Autor: Mohamed El-Erian

Główny doradca ekonomiczny Allianz, publicysta Project Syndicate.

Ktokolwiek wygra w USA zderzy się z gospodarką

Popularna opinia o listopadowych wyborach prezydenckich w USA jest tylko częściowo trafna. Kwestie gospodarcze będą miały rzeczywiście wielki wpływ na ich wynik. Druga część tej opinii - że zwycięzca w tym coraz obrzydliwszym konkursie będzie miał luksus prowadzenia polityki znacząco odbiegającej od polityki przeciwnika - jest już o wiele bardziej niepewna.
Ktokolwiek wygra w USA zderzy się z gospodarką

Mitt Romney, jeśli wygra, będzie miał twardy orzech do zgryzienia (CC BY-SA Gage Skidmore)

Gdy w styczniu 2013 r. rozpocznie się kadencja kolejnego prezydenta, osoba, która obejmie ten urząd zorientuje się, że wbrew opowieściom, jakie się obecnie głosi w kampaniach Obamy i Romneya, w polityce gospodarczej ma bardzo ograniczone pole manewru. Tak naprawdę w USA mogą się pojawić rozbieżności w całkiem innej dziedzinie, a wyborcy jeszcze tego dobrze nie rozumieją. Rozbieżności te dotyczą głównie polityki społecznej, jaka towarzyszyć będzie podobnemu w zasadzie zestawowi posunięć ekonomicznych. Różnice między kandydatami będą tu brzemienne w skutki.

Ktokolwiek wygra, zderzy się z gospodarką, która w przyszłym roku będzie rosła w tempie zaledwie 2 proc., – może i mniejszym – a w dodatku grozić jej będzie stagnacja. Bezrobocie nadal utrzyma się na zbyt wysokim poziomie, przy czym prawie w połowie – albo i większej części, jeśli uwzględnić jak się powinno te miliony Amerykanów, które opuściły rynek pracy – będzie to bezrobocie długoterminowe, z którym trudno się uporać.

Powód do zmartwień stanowić będzie również finansowa strona gospodarki. Deficyt budżetowy nadal będzie się ocierać o poziom 10 proc. PKB, co nasili obawy o wzrost długu publicznego w średnim okresie. Sektor bankowy kontynuował będzie proces „zmniejszania ryzyka”, ograniczając napływ kredytu do małych i średnich przedsiębiorstw, a tym samym hamując wzrost zatrudnienia oraz inwestycji w rozbudowę i wyposażenie fabryk.

Front polityczny będzie równie niepokojący. Wobec stojących przed krajem wyzwań pogrążonemu od dawna w wahaniach i sprzeczkach Kongresowi coraz trudniej będzie odwlekać działania. Natomiast niezwykła aktywność Rezerwy Federalnej, wraz z ciągle wydłużaną listą eksperymentalnych posunięć,  przynosić będzie mniejsze korzyści, powodując jednocześnie wzrost kosztów i zagrożeń.

Ponadto gospodarka amerykańska funkcjonować będzie w trudniejszym otoczeniu globalnym. W ciągu najbliższych kilku miesięcy prawdopodobne jest zaostrzenie kryzysu zadłużenia w Europie. Przy równoczesnym spowolnieniu w gospodarkach krajów wschodzących (także i Chin) i niedostatecznej wciąż wielostronnej koordynacji polityki gospodarczej wzrosną naciski protekcjonistyczne. Główne potęgi handlowe będą bowiem konkurować ze sobą o udział w ciągle tej samej wielkości ciastku.

Niezależnie więc od tego, czy w listopadzie przeważą zwolennicy Baracka Obamy, czy też popierający Mitta Romneya, następnego prezydenta krępować będzie konieczność pilnych działań w dwóch dziedzinach: pilnego ustabilizowania gospodarki i reform długofalowych. A skoro z Europy będą wiały silne przeciwne wiatry i skoro równocześnie wystąpi spowolnienie gospodarcze w skali globalnej, to dzisiejsi kandydaci nie będą mieli innego wyboru, jak tylko prowadzić lub przynajmniej zainicjować podobną politykę gospodarczą. Politykę mającą na celu przywrócenie szybkiego tempa tworzenia miejsc pracy oraz stabilności finansowej.

W dążeniach znalezienia optymalnej proporcji między bieżącym stymulowaniem gospodarki a stabilizacją budżetu w średnim okresie najpilniejszym posunięciem będzie właściwe przeciwstawienie się groźbie zablokowania budżetu. Groźba ta jest związana z wygasaniem tymczasowych ulg podatkowych i automatycznym uruchomieniem głębokich i szeroko zakrojonych cięć wydatków. Porażka pod tym względem znacznie zwiększyłaby ryzyko natychmiastowej recesji w USA.

Poważne reformy budżetu w perspektywie średnioterminowej są potrzebne, żeby uporać się ze spuścizną uporczywych zaniechań Kongresu. Tak więc następny prezydent rychło stwierdzi – jeśli otrzyma zgodne realistyczne dane – że możliwości uzyskania właściwej „mieszanki” reform podatkowych i reform wydatków plasują się w przedziale mniejszym niż wynikałoby z tego, co dziś mówią konkurujący ze sobą politycy. Z pewnością nie będzie to wybór typu: to – albo to.

Reformy budżetowe najlepiej się udają, gdy gospodarka ma dynamikę. Żeby to osiągnąć i Obama i Romney będą musieli zlikwidować przeszkody, hamujące wzrost i tworzenie miejsc pracy. I znów, w dziedzinach takich jak mieszkania, rynek pracy, pośrednictwo kredytowe oraz infrastruktura pole manewru jest mniejsze, niż chce nam to wmówić większość polityków.

Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie ma miejsca na żadne różnice. Jest, a te różnice odzwierciedlają fakt, że ogólnym trendom gospodarczym towarzyszyć będą zachodzące w różnym tempie zmiany na wielu poziomach. Istnieją trwałe i znaczne różnice w stopach bezrobocia, zależne od zdolności i wykształcenia. Towarzyszą temu także rekordowo duże nierówności dochodowe i majątkowe. Każdej decyzji gospodarczej towarzyszyć będzie w tej sytuacji zapotrzebowanie społeczne na ich ocenę z punktu widzenia efektu dystrybucyjnego.

Po całej „epoce” stosowania nadmiernej dźwigni finansowej, tworzenia długów oraz zobowiązań kredytowych, której kulminacją stał się w 2008 r. globalny kryzys finansowy, Ameryka wciąż ma do rozwiązania niebezpieczny problem z rozdziałem nagromadzonych wtedy strat. Straty te nadal ograniczają inwestycje, tworzenie miejsc pracy i konkurencyjność. Ogromna polaryzacja polityczna w Kongresie prowadziła jak dotychczas do tego, że ciężarami koniecznych dostosowań coraz bardziej obciążano tych, którzy mają mniejszą możliwość im podołania.

Gdyby świat był idealny następy prezydent USA szybko zdecydowałby się na dwustopniowe podejście, mające na celu przywrócenie wzrostu miejsc pracy i solidnej kondycji finansowej.

Po pierwsze, wprowadziłby spójny zestaw posunięć polityki gospodarczej, takich, które są zarówno wykonalne, jak i pożądane. Ale znów: pole manewru jest tu ograniczone.

Po drugie, wzbogaciłby te posunięcia jasnym zestawem środków polityki społecznej. Tu już potencjalne różnice są ogromne. Środki te powinny odpowiadać zapotrzebowaniu na sprawiedliwe rozłożenie ponoszonych obciążeń.

W wyborach tych nie chodzi przecież o takie gorąco dyskutowane problemy jak zlecanie pracy za granicę (outsourcing), podwyżki podatków kontra reformy rozmaitych uprawnień, kontrolę rządu nad produkcją kontra nieskrępowana działalność sektora prywatnego, czy o spór między tworzącymi miejsca pracy a tymi, którzy tego unikają. Chodzi w nich bardziej o towarzyszącą tym wszystkim posunięciom koncepcję społecznej uczciwości, pomocniczości, równości i o normy postępowania bogatego i rozwiniętego cywilizacyjnie społeczeństwa.

W wyborach tych chodzi zatem o odpowiedzialność społeczną, o powinność społeczeństwa, by wpierało przeżywających niezawinione przez siebie trudności w znalezieniu pracy i wiązaniu końca z końcem. Chodzi o ochronę najbardziej bezbronnych członków społeczeństwa, między innymi przez zapewnienie im dostępu do odpowiedniej opieki zdrowotnej. Chodzi o zreformowanie systemu edukacji, który zawodzi młodych Amerykanów. I o zapewnienie odpowiednich przeszkoleń tym, którzy ich potrzebują. Chodzi o liczne kwestie, dotyczące uczciwości i równości – także i o to, że bogaci winni są coś systemowi, który zapewnił im niewyobrażalny majątek.

W tych właśnie sprawach ważne są różnice między Obamą i Romneyem. A im wcześniej debaty w kampanii wyborczej zaczną się właśnie wokół nich obracać, tym większe prawdopodobieństwo, że Amerykanie dokonają bardziej świadomego wyboru. A tym samym włączą się do zbiorowych starań na rzecz uniknięcia narodowego nieszczęścia.

Autor jest dyrektorem generalnym w zarządzającej funduszami inwestycyjnymi firmie PIMCO, autorem książki „Kiedy Rynki się Zderzają”

Copyright: Project Syndicate, 2012
www.project-syndicate.org

Mitt Romney, jeśli wygra, będzie miał twardy orzech do zgryzienia (CC BY-SA Gage Skidmore)

Tagi