Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
Zwolnienie z podatku dochodowego ludzi młodych – ta idea zyskuje coraz większą popularność. (Envato)
Wezbrał ostatnio silny nurt aplauzu dla morderczej progresji w podatkach dochodowych. Nurt to widowiskowy, ale pozbawiony skuteczności. Nie przynosi państwu istotnych przychodów, a rozpala emocje. Francuski aktor Gérard Depardieu poszedł z powodu szalonych stawek po rosyjski paszport.
W uzasadnionej praktyce fiskalnej najwyższe stawki obejmują wyłącznie dochody ponad pewnym progiem. Jeśli zatem w najprostszym przykładzie ustali się niby-zabójczą stawkę 90 proc. dla dochodów powyżej 10 mln zł rocznie, a poniżej płaci się 20 proc. i zarobił ktoś w danym roku na przykład 11 mln zł, to nie zapłaci on podatku w wysokości 9,9 mln zł, czyli 90 proc. od 11 milionów – jak sądzi większość, lecz 2,9 mln zł (2 mln, ponieważ tyle jest 20 proc. z 10 mln zł plus 900 tys. zł, bo tyle byłoby 90 proc. z 1 mln zł ponad progiem).
Przykład jest dość bałamutny, bowiem rozziew między progami jest w nim bardzo duży. Z drugiej strony, wprowadzanie dużej liczby progów prowadzi do nieustannych kłótni i dyskusji między podatnikami a państwem oraz między poszczególnymi grupami zawodowymi i dochodowymi.
Z tych samych przyczyn nie przeciskają się przez parlamenty postulaty obciążenia wysokimi i bardzo wysokimi podatkami dochodowymi szerszych kręgów, co sprowadzałoby się do obniżenia wysokości kwot progowych, powyżej których dochody na rękę cięte są brzytwą podatkową. Nie ma się czemu dziwić – gdy obejmuje się władzę, przechodzi ochota na realizację radykalnych haseł wyborczych. Ich spełnienie uderzałoby przecież najmocniej w klasę średnią, a to ona jest fundamentem wszelkiej pomyślności. Powodzenie wszelkiej natury i maści jest zaś rządom jak najbardziej na rękę.
Co jeszcze ważniejsze, bogactwa kłującego w oczy aż do oślepienia nie gromadzi się z pensji. To droga dla wyrobników zarządzania, którzy wyrastają często bardzo wysoko ponad przeciętną, lecz nie są w stanie dołączyć do ścisłej elity majątkowej, dopóki nie pójdą z sukcesem na swoje.
Najsłodsze frukta w olbrzymiej obfitości są z dywidend i innych dochodów z kapitału, ale te dochody opodatkowane są z reguły bardzo umiarkowanymi stawkami – u nas stawka podstawowa to 19 proc. Wielu widziałoby te stawki znacznie wyżej, ale jest szkopuł, bowiem orędownicy ostrzyżenia kapitalistów z kapitału mówią jednocześnie nieustannie o koniecznym dalszym, szybkim wzroście.
Nie ma zaś wzrostu bez kapitału, czyli inwestycji, zaś kapitał przepadnie, gdy zgarnie go państwo. W cywilizacji wzrostu rozbrajanie kapitału, byłoby więc zbrodnią popełnioną na „żółtych kamizelkach”, które zajęły tymczasem miejsce zajmowane jeszcze niedawno przez marsze z czerwonymi sztandarami na drzewcach.
Podatki majątkowe też mają słabości, zwłaszcza jeśli rozliczać majętnych zanadto z zaszłości i przeszłości oraz wkładu przodków. Przede wszystkim należałoby oddzielić majątek pracujący, zaangażowany w najróżniejszych aktywach, np. w akcjach spółek, funduszach inwestycyjnych, obligacjach itp. od majątku leżącego odłogiem w sensie inwestycyjnym, a więc nie przynoszącego pożytku reszcie społeczeństwa, choćby w postaci miejsc pracy.
Majątek niepracujący to m.in. nieruchomości używane do celów prywatnych, czy zbytkowne ruchomości w rodzaju stajni, luksusowych samochodów, jachtów, a nawet kolekcji butów, jaką zgromadzić miała żona dyktatora Filipin Imelda Marcos. Dyskusji i konfliktów na tym tle lepiej sobie nie wyobrażać.
Z punktu widzenia nierówności, lecz także gromadzenia środków na ich łagodzenie, dość trafne byłyby rujnujące podatki od zakupów i transakcji wiodących do wybujałej konsumpcji. Coś w rodzaju, masz kaprys mieszkać w dwójkę w pałacu z dziesięcioma sypialniami – to płać co roku 20 proc. od oszacowanej przez fiskusa wartości tej nieruchomości. Lubisz jeździć sześciometrowym SUV-em-potworem na stację paliw po zapałki, ależ proszę bardzo, jeno zapłać od tej bryki np. 200 tys. dolarów, złotych… corocznej opłaty rejestracyjnej, plus pozostałe podatki, ubezpieczenia i opłaty.
Brzmi zachęcająco, ale nikt się do takiego czegoś nie kwapi, ponieważ w tle czaiłaby się konieczność całkowitej zmiany paradygmatu, tj. obalenia boga konsumpcji i postawienia przed kapitałem innych zadań. W okresie przejściowym do systemu post-konsumpcyjnego „karne” opodatkowanie nadmiernego spożycia oznaczałoby wojnę z zapleczem finansowym polityki, czyli z wielkimi pieniędzmi. Czegoś takiego prawie nikt sobie dziś nie wyobraża. Choćby dlatego, że łatwo pogubić się w szczegółach, a to przecież szczegóły byłyby najważniejsze. Jest też kłopot podstawowy – bardzo trudno ustalić w ramach zróżnicowanego i na różne sposoby rozpolitykowanego społeczeństwa, w którym miejscu zaczyna się rozpusta.
Przede wszystkim jednak ludzkości brakuje umiejętności elementarnej refleksji. Od wielu lat dla rozruszania głów zadaję pytanie retoryczne: skoro wszędzie na świecie nie wolno jeździć samochodem szybciej niż setką z niewielkim okładem, jeśli ludzie giną w wypadkach samochodowych niemal wyłącznie z powodu dużej prędkości, to po co produkować auta zdolne wyciągać 160 km/godz. i znacznie, znacznie więcej?
Duża jest ponadto łatwość uchylania się od hipotetycznych restrykcji nałożonych na hulaszczą konsumpcję – wystarczy wynieść się tam, gdzie hulaków lubią i hołubią. Skuteczne byłyby zatem rozwiązania wdrażane i egzekwowane globalnie, a to marzenie ściętej głowy, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości.
Tymczasowy kompromis polegać mógłby na karencji podatkowej dla młodych na dorobku.
Wobec tych i wielu innych ograniczeń tu nie poruszanych, bo to nie traktat, świat odczuwa wielką mizerię podaży pomysłów spełniających kryteria „colbertowskie” (Jean-Baptiste Colbert – minister finansów Ludwika XIV, Króla-Słońce), wg których należy „tak skubać gęsi, żeby było dużo pierza, a syku jak najmniej”.
Czasem natknąć się jednak można na pomysł wart paru akapitów. Pochylić się można na przykład choć przez chwilę nad rozwiązaniem nazwanym „lifetime income super-tax” (LIST), które w swobodnym, ale oddającym sens tłumaczeniu przełożyć można na: „bez podatku, gdyś młodziaku na dorobku”.
Ziarno wyhodowane na uniwersytetach północnoamerykańskich posiane zostało w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych w końcówce XX w. Na początku XXI w. wykiełkowało podczas batalii o przywództwo w kanadyjskiej partii konserwatywnej.
Pretendent Tony Clement zaproponował po konsultacjach z profesorem Rogerem Martinem z Toronto, żeby pozostawiać dochody bez podatku w okresie od wpływu pierwszego zarobku na konto aż do momentu, w którym ich suma nie przekroczy 250 tys. dol. kan. W ówczesnych realiach miało to dawać młodym 8 – 10 lat pełnego oddechu od podatków dochodowych. W tym czasie mieli dostać szansę uzbierać na niezłe lokum, obkupić się w sprzęty, umocnić na rynku pracy i wreszcie zabawić, bo kiedy się bawić, jeśli nie za młodu?
Potem obowiązywać miały progi: 14 proc. do pułapu 500 tys. dol., 20 proc. w przedziale 500 – 750 tys. dol., 24 proc. w przedziale 750 tys. – 1 mln dol. i 27 proc. na kwoty powyżej jednego mln dol. kan.
Propozycja nie zyskała poklasku. Krytykowano ją, bo miała wprowadzać kolejne komplikacje, zwiększać efektywne obciążenia i preferować młodych kosztem starych. Clement przegrał rywalizację ze Stephen Harperem, który był potem wieloletnim premierem kanadyjskiego rządu i ustąpił dopiero parę lat temu młodemu Trudeau, więc było po sprawie.
Ostatnio natknąłem się jednak na głos z Centrum Badawczego Przyszłych Gospodarek (Future Economies Research Centre) Uniwersytetu Metropolitalnego w Manchesterze, wskazujący, że rozwiązanie w postaci LIST nie jest zapewne doskonałe i wystarczające, ale mogłoby usunąć część słabości dotychczasowych podatków dochodowych i majątkowych. W tej odmianie mowa o jednym progu.
Ponieważ opinia jest brytyjska, to i realia tamtejsze, a zatem próg miałby wynosić np. 2,5 mln funtów dochodów łącznych z wynagrodzeń, dywidend, kuponów, odsetek osiągniętych przez podatnika od chwili pełnoletności. W czasach informatyzacji pozostawiającej już tylko skrawki prywatności – gromadzenie przez fiskusa stosownych dossier osobistych to kaszka z mleczkiem. Przykładowa stawka ponad 2,5 mln funtów to 5 proc. Gdyby zatem ktoś osiągnął przed śmiercią np. 4,8 mln funtów łącznego dochodu, to zapłaciłby 115 tys. funtów dodatkowego podatku LIST.
W tym wydaniu LIST nie znosiłby dotychczasowych podatków, zaś stawka procentowa i próg to tylko przymiarki – bardzo umiarkowane, bo przecież Wielka Brytania to kolebka kapitalizmu.
Brak przesadnej srogości jest zasadny, bowiem odbierałby podatnikom ochotę rzucenia roboty w diabły po przejściu progu. Ci którzy wybraliby karierę rentiera żyjącego ze zgromadzonego majątku otrzymaliby pstryka w nos, bowiem przychody ze sprzedaży jego składników podlegałyby LIST.
Super-podatek LIST łagodzi międzygeneracyjny konflikt dochodowy, gdyż obciąża ludzi dobrze zaopatrzonych, a nie dzieci i wnuki, które rozpoczynają dorosłe życie.
Podnoszony jest także argument, że LIST nie zniechęca do inwestowania zasobów, ponieważ ucieczka w rozbuchaną konsumpcję nie ma wpływu na wymiar podatku, podczas gdy – jak było o tym wyżej – opodatkowywanie majątków idzie wszędzie jak po grudzie. Orędownicy super-podatku LIST wskazują, że łagodzi on międzygeneracyjny konflikt dochodowy, bowiem obciąża ludzi dobrze już zaopatrzonych, a nie dzieci i wnuki, które przymierzają się dopiero w blokach startowych. Podobnie jest z różnicami ze względu na płeć – kobiety są z reguły krócej na rynku pracy, więc, jeśli w ogóle, to pod LIST podpadałyby później niż mężczyźni.
W obecnym poplątaniu dążeń oraz po dojściu do głosu głosującej większości, której brakuje woli bądź umiejętności rozumienia spraw zasadniczych oraz stopnia ich skomplikowania, zdani jesteśmy na trwanie w systemach podatkowych niesprawnych, nieefektywnych i stale kontestowanych z każdej możliwej strony. Głównie dlatego, że z uporem maniaka próbuje się nadawać podatkom różne role sprawcze i naprawcze, podczas gdy dominować powinna jedna – skuteczne zbieranie pieniędzy na potrzeby rozsądnie skrojonego państwa.
Jednak rozmowa o podatkach nie jest czasem straconym. Wymiana poglądów działa niczym procesy erozyjne, które sprawiają, że ostre skały stają się w końcu gładsze. Erozja drąży też jednak jary, wąwozy i rozpadliny. W tym kontekście można byłoby uznać LIST za kładkę.