncie rzeczy sprowadza się – powtórzmy – do rozszerzania i pogłębiania procesów deregulacji rynkowej, a więc i do ograniczania roli państwa.

Po „uwolnieniu” towarów i kapitału przyszła kolej na dobra publiczne – zdrowie, edukację oraz na ujednolicenie rynku pieniężnego. W trakcie obu debat nad kolejnymi traktatami konstytucyjnymi wiele mówiono o „Europejskim modelu społecznym”. Oficjalnie odniosły się do niego negatywnie tylko Wielka Brytania i Polska. Nie to jest jednak najważniejsze. W lutym 2007 roku siedmiu ministrów pracy (Belgii, Bułgarii, Cypru, Francji, Grecji, Węgier, Włoch i Hiszpanii) przyjęło Deklarację „Enhancing Social Europe”. Najbardziej znamienne okazało się to, że żaden z krajów skandynawskich nie podpisał się pod tą deklaracją, co jest jeszcze jednym dowodem, że tę kwestię praktycznie zawieszono.

Polskie władze winne są społeczeństwu wypełnienie realną treścią zapisów Konstytucji RP z 1997 r., obiecującej (w założeniu – gwarantującej) przecież oparcie nowego ładu na zasadach społecznej gospodarki rynkowej, sprawiedliwości społecznej, pełnym zatrudnieniu. Niestety, żadna z kolejnych koalicji nie starała się tych obietnic spełnić, tolerując wysoce demoralizującą hipokryzję konstytucyjną. W sprawach społeczno-ekonomicznych „obowiązujące” zapisy mają niemal taką samą wartość jak osławiona Konstytucja PRL z 1952 r. Aż do chwili wielkiego exodusu wzrastało bezrobocie, rozpiętości dochodowe, a nawet absolutne ubóstwo, chociaż dochód narodowy wzrastał dość szybko. Po wejściu do UE ten anachroniczny system znalazł się w konfrontacji z sąsiedzkimi gospodarkami przytłaczającej większości kontynentu, respektującymi zasady społecznej gospodarki rynkowej, a zwłaszcza z krajami skandynawskim,i łączącymi najwyższy poziom podatków oraz zabezpieczenia społecznego  z najbardziej dynamicznymi i najnowocześniejszymi gospodarkami. To właśnie skłoniło dwóch ekonomistów austriackich – Karla Aigingera i Michaela Landesmanna (2002) do nazwania krajów skandynawskich „centrami doskonałości ekonomicznej”. Do zastanawiania się, czy nie jest to właściwy wzór do naśladowania.

Wszystkie czekające nas wyborcze kampanie powinny się toczyć pod hasłami zapowiadającymi wypełnienie obietnic konstytucyjnych. Choćby to miało oznaczać radykalne przesunięcie daty wejścia Polski do eurolandu.

Adams W. i J. W. Brock, 1986, The bigness complex, Industry, labor, and government in the American economy, Pantheon Books, Nowy Jork

Aiginger K. i Landesmann M. 2002,  Competitive economic performance: USA versus EU. Research Reports WIIW No 291, Wiedeń

Altvater E., 2008, The political state of the European Union, referat przedstawiony na 14 seminarium alternatywnej polityki w Europie, 26-28 wrzesień, Bruksela

Amable B., 2003, Diversity of modern capitalism, Oksford

Becker S. G., 2006, Waluta biurokratów. Wywiad Ludwika M. Bednarza, „Wprost”, 14 maja

Bieńkowski W., Radło M. J. (red.), Amerykański model rozwoju gospodarczego. Istota, efektywność i możliwość zastosowania, Warszawa

Boyer R., 1996, The convergence hypothesis revisited: Globalization but still the century of nations?, w S. Berger I R. Dore (red.), National diversity and global capitalism, Ithaca – Londyn

Friedman M., 1997 Walutowa jedność drogą do politycznego podziału, „Rzeczpospolita”, 2 września

Gadomski W., 2009, Kapitalizm do remontu, „Gazeta Wyborcza”, 24-25 stycznia

Gedymin O., 2002, Kapitalizm niemiecki, Białystok

Habermas J., 2008, Unię ogarnia pośmiertny bezwład, wywiad Karoliny Wigury, „Europa”, Dodatek do „Dziennika”, 27-28 września

Meade J., 1993, Liberty, equality and efficiency, Houndmills – Londyn

Rifkin J., 2005, Europejskie marzenie. Jak europejska wizja przyszłości zamiera American dream, Warszawa

Sachs J., 2009, Nauka przetrwania, wywiad J. Żakowskiego, „Polityka”, 24 stycznia

Skidelsky R., 2000, Economic freedom and peace, „Newsletter” (Wiedeńskiego Instytutu Nauki o Człowieku) nr 67

Sterdyniak H., 2008, The economic and social state if the Union, stadium  przedstawione na 14 seminarium alternatywnej polityki w Europie, 26-28 wrzesień, Bruksela

Prof. Tadeusz Kowalik
Od 1993 r. w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN. Wykładowca w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. L. Koźmińskiego. Profesor nauk humanistycznych i ekonomii. Badania naukowe prowadził  m.in. na uczelniach w Genevie, Szwajcarii, Cambridge, Kalifornii i Los Angeles. Wykładał m.in. na uniwersytetach w Toronto, Oksfordzie, Nowym Jorku. Jest autorem wielu książek i publikacji poświęconych przemianom gospodarczym i społecznym.
Założyciel Unii Pracy i Stowarzyszenia Studiów i Inicjatyw Społecznych. Jeden z najbardziej znanych krytyków reform Balcerowicza i polskiego modelu transformacji.

Copyright by PAP/Leszek Szymański/ Tadeusz Kowalik, polski ekonomista i działacz społeczny o poglądach socjalistycznych

Otwarta licencja


Tagi