Czy kapitalizm żywi się krytyką?
Kategoria: Recenzje
Dr nauk ekonomicznych w zakresie ekonomii i finansów; dziennikarz i publicysta.
więcej publikacji autora Marcin Jendrzejczak
(@Getty Images)
W klasycznym kapitalizmie przedsiębiorca dysponował środkami produkcji – fabrykami, maszynami, liniami produkcyjnymi – i sprzedawał wytworzone dobra na rynku. Z uzyskanych przychodów płacił pracownikom i pokrywał koszty. To, co zostawało, było jego zyskiem. Najczęściej przeznaczał go nie na konsumpcję, lecz na rozbudowę zakładu, zakup nowej technologii czy promocję marki.
Dziś zaś, jak twierdzą niektórzy, kapitalizm zmienił kształt i przypomina raczej cyfrowy feudalizm. Tę tezę rozwija Yanis Varoufakis w książce „Technofeudalizm. Co zabiło kapitalizm?” (GlowBook, Sieradz, 2024 r.). Jego zdaniem kapitał zmienił naturę. Fabryki i maszyny ustąpiły miejsca „kapitałowi chmurowemu”: sieci serwerów, kabli i algorytmów, które stały się kręgosłupem cyfrowej gospodarki.
To właśnie posiadacze tej infrastruktury – technofeudałowie – czerpią zyski nie z produkcji dóbr, lecz z kontrolowania całych ekosystemów. To oni ustalają, kto ma dostęp do cyfrowych włości, jakie obowiązują w nich zasady i ile trzeba zapłacić. Opłaty te coraz mniej przypominają kapitalistyczny zysk, a coraz bardziej rentę feudalną.
Od fabryk do finansjalizacji
Korzenie obecnego systemu tkwią w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych. Jak napisał Varoufakis w „Technofeudalizmie” powojenne Stany Zjednoczone były podręcznikowym przykładem skuteczności tradycyjnego kapitalizmu. System z Bretton Woods i Plan Marshalla otworzyły Ameryce globalne rynki zbytu, a dolar stał się niepodważalnym filarem nowego ładu.
Nowa wojna walutowa: cyfrowa rywalizacja USA-Chiny jako sprawdzian dyscypliny walutowej
W latach 60. XX w. ten model zaczął się jednak chwiać. Wojna w Wietnamie pochłaniała miliardy, a program Wielkiego Społeczeństwa Lyndona B. Johnsona – choć skutecznie redukował biedę – powiększał deficyt budżetowy. Dolary wypływały z USA szybciej niż wracały. Francja i inne państwa zaczęły żądać wymiany banknotów na złoto, zgodnie z regułami systemu z Bretton Woods. Amerykanie jednak nie mieli aż tyle tego szlachetnego metalu.
Dlatego 15 sierpnia 1971 r. Richard Nixon zamknął „złote okno”, jednostronnie zawieszając wymienialność dolara na kruszec. Od tej chwili fundamentem systemu stał się sam dolar – jako globalna waluta rezerwowa, służąca do rozliczania handlu międzynarodowego (choćby ropy). To w dolarze banki centralne w znacznej mierze – trzymają nadal rezerwy walutowe. Ponadto, partnerzy handlowi Stanów Zjednoczonych zaczęli lokować zysk ze sprzedaży towarów głównie w amerykańskim sektorze finansowym. Tak zaczęła się era przewagi finansów nad realną gospodarką.
Deregulacja i finansjalizacja
Deregulacja lat 80. XX w. i rewolucja informatyczna jeszcze przyspieszyły ten proces. Zaczęły powstawać coraz bardziej złożone instrumenty pochodne – kontrakty finansowe oparte na akcjach, obligacjach czy stopach procentowych.
Skala oderwania finansów od realnej gospodarki stała się bezprecedensowa. W 2002 r. światowy PKB wynosił 50 bln dol., a obroty zarządzających finansami podmiotów – 75 bln dol. Pięć lat później różnica urosła do gigantycznych rozmiarów: 75 bln dol. wobec 750 bln dol. Nic dziwnego, że Warren Buffett nazwał instrumenty pochodne „bronią masowego rażenia”.
Wywołany finansowymi aberracjami kryzys w 2008 r. obnażył kruchość systemu. Zamiast powrotu do logiki oszczędności i reinwestycji nadeszła era taniego pieniądza. Banki centralne ratowały instytucje „too big to fail” i sprzyjały pompowaniu kapitału w skupy akcji. To właśnie wtedy otworzyła się droga dla ekspansji gigantów technologicznych – przyszłych technofeudałów.
Darmowe usługi, drogie dane
Era taniego pieniądza i entuzjazmu inwestorów dała firmom technologicznym niemal nieograniczony dostęp do finansowania. Dzięki temu nie musiały przejmować się klasycznie rozumianym zyskiem ze sprzedaży, co zauważa w swojej książce Varoufakis. Postawiły na prostszy model: oferowały usługi za darmo.
Strategia – genialna w swej prostocie – zadziałała natychmiast. Użytkownicy przyjęli ją masowo, nie zawsze zdając sobie sprawę, że płacą inną walutą – danymi osobowymi, preferencjami zakupowymi, twórczością, zdjęciami, filmikami i wpisami.
Tymczasem algorytmy zaczęły się nie tylko samodoskonalić, lecz także coraz lepiej poznawać nas, ludzi. Korzystając z platform internetowych i zostawiając dane, faktycznie przyczyniamy się do rozwoju algorytmów. Innymi słowy – pracujemy dla nich. A to pozwala technofeudałom oszczędzać na kosztach pracy.
Pensje? Zastąpiły je nasze kliknięcia
Varoufakis podkreśla skalę zjawiska: w klasycznych korporacjach pensje pochłaniały większość przychodów – czasem nawet 80 proc. W firmach technologicznych to często mniej niż 1 proc.
Technologiczni giganci nie potrzebują rzeszy zatrudnionych, bo gros „pracy” wykonują za nich miliardy użytkowników. I to za darmo. Publikując treści i klikając, podnosimy wartość cyfrowych imperiów. Nasza darmowa aktywność staje się czynszem, płaconym wyszukiwarkom, sklepom z aplikacjami czy platformom handlowym.
Sztuczna inteligencja pod nadzorem: Europa chce być liderem etycznej AI
Nic dziwnego, że autor „Technofeudalizmu” nazywa nas „chłopami pańszczyźnianymi w chmurze”. A skoro coraz większą część zysków gospodarki zgarniają giganci technologiczni, to mamy wytłumaczenie, dlaczego spada udział pensji w PKB.
Dość powiedzieć, że według danych Rezerwy Federalnej z St. Louis, korporacyjne zyski w USA biją rekordy – na koniec 2024 r. sięgnęły 4 bln dol., czyli ponad dwukrotność poziomu z 2010 r.
Ich udział w dochodzie narodowym wzrósł z 13,9 proc. przed pandemią do 16,2 proc. dziś. Tymczasem udział wynagrodzeń lekko się skurczył – z 61,8 proc. do 61,6 proc. Niby ułamek punktu procentowego, ale w gospodarce tej skali, co amerykańska, oznacza to przesunięcie miliardów dolarów z pensji pracowników do kieszeni akcjonariuszy.
Technofeudałowie wyzyskują drobnych kapitalistów?
Na tym jednak nie koniec. Technofeudałowie pobierają daninę (niczym feudałowie rentę) nie tylko od konsumentów, lecz także od klasycznych kapitalistów. Przykładem tego jest Apple. Początkowo firma założona przez Steve’a Jobsa rywalizowała jakością sprzętu i siłą marki. Przełom nastąpił wraz z powstaniem App Store: dało ono programistom narzędzia i kanał dystrybucji. Setki firm zaczęły więc tworzyć aplikacje, a Apple pobierało prowizję od każdej transakcji – bez konieczności płacenia twórcom za samą pracę. Ruch okazał się genialny – i niezwykle dochodowy.
Podobny model zastosował Amazon. Jego platforma zastąpiła tradycyjny rynek własnym algorytmem, który łączy sprzedawców z klientami i pobiera prowizję od każdej sprzedaży. Efekt? Rzesze drobnych przedsiębiorców w pocie czoła generują zyski, od których technofeudał ściąga daninę – jak dawny pan od chłopów. Wszystko za prawo do korzystania z wirtualnej ziemi: cyfrowego rynku amerykańskiego giganta.
Zdaniem Varoufakisa, wchodząc na stronę Amazona, trafiamy do „cyfrowego lenna” – postkapitalistycznego tworu, którego korzenie sięgają feudalnej Europy, a współczesna potęga wyrasta z „futurystycznego kapitału w chmurze, jakby żywcem przeniesionego z dystopijnej wizji przyszłości”.
Technofeudalizm czy kapitalizm intelektu?
Można się spierać, czy to faktyczna przemiana kapitalizmu w technofeudalizm, czy raczej eseistyczna ekspresja Varoufakisa. Sam autor podkreśla, że odpowiednie nazwanie zjawiska wpływa na jego postrzeganie. Dlatego też ukuty przezeń termin technofeudalizm jest zabiegiem celowym, mającym zniechęcić ludzi do obecnego ładu. Wszak nazwanie w ten sposób obecnego systemu od razu budzi skojarzenia z ciemnymi wiekami, wyzyskiem i stagnacją.
Czyżbyśmy zatem w XXI w. naprawdę wracali do feudalizmu, choć w cyfrowej postaci? A może pogłoski o śmierci kapitalizmu są mocno przesadzone? Argument Varoufakisa brzmi poważnie: dobrowolność uczestnictwa w platformach to w dużej mierze iluzja. Każdy może się wylogować z Facebooka czy zrezygnować z Amazona. W praktyce oznacza to jednak utratę kontaktów, rynku pracy i dostępu do klientów – koszt, na który niewielu się zdecyduje.
Z drugiej strony różnice między dzisiejszym systemem a feudalizmem są równie istotne jak podobieństwa. Aktywność użytkownika mediów społecznościowych w zamian za udostępnienie swoich danych czy działalność handlowca płacącego Amazonowi prowizję w zamian za ułatwienie sprzedaży swych usług nie mają bowiem nic wspólnego z pracą batożonego chłopa odrabiającego „darmochę”.
Technogiganci nie są więc tylko wyzyskiwaczami. Potrafią też tworzyć wartość. Budują ekosystemy, które łączą twórców i przedsiębiorców z miliardami klientów. Pobierają wprawdzie za to opłaty – często wysokie – ale to wciąż wymiana wartości, a nie brutalny przymus. Pozycja stron jest nierówna, lecz nie przypomina feudalnego jarzma.
To, że cyfrowi potentaci osiągają bajeczne zyski przy pozornie niewielkim nakładzie pracy, nie oznacza końca kapitalizmu, lecz jego transformację. Warto zauważyć, że samo słowo „kapitał” pochodzi od łacińskiego caput – głowa. I właśnie intelekt, a nie ziemia czy fabryka, stał się dziś głównym źródłem bogactwa. Geniusz takich postaci jak Steve Jobs stworzył imperia urządzeń i aplikacji. Zyski wielkich firm technologicznych można więc interpretować nie jako haracz, lecz także jako hołd złożony ludzkiej kreatywności.
Jeśli zgodnie z encyklopedyczną definicją kapitalizm jest to „system społeczno-gospodarczy oparty na własności prywatnej, wolności osobistej i swobodzie zawierania umów”, to wciąż żyjemy w tym systemie.
Z pewnością bliżej obecnemu porządkowi świata zachodniego do tak rozumianego systemu niż do feudalizmu, czyli „systemu społecznego istniejącego w Europie w średniowieczu, w którym ludzie pracowali i walczyli dla możnych, otrzymując w zamian ochronę i prawo do użytkowania ziemi”.
Użytkownicy nie walczą w armiach technofeudałów, nie otrzymują też od nich fizycznej ochrony. Dlatego sama teza o „technofeudalizmie” wydaje się raczej figurą retoryczną niż precyzyjną diagnozą.
Jeśli już koniecznie chcemy odróżnić obecny ład od tradycyjnej postaci systemu rynkowego, to lepiej określić go mianem kapitalizmu intelektu – systemu, w którym głównym źródłem bogactwa jest twórczość i wiedza. Zauważał to zresztą Jan Paweł II w „Centesimus annus”.
Tak więc to nie feudalizm powraca, lecz kapitalizm ewoluuje – w stronę gospodarki, w której walutą staje się ludzki umysł. Nad tym nowym porządkiem świata krąży jednak widmo monopolu, które może z czasem przekształcić się w coś, czego niekoniecznie byśmy sobie życzyli.
Chociaż technofeudalizmu w ścisłym sensie jeszcze nie ma, niewykluczone, że nadejdzie w całkiem niedalekiej przyszłości. A to za sprawą dynamicznie rozwijającej się sztucznej inteligencji. Według ABI Researchrynek oprogramowania sztucznej inteligencji wyceniany w 2024 r. na 122 mld dol. do 2030 r. ma wzrosnąć prawie czterokrotnie – do 467 mld dol. Średnie tempo wzrostu szacuje się na 25 proc. rocznie. Najszybciej przyspiesza segment generatywnej AI, którego wzrost przekracza już 34 proc. rocznie.
Jeśli sztuczna inteligencja osiągnie poziom ogólnej AI (AGI) – przewyższającej możliwości człowieka – sytuacja może się zmienić. Dostęp do narzędzi AI w jeszcze większym stopniu niż dziś stanie się warunkiem koniecznym do przetrwania na rynku pracy. Zarówno dla programisty, nauczyciela, jak i przedsiębiorcy (o ile oczywiście w ogóle będzie jeszcze dla nich praca).
Dziś dostęp do sztucznej inteligencji bywa tani, czasem wręcz darmowy. Ale już teraz płacimy za niego danymi, którymi ,,karmią się” modele AI. To klasyczny schemat technologicznych gigantów: walutą stają się nasza uwaga, dane i treści. Wkrótce właściciele najbardziej zaawansowanych systemów mogą zażądać wysokich opłat za dostęp do narzędzi, które uczą się same. Wtedy technofeudalizm przestanie być publicystyczną metaforą i stanie się rzeczywistością, w której kilku właścicieli kontroluje nie ziemię i fabryki, lecz potężną inteligencję. Przynajmniej, dopóki to ona sama nie spróbuje przejąć kontroli.
Technofeudalizm AI można zatrzymać
Dla Polski i Europy pytanie o technofeudalizm ma wymiar praktyczny. To w Brukseli powstają regulacje – od „Aktu o usługach cyfrowych” (DSA) po „AI Act” – służący ograniczeniu dominacji globalnych gigantów. Jeśli się sprawdzą, Stary Kontynent uniknie pełnego uzależnienia od technofeudałów. Jeśli zaś zawiodą – europejski przedsiębiorca (w tym, oczywiście i polski), pozostanie tylko najemcą w cudzym cyfrowym folwarku, a dane i zyski odpłyną za ocean.
Dlatego niezwykle istotne są trzy rzeczy: żeby państwa naprawdę egzekwowały przepisy; żeby Europa stawiała na własne technologie – od centrów danych po lokalne modele AI – i żebyśmy, jako konsumenci oraz jako firmy, częściej wybierali mniejszych graczy, zamiast bezrefleksyjnie wzmacniać potęgę globalnych gigantów.
Na razie żyjemy w kapitalizmie intelektu. Ale jeśli ster przejmie AI, nowym feudałem stanie się właściciel algorytmu – albo nawet sam algorytm. Jeszcze mamy czas, by temu zapobiec. Tyle, że ucieka on szybciej, niż się nam wydaje…


