Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Ponad połowa miejsc pracy w Europie Środkowej zagrożona automatyzacją

Na skandalu Volkswagena stracił także Mercedes i BMW; wysoki podatek węglowy zmniejszyłby emisję gazów cieplarnianych o 60 proc.; studenci wykładają prawie tak samo dobrze jak profesorowie; ponad połowa miejsc pracy w krajach EŚW jest zagrożona automatyzacją – to tylko niektóre z wniosków z najnowszych ekonomicznych badań naukowych.
Ponad połowa miejsc pracy w Europie Środkowej zagrożona automatyzacją

Cecily Josten i Grace Lordan przygotowały pracę „Robots at Work: Automatable and Non Automatable Jobs” („Roboty w pracy: prace dające i niedające się zautomatyzować”). Nie jest to długa analiza, ale warto na nią zwrócić uwagę, ponieważ autorki pokusiły się o oszacowanie, jaki odsetek miejsc pracy w 25 krajach Unii Europejskiej zostanie zautomatyzowany. Okazuje się, że na częściową automatyzację narażane jest w ciągu najbliższej dekady 47 proc. miejsc pracy, a na całkowitą 35 proc.

Na 34 stronie tego opracowania jest tabelka z wyliczeniami dla poszczególnych krajów UE. Niestety nie ma wśród nich Polski, ale w krajach naszego regionu odsetek miejsc pracy zagrożonych automatyzacją jest wyższy niż średnia. Na przykład w Czechach to 51,6 proc., na Węgrzech 54,4 proc., na Słowacji 51,3 proc., na Litwie 52,7 proc. Można podejrzewać, że w Polsce ten odsetek jest na podobnym poziomie. Powyższa analiza zainteresowała mnie, ponieważ ostatnio coraz częściej spotykam się z automatyzacją pracy.

Niedawno pożegnałem pana, który od lat przychodził do mnie odczytywać zużycie wody z licznika (zastąpił go czytnik, który sam wysyła informacje o zużyciu wody do firmy). Z kolei jedno z wydawnictw, z którym współpracuję, zautomatyzowało (za pomocą programu komputerowego) proces awizacji wydawanych magazynów (awizacja to proces informowania firm kolportujących prasę m.in. ile egzemplarzy magazynów zostanie dostarczone i kiedy).

Niemiecki skandal

Ruediger Bachmann, Gabriel Ehrlich, Ying Fan i Dimitrije Ruzic przygotowali pracę „Firms and Collective Reputation: a Study of the Volkswagen Emissions Scandal” („Firmy i zbiorowa reputacja: analiza skandalu z fałszowaniem informacji o emisji spalin przez koncern Vokswagena”). Naukowcy wykorzystali skandal z 2015 r. związany z podawaniem nieprawdziwych informacji o emisji zanieczyszczeń przez koncern Volkswagena jako naturalny eksperyment. I zbadali jak wpłynął na sprzedaż innych aut niemieckich marek w USA.

Niemcy za mocno postawiły na silniki spalinowe i boją się o przyszłość

Okazuje się, że sprzedaż aut BMW, Mercedes-Benz i Smart spadła o ok. 105 tys. sztuk wartych 5,2 mld dolarów (dla porównania koszty skandalu dla koncernu Volkswagena szacowane są na 15 mld dolarów). Głównym powodem tego spadku było pogorszenie wizerunku niemieckich aut w oczach amerykańskich klientów. Niemieccy producenci często w reklamach aut powoływali się na „niemiecką technologię” (Volkswagen w 2014 r. w USA emitował reklamę z hasłem „Każdy wie, że najlepsze na świecie auta pochodzą z Niemiec.(…) Czy nie nadszedł czas na niemiecką technologię?”, a puentą było niemieckie słowo „Das Auto” (oznaczające samochód).

Kiedy więc okazało się, że jedna z firm powołująca się na „niemiecką technologię” nie potrafi wykorzystać „niemieckiej technologii” do stworzenia aut, które emitują tyle spalin na ile pozwala prawo w USA, to ucierpiała na tym renoma wszystkich producentów aut z Niemiec. To o tyle istotne dla niemieckiej gospodarki, że w 2014 r., rok przed wybuchem skandalu, samochody stanowiły 18 proc. eksportu Niemiec i były największą kategorią w tym zestawieniu. Niemcy byli także największym na świecie eksporterem aut. W 2014 r. mieli 22,7 proc. światowego eksportu samochodów w ujęciu wartościowym (na drugim miejscu była Japonia – 12,5 proc.).

Nieefektywny podatek

Geoffrey Heal i Wolfram Schlenker opracowali analizę „Coase, Hotelling and Pigou: The Incidence of a Carbon Tax and CO2 Emissions” („ Coase, Hotelling i Pigou: Kwestia tzw. podatku węglowego i emisja dwutlenku węgla”). Podatek węglowy, czyli podatek nakładany na paliwa proporcjonalnie do powstającej przy ich spalaniu emisji gazów cieplarnianych, jest szeroko dyskutowany jako sposób na ograniczenie zużycia paliw kopalnych i zmian klimatu. Autorzy zwracają jednak uwagę, że w przeciwieństwie do standardowych dóbr, które się produkuje, ropa naftowa jest surowcem, który się wyczerpuje.

Część jej ceny to właśnie „opłata za niedobór”(ang. scarcity rent). Z analizy wynika, że podatek węglowy nie tyle istotnie ograniczy zużycie paliw kopalnych, co przeniesie ich konsumpcje na później. Tylko niewielka część rezerw, tych z najwyższym kosztem wydobycia, pozostanie w ziemi. Dlatego, jak wyliczyli naukowcy, nawet podatek w wysokości 200 dolarów za tonę emisji dwutlenku węgla doprowadzi do zmniejszenia emisji ze spalania ropy naftowej o 4 proc. Z drugiej strony podatek w wysokości 600 dolarów zmniejszyłby emisję aż o 60 proc. Choć 75 proc. podatku zostanie przeniesiona na konsumentów.

Studenci zamiast profesorów

Intrygujący wniosek możemy znaleźć w tytule pracy Jana Felda Nicolása Salamanca i Ulfa Zölitza „Students are Almost as Effective as Professors in University Teaching” („Studenci są prawie tak samo efektywni jak profesorowie w wykładaniu na uczelni”). Autorzy wykorzystali dane z jednej z holenderskich szkół biznesu z lat akademickich 2009-2010 do 2014-2015. Większość nauczania odbywa się w grupach po 16 osób, do których przydziela się jednego instruktora: albo studenta, albo pracownika naukowego.

Zatrudnienie studentów do uczenia kolegów jest efektywne i oszczędne.

Studentom za uczenie kolegów płaci się 14 euro za godzinę, profesorom 47 euro. Uczeni przez studentów koledzy mają oceny gorsze o zaledwie 1,7 proc. odchylenia standardowego od tych uczonych przez profesorów. Autorzy konkludują, że zatrudnienie większej liczby żaków do uczenia kolegów może być dobrym sposobem na zaoszczędzenie przez uczelnie pieniędzy.

Różnica płac wedle płci

Na koniec polski akcent. Na stronie niemieckiego Instytutu Ekonomii Pracy z Bonn znalazłem analizę autorstwa Igy Magdy i Katarzyny Sałach zatytułowaną „Gender Pay Gap Patterns in Domestic and Foreign-Owned Firms” („Różnica w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn w krajowych i zagranicznych firmach”). Autorki piszą, że różnica między płacami mężczyzn a kobiet w Polsce w firmach zagranicznych wynosi 27,6 proc., w firmach krajowych 13,6 proc. Choć zaznaczają, że „tym szacunkom nie można ufać”, bo zwykłe porównanie płac nie jest dobrym miernikiem różnic w wynagrodzeniach między płciami.

Jeżeli uwzględnimy charakterystykę wykonywanej pracy, cechy pracownika i firmy to różnica w płacy zmniejsza się do 12 proc. w przypadku krajowych firm i 19-23 proc. w przypadku zagranicznych. W krajowych firmach widać większą koncentrację kobiet na słabiej opłacanych stanowiskach pracy. W zagranicznych korporacjach autorki nie znalazły dowodów na występowanie podobnego mechanizmu.

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Trendy gospodarcze
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (30.05–03.06.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Raporty
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (16–20.05.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce