Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
Wolfgang Schäuble, minister finansów Niemiec, uważa, że kryzys w Europie nie jest kryzysem euro, lecz tylko kilku nadmiernie zadłużonych państw. (CC BY-SA World Economic Forum)
Obserwator Finansowy: Według Wolfganga Schäuble, ministra finansów Niemiec, obecny kryzys finansowy w Europie nie jest kryzysem euro, lecz kryzysem kilku nadmiernie zadłużonych państw, które muszą poddać się odpowiedniej sanacji. Czy zgadza się Pan z taką oceną?
Thomas Mayer: Niezupełnie. To także kryzys zarządzania gospodarczego i instytucjonalnych struktur w Unii Europejskiej, które okazały się niewystarczająco dobre, by zapewnić stabilność systemu walutowo – finansowego. Jest to więc również kryzys instytucji europejskich i dlatego są one teraz reformowane i wzmacniane.
Z kolei inni politycy i eksperci oceniają, że podobnie jak w 2008 r. w USA, tak teraz w Europie mamy do czynienia z kryzysem bankowym. Ich zdaniem akcje ratunkowe UE służą nie Grecji, Portugalii, czy Irlandii lecz bankom, które nadmiernie ryzykowały i teraz koszty ich działalności przenoszone są na europejskich podatników.
Zgadzam się, że to część obecnego problemu. W przypadku Grecji mamy przecież do czynienia nie tylko z nadmiernym zadłużeniem państwa, ale również z wynikającymi z tego kłopotami dla sektora bankowego. W Irlandii to prywatne banki zadłużały się nadmiernie ze względu na swoje inwestycje w nieruchomości i po pęknięciu bąbla na tym rynku stały się niewypłacalne, co wywołało konieczność zaangażowania władz i środków publicznych. Przyczyny kryzysów w tych obydwu krajach można sprowadzić do wspólnego mianownika, jakim jest bąbel na rynku kredytowym. Kredyty były zbyt tanie i zbyt łatwo dostępne także dla państw i prywatnych pożyczkobiorców, którzy w normalnych warunkach nie mogliby sobie na nie pozwolić. To, z czym dziś się zmagamy jest więc, kombinacją kryzysu bankowego i zadłużeniowego.
Skoro tak, to czy w akcjach ratowania zadłużonych państw europejskich podatników nie powinny wspomóc prywatne banki?
Byłoby czymś groźnym dla Europy, gdyby ten kryzys – szczęśliwie ograniczający się do kilku mniejszych krajów – miał obciążać wyłącznie podatników. Może bowiem dojść do sytuacji, że z tego powodu podatnicy utracą zaufanie do wspólnej europejskiej waluty i bankowo – zadłużeniowy kryzys naprawdę przekształci się w kryzys euro. Stałoby się tak gdyby wyborcy i kraje, które teraz świadczą pomoc zadłużonym państwom, odmówili udzielania im dalszego wsparcia, co z kolei doprowadziłoby do tego, że znajdujące się w potrzebie społeczeństwa straciłyby nadzieję, że programy naprawcze przyniosą kiedyś skutek i w konsekwencji zrezygnowałyby z dalszych działań dostosowawczych.
Ta dyskusja dotyczy również Deutsche Banku, który jest największy w Niemczech. Lewicowi politycy zarzucają wam, że do tej pory już dużo skorzystaliście na interesach w Grecji, ale – tak jak inne banki w UE – nie chcecie się przyłączyć do akcji ratunkowej.
Deutsche Bank z pewnością nie jest beneficjentem tego kryzysu. Podobnie jak w przypadku innych banków bardzo ucierpiał na tym nasz kurs giełdowy, który znajduje się teraz – w naszej ocenie – poniżej wartości spółki i z powodu którego nasi udziałowcy ponieśli straty. Zarzuty lewicowych polityków nie są uzasadnione.
Niemcy są największym płatnikiem na rzecz kolejnych pakietów ratunkowych w strefie euro. Czy to wystarczająco uzasadnia fakt, że niemiecka dyskusja o eurolandzie jest tak gorąca i coraz bardziej populistyczna?
Wynika to z dramatycznych doświadczeń historycznych Niemców związanych z pieniądzem tracącym na wartości. Hiperinflacja po I wojnie światowej praktycznie zlikwidowała klasę średnią w sferze ekonomicznej oraz przygotowała polityczny grunt dla przejęcia władzy przez narodowych socjalistów. Bardzo trudnym doświadczeniem była również inflacja po II wojnie światowej i wymiana Reichsmarek na Deutsche Mark w Niemczech Zachodnich. Wreszcie w Niemczech Wschodnich ludzie jeszcze dobrze pamiętają unię walutową z 1990 r., kiedy tylko ograniczone kwoty można było wymienić w stosunku 1:1 i kiedy duża część ich oszczędności była już wymienna po kursie 1:2. Z tego powodu Niemcy są bardzo wrażliwi na ryzyko, że problemy fiskalne mogą zniszczyć walutę. Na swojej skórze – dosłownie – przekonali się, że to obywatele ostatecznie płacą za nieodpowiedzialną politykę rządów. Z tego powodu tworząc strefę euro zdecydowano, że Europejski Bank Centralny będzie niezależny i będzie troszczył się wyłącznie o stabilność cen oraz, że każde z państw członkowskich będzie samodzielnie odpowiadać za swojej finanse. Niestety, w czasie obecnego kryzysu te dwie podstawowe zasady zostały złamane: EBC finansuje znajdujące w kłopotach banki, a podatnicy z jednych krajów wspierają obce państwa.
Co prawda tygodnik „Stern” wyliczył, że uczestnictwo w Niemiec w różnych formach pomocy zadłużonym państwom (m.in. poprzez poręczenia i wkłady do MFW i EBC) wynosi około 400 mld euro, ale przecież nic z tych pieniędzy nie zostało dotąd utracone. A jeśli chodzi o obawy przed inflacją, to teraz wynosi ona w strefie euro mniej niż 3 proc.
W przypadku poręczeń trzeba się niestety liczyć z tym, że pewnego dnia Niemcy, a także kraje, które się na nie zgodziły, będą musiały płacić. Poza tym niepokojącym zjawiskiem jest to, że nie wiadomo, kiedy te niedobre praktyki w eurolandzie wreszcie się zakończą. Już przecież zaczęła się debata na temat nowego pakietu ratunkowego dla Grecji i szef Eurogrupy, Jean-Claude Juncker, rzucił liczbę ponad 60 mld euro potrzebnych Grekom. Co będzie dalej?
Mamy porzucić nadzieję?
Pewne rozwiązania zarysował niedawno Wolfgang Schäuble, który mówił o konieczności utworzenia nowych struktur w ramach eurolandu. To oznacza m.in., że w przyszłości również prywatne instytucje będą musiały ponosić koszty ratowania nadmiernie zadłużonych państw strefy euro.
Rozmawiał Andrzej Godlewski