Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
Jeffrey Frankel
Prezydent Obama nalega na Kongres, by udzielił mu upoważnienia do prowadzenia negocjacji handlowych (Trade Promotion Authority, TPA) – przedtem zwanego upoważnieniem do szybkiej ścieżki negocjacyjnej – w celu zawarcia z jedenastoma krajami z Azji i z Ameryki Łacińskiej superregionalnego paktu o Partnerstwie Transpacyficznym – Trans-Pacific Partnership, TPP (chodzi tu o upoważnienie, na podstawie, którego wynegocjowaną przez administrację umowę, Kongres może zaakceptować bądź odrzucić – ale nie może do niej wprowadzać zmian: przyp tłum.). Bez TPA partnerzy handlowi USA wstrzymują się z udzielaniem najistotniejszych ustępstw, bo obawiają się – słusznie – że gdy tekst umowy trafi do Kongresu do ratyfikacji, ten będzie próbował coś jeszcze „urwać”.
W działaniach marketingowych na rzecz TPP Obama stara się uwypuklać te jego cechy, które różnią się od wcześniejszych umów, takich jak Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu (NAFTA). Podkreślane różnice obejmują zobowiązania krajów pacyficznych wobec środowiska naturalnego oraz rozszerzanie zasięgu wymagalnych praw pracowniczych, jak również argumenty geopolityczne, przemawiające za szeroko dyskutowanym „przestawieniem” strategicznym USA w stronę Azji.
Hasło „Nowy i ulepszony” skutkuje – tak samo jak przy wyrobach konsumpcyjnych. NAFTA oraz inne zawarte poprzednio porozumienia handlowe są niepopularne. Tak więc administracja Obamy wydaje się twierdzić: „Nauczyliśmy się na pomyłkach. W tym porozumieniu zostały one naprawione”.
Założenie to jest jednak błędne. Poprzednie porozumienia są naprawdę korzystne dla USA (oraz ich partnerów). Najprostszy argument na rzecz TPP jest więc taki, że pakt ten przyniesie zapewne podobne korzyści gospodarcze jak poprzednie.
Przemawiające za zyskami z handlu argumenty ekonomiczne wywodzą się oczywiście z klasycznej teorii korzyści komparatywnych Davida Ricardo. Największe korzyści przynosi poszczególnym państwom produkcja i eksport tego, w czym są relatywnie one najlepsze – oraz import tego, co inne kraje wytwarzają stosunkowo najlepiej.
Ponadto handel pobudza wydajność i właśnie dlatego firmy eksportujące płacą pracownikom przeciętnie lepiej niż inne – w przypadku amerykańskich firm przetwórczych tę różnicę szacuje się na 18 proc. Z kolei możliwość zaopatrywania się w niżej wyceniane towary z importu zwiększa siłę nabywczą dochodów gospodarstw domowych. Szczególnie duże są oszczędności na kosztach żywności i ubrania, a te właśnie pozycje mają wysoki udział w wydatkach gospodarstw domowych o niskich i średnich dochodach.
Ton amerykańskim dyskusjom o handlu od dawna nadaje pytanie, czy to rozwiązanie zwiększy liczbę miejsc pracy, czy też spowoduje jej spadek. Obawy te są blisko spokrewnione ze starym, merkantylistycznym skupianiem się na pytaniu, czy jakaś polityka poprawi bilans handlowy, czy go pogorszy. „Merkantylistę” można by więc zdefiniować jako kogoś, kto jest przekonany, że zyski trafiają jedynie do tego kraju, który ma większą nadwyżkę handlową, a ich odzwierciedlenie stanowią straty partnera, który ma w handlu odpowiadający jej większy deficyt.
Zresztą nawet ten tok rozumowania może dostarczyć „amerykańskiego” argumentu za toczącymi się negocjacjami handlowymi. Rynek amerykański jest już raczej otwarty. W przypadku natomiast niektórych produktów, jakie USA chciałyby sprzedawać takim uczestnikom TPP jak Wietnam, Malezja i Japonia, obowiązujące w tych krajach cła oraz bariery pozataryfowe są wyższe od amerykańskich ceł na ich wyroby. Eksportowi z USA do Azji liberalizacja sprzyjałaby zatem bardziej niż azjatyckiemu eksportowi do USA.
Dobrą ilustracją tego, jak teoria handlu funkcjonuje w świecie rzeczywistym, są lata 90. XX wieku. Wielkość obrotów handlowych gwałtownie wzrosła, co nastąpiło po części dzięki powstaniu NAFTA (w 1994 roku) oraz powołaniu w 1995 roku Światowej Organizacji Handlu jako następczyni Układu Ogólnego w sprawie Taryf i Handlu (GATT).
W USA import rósł w tym okresie szybciej niż eksport. Powiększanie się deficytu handlowego nie miało jednak ujemnych skutków dla produkcji i zatrudnienia. Realny (skorygowany o inflację) PKB rósł w latach 1996-2000 średnio o 4,3 proc. rocznie, wydajność zwiększała się o 2,5 proc. na rok, a w zyskach uczestniczyli pracownicy; godzinowe wynagrodzenia realne rosły w tempie 2,2 proc. rocznie. Do końca 2000 roku stopa bezrobocia spadła do 4 proc., czyli do najniższego właściwie poziomu.
Silniejszy bilans handlowy nie spowodowałby wyższego tempa wzrostu produkcji ani tworzenia miejsc pracy, bo i tak rosły one pełną parą. Dalsze zwiększenie popytu eksportowego netto można byłoby zaspokoić tylko przez odciągnięcie pracowników od wytwarzania czegoś innego. Właśnie dlatego zyski z handlu przybierają raczej formę podwyższania płac realnych niż zwiększania liczby miejsc pracy.
Trzeba przyznać, że gdy bezrobocie jest wysokie, a produkcja mniejsza od potencjalnej (a w następstwie kryzysu finansowego i recesji w latach 2007-2009 tak właśnie było) trudniej o argumenty na rzecz większej swobody w handlu, zwłaszcza zaś jednostronnej jego liberalizacji. W takich okolicznościach widać, że w merkantylistycznej logice tkwi ziarnko prawdy: nadwyżki w handlu przyczyniają się do wzrostu PKB i zatrudnienia, co odbywa się kosztem krajów z deficytem.
Oczywiście, jeśli jeden kraj wznosi bariery importowe, jego partnerzy podejmą zapewne kroku odwetowe i zastosują własną politykę „zubożenia sąsiada”, na czym wszyscy źle wyjdą. Właśnie dlatego w warunkach recesyjnych tak istotne znacznie ma wielostronne wyrzeczenie się protekcjonizmu. Na przykład na globalną recesję z lat 2008-2009 przywódcy G-20 zareagowali uzgadniając, że powstrzymają się od tworzenia nowych barier handlowych. Wbrew wielu cynicznym przewidywaniom Obama i jego partnerzy z powodzeniem dotrzymali tego zobowiązania, unikając tym samym klęski, jaką w latach 30. XX wieku spowodowało wprowadzenie ceł importowych przez USA.
W każdym razie dziś merkantylistyczna logika nie jest już właściwa. Stopa bezrobocia w USA spadła poniżej 6 proc. – nie jest to jeszcze pełne zatrudnienie, ale blisko tego stanu. Gdyby produkcja i zatrudnienie rosły obecnie tak gwałtownie jak w roku 2014, Rezerwa Federalna prawdopodobnie już w czerwcu tego roku uznałaby, że jest potrzeba rozpoczęcia podwyższania stóp procentowych. W dzisiejszej sytuacji jest niemal pewne, że Fed na dłużej odroczy podwyżkę stóp. Jeśli natomiast umowy handlowe rzeczywiście pobudzą eksport bardziej niż import, Fed będzie zapewne musiał nacisnąć na gospodarczy hamulec.
Jeśli bowiem USA będą mogły zwiększyć eksport samochodów do Malezji, produktów rolnych do Japonii i usług do Wietnamu, to w rezultacie płace realne będą szły w górę szybciej niż przy utworzeniu większej liczby miejsc pracy. Właśnie dlatego TPP – jeśli pozwoli się na jego kontynuację – pomoże, podobnie jak poprzednie pakty handlowe, w przywróceniu tendencji wzrostowej mediany dochodów w USA.
© Project Syndicate, 2015