Co z umową o wolnym handlu między UE i Filipinami?
Kategoria: Trendy gospodarcze
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.
więcej publikacji autora Bogdan GóralczykPAP
Filipiny na chwilę błysnęły na czołówkach światowych mediów za sprawą tragicznego tajfunu Haiyan, lokalnie zwanego Yolandą, ale po paru tygodniach znowu zniknęły z naszego pola widzenia. Niesłusznie, bowiem z wielu względów kraj ten powinien skupiać na sobie uwagę świata. Kluczowe pytanie brzmi: czy jest to państwo rozwojowe, czy może jednak cofające się w rozwoju.
Mało pamięta się o tym, że Filipiny, drugi archipelag na globie, po Indonezji, złożony łącznie z 7107 wysp (częściowo niezamieszkanych), jeszcze latach 60. XX stulecia były obok Birmy najbogatszym państwem Azji Południowo-Wschodniej. Potem, gdy kolonializm i jego spuścizna powoli odchodziły do annałów historii, nastąpiła era sukcesów konfucjańskich z ducha i chińskich z natury gospodarczych tygrysów, formalnie zwanych „państwami nowo uprzemysłowionymi” (NIC).
Filipiny poszły inną, zachodnią drogą, szukając odniesień nie tyle w pobliskich Chinach, co na Zachodzie, przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych. Postawiły na liberalizację i wolne rynki i mimo wyspiarskiego charakteru jeszcze bardziej otworzyły się na świat. W kolejnych planach rozwojowych dużą wagę przykładały do dwóch podstawowych zagadnień: zrównoważonego rozwoju oraz programów usuwania biedy, w wielu regionach endemicznej.
Zarówno z racji przyjmowanych założeń gospodarczych, jak i – tym bardziej – charakteru systemu społeczno-politycznego umożliwiającego dominację bogatych politycznych klanów spodziewane sukcesy nie nadeszły. Słaba klasa średnia oraz szeroki zakres biedy nie pozwoliły na podobnie wielki skok jak w przypadku pobliskich NIC-ów. Według oficjalnych danych w 2012 r. 27,9 proc. społeczeństwa żyło nadal poniżej poziomu biedy (20 lat wcześniej – 33,1 proc., co dowodzi, że mamy do czynienia ze stałym, nierozwiązanym problemem).
Slumsy Manili, niedawno plastycznie opisane przez Wojciecha Tochmana, obrazki, które ujrzeliśmy z racji uderzenia 8 listopada 2013 r. tajfunu Haiyan, dowodzą, iż Filipiny pod wieloma względami są nadal klasycznym państwem rozwijającym się z zagłębiami biedy, a nierzadko trudnej do wyobrażenia w Europie nędzy.
Nakłada się na to kolejny endemiczny problem tego kraju natychmiast rzucający się w oczy tuż po przylocie na stołecznego lotnisko imienia Aquino (ojca obecnego prezydenta), to jeden z najwyższych w Azji przyrost naturalny, który w ostatnich dwóch dekadach sięgał przeciętnie aż 2,35 proc. rocznie. W efekcie na terytorium porównywalnym z Polską zamieszkują już obecnie ponad 93 mln mieszkańców, podczas gdy jeszcze w latach 60. XX w. wieku ludność Polski i Filipin była niemal taka sama (26–27 mln).
Stąd też trzeci kluczowy problem społeczno – gospodarczy archipelagu, jakim jest stale utrzymujący się wysoki poziom bezrobocia. Według oficjalnych danych w 2012 r. sięgało ono 6,8 proc., ale w istocie jest o wiele wyższe, bowiem szeroki zakres biedy nie pozwala na prowadzenie precyzyjnych badań.
Tragiczne uderzenie Haiyan, które przyniosło ze sobą ponad 5,5 tys. ofiar śmiertelnych i niemal 15 tys. rannych oraz dotknęło ponad 11 mln osób, oczywiście państwu w polityce prorozwojowej nie pomogło. Największe środki (980 mln dol.) wyasygnował Bank Światowy, przeznaczając je w głównej mierze na rehabilitację zniszczonych terenów i odbudowę, a raczej budowę od nowa, zmiecionych z powierzchni ziemi domostw. Pozostali dwaj najwięksi donatorzy, czyli Azjatycki Bank Rozwoju z siedzibą w Manili oraz agendy ONZ, przeznaczyli na podobne cele odpowiednio 500 i 348 mln dol.
W świetle wstępnych wyliczeń filipińskiego Narodowego Urzędu Rozwoju Gospodarczego (NEDA) potrzeby aż 44 dotkniętych żywiołem prowincji idą jednak w miliardy dolarów (dokładnych wyliczeń i szacunków jeszcze nie przedstawiono).
NEDA przedstawiła natomiast główne potrzeby państwa po kataklizmie. Obok konieczności odbudowy najbardziej dotkniętego miasta Tacloban, przed tajfunem piątego pod względem wielkości w kraju, są to kolejno: opieka zdrowotna (najpierw dla rannych, potem dla potrzebujących nadzoru psychiatrycznego), dostawy żywności, odbudowa budynków użyteczności publicznej, począwszy od szkól i szpitali, dostęp do wody pitnej, przywrócenie komunikacji pomiędzy rozrzuconymi w regionie maleńkimi wysepkami, a nawet odbudowa mocno zniszczonego drzewostanu. Coraz częściej mówi się też o konieczności rozbudowy już istniejącego ale – jak wykazał tajfun – słabego systemu wczesnego ostrzegania przed silnymi wiatrami i tsunami z racji częstych uderzeń w te wybrzeża (tylko w 2013 r. było ich łącznie aż 18). W każdej z tych dziedzin pomoc ze stron władz jest mile widziana.
>>zobacz video: Budynki odporne na kataklizmy
Oczywiście bardzo docenia się pomoc doraźną w postaci przybycia amerykańskiego lotniskowca George Washington wraz ze stacjonującymi na jego pokładzie, cennymi w tym terenie, helikopterami. Filipiny doceniają też plany państw Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN), którego Filipiny są członkiem. ASEAN chce utworzenia specjalnego systemu pomocy humanitarnej w przypadku klęsk żywiołowych HADR (obszary te są objęte także wstrząsami sejsmicznymi, a do ostatniego trzęsienia ziemi z ofiarami śmiertelnymi doszło we wrześniu), a także lepszego funkcjonowania istniejącego od dwóch lat Centrum Pomocy Humanitarnej ASEAN (AHA) z siedzibą w Dżakarcie.
Doświadczone trzęsieniami ziemi, tajfunami, wybuchami wulkanów, ale też częstymi tutaj powodziami, suszami czy pożarami tropikalnych lasów, a więc odczuwanymi dużo mocniej niż w Europie skutkami zachodzących zmian klimatycznych, państwa ASEAN zrozumiały, iż są skazane na siebie, a na pomoc bardziej oddalonych podmiotów za bardzo liczyć nie mogą.
Trwające w otwartym sporze z Chinami o podział wód terytorialnych na Morzu Południowochińskim, a w istocie o położone tam złoża surowców energetycznych, Filipiny nie mogą liczyć na wielkiego sąsiada. Korea Południowa i Japonia też pokazały po uderzeniu Yolandy, iż zbyt szczodre nie są.
Zamiast na sąsiadów i pomoc zewnętrzną trzeba liczyć na siebie – taki ton dominuje w komentarzach filipińskich mediów po katastrofie. Formalnie powody do zadowolenia są, bowiem ostatnio kraj znajduje się w fazie dość wysokiego wzrostu. Rok 2012, gdy wzrost sięgnął niemal 7 proc., uznano (z niejaką przesadą) za najlepszy w gospodarczej historii kraju, a rokowania na koniec roku 2013 są podobne – i to mimo skutków uderzenia Haiyan (szacuje się, że może obniżyć PKB o 0,5-0,7 proc.).
Za tym optymistycznym przekazem kryją się jednak kolejne chroniczne choroby systemu, chociażby ciągle wysoki deficyt budżetowy (na koniec 2013 roku ma wynieść 2,6 proc. PKB, w roku 2010 sięgał 3,5 proc.), niskie wpływy podatkowe oraz brak – tak charakterystycznej dla NIC – skłonności do oszczędzania i to zarówno w przypadku obywateli, jak i przedstawicieli administracji rządowej.
Mający azjatycką fizjonomię i pohiszpańską mentalność (z podejściem do życia maniana), beztroscy zazwyczaj Filipińczycy żyją dniem dzisiejszym, starają się cieszyć życiem, czasem na kredyt. W efekcie m.in. infrastruktura trzeszczy, co widać zarówno na lotnisku Aquino, dawno nieremontowanym i nieposzerzanym, jak na zatłoczonych niemiłosiernie ulicach Manili (poza najbardziej zachodnią z ducha urzędową dzielnicą Makati).
Licząca 16 mln mieszkańców metropolia Manila nie ma żadnej linii metra, a jedynie zbudowaną przed laty przez Czechów szybką – w miarę – kolej wzdłuż jej głównej arterii zwanej EDSA (teraz nowe wagony na dla niej mają dostarczyć Belgowie). Miasto żyje również bez oczyszczalni ścieków. Rozwarstwienie widać gołym okiem.
Zgodnie z jednym z najlepszych mierników jakości życia, czyli Human Development Index (HDI) ONZ-owskiej organizacji UNDP, w roku 2012 Filipiny znalazły się dopiero na 114. (ze 187 badanych państw) miejscu. Jeśli chodzi o dochody na głowę mieszkańca, mają jeszcze nieco gorszą pozycję – między 120. a 130. według Banku Światowego i MFW.
Chociaż Filipiny na ogół cieszą się życiem, mają rozwinięty sektor prywatny i aktywne społeczeństwo obywatelskie oraz cenią sobie demokratyczne instytucje oraz rozwiązania, pod względem poziomu rozwoju bardziej przypominają państwo rozwijające się, a nieraz nawet podupadłe, aniżeli rozwiniętą zachodnią demokrację.
Flagowe programy obecnego (od 2010 r.) prezydenta Benigno Aquino III, takie jak łączenie spółek prywatnych z firmami ze sfery rządowej, nie spotykają się z entuzjazmem szczególnie po stronie tych pierwszych. Sektor publiczny jest przestarzały, niedoinwestowany, mocno narażony na korupcję (według wskaźnika percepcji korupcji – CPI – sporządzanego przez Transparency International, Filipiny znajdują się na 105. miejscu, obok Albanii, Nigru czy Etiopii).
Filipiński socjolog o międzynarodowej renomie i lewicowych inklinacjach Walden Bello wydał przed laty tom o znamiennym tytule „Państwo antyrozwojowe. Ekonomia polityczna permanentnego kryzysu na Filipinach”. Sformułował w nim m.in. tezy, że system powstały po upadku dyktatury Ferdynanda Marcosa (1986), zwany EDSA (tak jak główna aleja w stolicy), jest „głęboko dysfunkcjonalny”, a oparty na politycznych klanach model rozwojowy w istocie przypomina tytułowe państwo antyrozwojowe. Od tamtej publikacji minęło już niemal 10 lat, a problemy pozostały. Obok wyżej wymienionych mamy jeszcze na archipelagu do czynienia z tak ważnymi nierozwiązanymi kwestiami jak dewastacja środowiska naturalnego (poziom wylesiania w okresie 1970–2000 sięgał 2,5 proc. rocznie), „alarmujące kontrasty” (według znanego publicysty Cielito Habito) czy aktywny fundamentalizm islamski na południu kraju.
Wszystko to razem prowadzi do konkluzji: Filipiny wymagają naszego większego zainteresowania, a nawet pomocy, nie tylko w kontekście Haiyan. Kataklizmy, nawet te najtragiczniejsze, mijają, chroniczne problemy pozostają. I teraz to rozwiązanie tych drugich powinno być ważniejsze.
OF