Poprawią euro czy zmiotą defekt pod dywan?

Przegryzam się – powoli, nawet z mozołem, ale też rosnącą satysfakcją – przez „The Euro – The Politics of the New Global Currency”, opasły tom Davida Marsha. Ta lektura, jak mało co, pomaga rozumieć dzisiejsze, dramatyczne spory rządów wokół tonącej Grecji. Fenomenalnie napisana i udokumentowana relacja dziś finansisty i doradcy, kiedyś dziennikarza FT (wywiady z setką kluczowych dramatis personis, cytaty z poufnych dokumentów) prowadzi czytelnika krok po kroku przez dziesięciolecia machinacji politycznych, fundamentalnych sporów doktrynalnych, zderzeń rywalizujących instytucji i iskrzących osobowości europejskich liderów, aż do historycznego punktu zwrotnego, gdy proces narodzin europejskiej waluty doznał przyspieszenia przez zaskakujące dla wszystkich, a niepokojące dla wielu zjednoczenie Niemiec – a potem dalej, do chwiejnego startu euro i jego imponującego krzepnięcia jako drugiej waluty rezerwowej świata, wreszcie do wybuchu światowego kryzysu finansowego, kiedy przyszłość największego projektu nowożytnej Europy znów stanęła, dla niektórych obserwatorów przynajmniej, pod znakiem zapytania. Uff.

Dzięki tej książce inaczej, bo z głębszym podziwem dla wizji i inteligentnej determinacji polityków Unii, patrzę na kolorowe eurobanknoty, kiedy kupuję kilka z nich w banku przed wyjazdem na narty. Z większą rezerwą czytam też złośliwości i pesymistyczne dla euro prognozy komentatorów anglosaskich, szczególnie amerykańskich profesorów ekonomii; u wielu z nich (włączając w to mojego ulubionego Paula Krugmana) wyczuwam Schadenfreude z powodu faktu, że oto waluta, która podmywa monopol dolara na finansowych rynkach międzynarodowych, tym samym zagrażając kontrowersyjnej zdolności Stanów Zjednoczonych do finansowania własnych deficytów przy pomocy oszczędności innych nacji, przeżywa trudniejsze chwile. To musi być straszne, dla naszych amerykańskich przyjaciół, że rywalowi dolara nagle poszła krew z nosa!

Jednocześnie lektura Marsha podpowiada mi, że w kręgach liderów politycznych i finansowych Europy faktycznie musi teraz panować niezły kociokwik. To, co wydostaje się na forum publiczne, zapewne jest tylko odległym echem dyskusji, jaka musi się toczyć za obitymi skórą drzwiami najważniejszych gabinetów i sal konferencyjnych Europy. Zagadnienia, na których koncentrują się dziś media: czy Unia zgodzi się na bail-out, dla kogo i za ile, czy wprowadzi jakieś kary dla takich krajów jak Grecja, które nie potraktowały poważnie kryteriów z Maastricht, nie są centralne, ani nawet, podejrzewam, istotne.

Zauważcie: niektóre z zagrożonych dziś krajów statystyk nie naciągały (przynajmniej nie bardziej niż europejska przeciętna), nieodpowiedzialnej polityki nie prowadziły, a są, jak Hiszpania czy Irlandia, w tęgich tarapatach. Fundamentalny problem strefy euro to nie oszustwa i brak odpowiedzialności, ale słabość rozstrzygnięcia kluczowej kwestii makro. Twórcy euro przez dziesięciolecia debatowali, jak stworzyć wspólną walutę dla grupy krajów o bardzo różnej konkurencyjności i uniknąć powstawania niebezpiecznych napięć i stanów nierównowagi w systemie. Jakie warunki muszą być spełnione, mówiąc po prostu, żeby superwydajne i innowacyjne Niemcy nie rozjeżdżały finansowo np. krajów południa kontynentu? (aż narzuca się: albo państw byłej Europy Wschodniej…). Zderzały się dwie szkoły myślenia: francuska – stwórzmy jedną walutę i europejskie ministerstwo gospodarki i wszystko z czasem się utrzęsie, oraz niemiecka, artykułowana ze szczególną mocą przez Bundesbank: najpierw głęboka harmonizacja gospodarcza, potem ewentualnie wspólny pieniądz. I co Europejczycy na koniec ustalili? Niewiele! Upadł komunizm i dylemat makroekonomiczny został zepchnięty na boczny tor.

Na czoło wysunęło się wyzwanie, jak zjednoczyć Niemcy bez naruszenia politycznej równowagi kontynentu. Na początku lat 90. zeszłego wieku pospieszna odpowiedź rządów w Paryżu i w Bonn brzmiała: powstającego kolosa, jak Guliwera w krainie Liliputów, trzeba uwiązać milionami nitek pogłębionej gospodarczej integracji – przede wszystkim wprowadzając jak najszybciej wspólną walutę! Z punktu widzenia Francois Mitteranda to rozwiązanie zapewniało Francji gospodarczy i polityczny parytet. Z punktu wiedzenia Helmuta Kohla perspektywa rozstania się z ukochaną marką i legendarnie niezależnym Deutsche Bundesbankiem jako gwarantem stabilności waluty była wyjątkowo bolesna, jednak w zamian Niemcy zyskiwali rzecz bezcenną: zaufanie i dobrą wolę unijnych partnerów. Oraz jeszcze fajniejszy rynek dla swoich towarów i usług.

W odróżnieniu od swoich bezpośrednich poprzedników na stanowiskach szefów państw, ani kanclerz Kohl, ani prezydent Mitterand nie byli znawcami problematyki finansowej czy makroekonomicznej. I tak euro poszło i jechało sobie, aż coś w nim chrupnęło, jak narciarzowi na stoku. Dziś narciarz leży i boi się ruszyć, bo nie ma pewności, w jakim jest stanie: połamane kości – czy tylko zwichnięcie?

Więc co myślą dziś następcy Kohla i Mitteranda, czyli Angela Merkel i Nicholas Sarkozy – kiedyś minister finansów? Czy kolejna generacja unijnych polityków, bankierów i finansistów zmieni coś w architekturze systemu euro? Czy problem jest dziś postrzegany inaczej w Paryżu niż w Berlinie? (Mieliśmy momentalny wgląd w tę kwestię, jak w błysku flesza, gdy kanclerz Angela Merkel brutalnie rozprawiła się z sugestią ograniczenia presji niemieckiego eksportu na rzecz zwiększenia konsumpcji wewnętrznej…). Czy wystarczy odłożyć kilkaset miliardów euro dla zagrożonych bankructwem rządów i wstawić większe kły Paktowi Stabilności i Wzrostu (SGP) – czy jednak potrzebne będą dalsze, głębsze reformy systemu? Jeśli tak, to jak rozwiązać kwadraturę koła konkurencyjności?

Czy wspólnota, której członkowie mogą odzyskiwać utraconą konkurencyjność tylko najboleśniejszą z możliwych metod: zamrażania, bądź nawet cięć wynagrodzeń, emerytur i innych wrażliwych politycznie wydatków, jest faktycznie do utrzymania?

Nie znam odpowiedzi na te i inne ciekawe pytania, a ta książka Marsha ich jeszcze nie przynosi. Być może przyniesie je życie, bo w polityce tak już jest, że to co konieczne, zawsze na koniec okazuje się możliwe. Chyba, że kryzys jednak skończy się szybko silnym wzrostem, groźba bankructw cudownie przeminie (pamiętacie np. „dziurę Bauca”?) i problemy strukturalne strefy po cichu zostaną zmiecione pod dywan….


Tagi


Artykuły powiązane

Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu

Kategoria: Analizy
Na mapie Europy widać podział na Zachód z euro w obiegu i środkowo-wschodnie peryferia z własnymi walutami. O ile nie zdarzy się w świecie coś nie do wyobrażenia, euro sięgnie jednak w końcu Bugu, choć niewykluczone, że wcześniej dopłynie do Dniepru.
Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu