Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
źródło:Mac Buge, Matias Egeland, Przemysław Kowalski, Monika Sztajerowska, "State-owned enterprises in the global economy", VoxEU
Przykładem zauroczenia myślą z przeszłości jest odradzająca się za sprawą SLD idea powrotu do państwowego budownictwa w gospodarce, na kształt i rozmach przedwojennego Centralnego Okręgu Przemysłowego. Nowa fala interwencji państwa w gospodarce miałaby uruchomić kulejące inwestycje oraz zapewnić stworzenie nowych miejsc pracy.
Ponieważ mało już kto pamięta tamte czasy, a idea może wydawać się bardzo atrakcyjna warto przyjrzeć się jakie okoliczności zadecydowały o budowie przedwojennego COP, a także zastanowić się nad kosztami ewentualnego naśladownictwa.
Przedwojenny COP, budowany w bliższych i dalszych okolicach wideł Wisły i Sanu, obrósł w legendę. Miał być lekarstwem na skutki Wielkiego Kryzysu sprzed lat 30, a także krokiem do industrializacji poprzez przezbrojenie armii. I taki też był główny cel powstania COP. Polska, mając wrogich sąsiadów ze Wschodu i Zachodu, potrzebowała własnego przemysłu zbrojeniowego, bez względu na koszty. Po COP pozostało parę nowych miast oraz sporo elektrowni i fabryk. Po prawdzie budowa wielu z nich dokończona została już w czasie wojny. Okupujący Polskę Niemcy też potrzebowali fabryk broni. Po powojennej odbudowie fabryki te radziły sobie nawet świetnie, ale tylko w warunkach takiej gospodarki, w której głównym źródłem „przewag” konkurencyjnych były głodowe warunki bytowania siły roboczej.
W każdym razie, najbardziej znamienna spuścizna po Centralnym Okręgu Przemysłowym to działające do dziś, ale również bez większego powodzenia kluby sportowe Broń Radom, Proch Pionki, Granat Skarżysko- Kamienna, czy matecznik legend w osobach Grzegorza Laty, Jana Domarskiego i Henryka Kasperczaka – Stal Mielec. Kluby radzą sobie bardzo cienko, podobnie jak większość sztandarowych firm dawnego COP. Jest tylko kilka wyjątków potwierdzających tę regułę. Z reguły dotyczą one sprywatyzowanych lub całkiem nowych (dzięki specjalnym strefom ekonomicznym) fabryk przemysłu lotniczego, czy takich przypadków jak rzeszowski Zelmer (teraz grupa Bosch und Siemens), będący w przedwojennym wcieleniu oddziałem słynnych akurat jedynie do 1989 r. poznańskich zakładów Hipolit Cegielski.
SLD plany ma skromniejsze niż władze sanacyjne. Na urządzanie przedwojennego COP wydano 60 proc. wszystkich środków inwestycyjnych w latach 1937-39, czyli niemal 2 mld ówczesnych złotych. Dzisiejsi naśladowcy chcieliby nowego mini-COP w okolicach skrzyżowania autostrad pod Łodzią, Północnego Okręgu Przemysłowego w okolicach Trójmiasta, a Południowego OP między Krakowem a Katowicami, jakby mało było przemysłu w tym najintensywniej zindustrializowanym rejonie kraju.
Państwo miałoby ułożyć w tych trzech sztucznych okręgach infrastrukturę, a także wyłożyć po minimum 1 mld zł na każdą strefę w żywym pieniądzu. Jak wynika z niezbyt jasnych uzasadnień, gotówka z podatków (jak się miałby to dofinansowanie do zasad pomocy publicznej w ramach Unii Europejskiej – nie wiadomo) miałaby pójść na udziały po maksimum 25 proc. dla państwa w tworzonych tam firmach. Poza tym byłyby, a jakże, opłacane z budżetu preferencje kredytowe, jakby za mało było w Polsce okazji do korupcji. Mowa również o wykorzystaniu udogodnień przewidzianych w schyłkowych przepisach o specjalnych strefach ekonomicznych SSE. Wszystko to dać miałoby podobno przez 5 lat pół miliona nowych miejsc pracy.
Pamięć autorów jest krótka i nie obejmuje historii słynnej fabryki-laboratorium osocza stawianej „w szczytnym celu” pospołu przez przemysłowców i polityków, nomen-omen w Mielcu, czyli na obszarze przedwojennego COP. Po medialnych burzach, wieloletnich śledztwach i innych przykrych wydarzeniach, po 20 latach od wspomaganego przez polityków założenia spółki, wytwórnia ruszy być może wreszcie jako podmiot całkowicie prywatny.
Nieufność i wręcz wrogość państwa wobec tzw. biznesu jest w Polsce tak wielka, że trzeba wielkiej naiwności i nieodpowiedzialności, aby postulować rozszerzenie „partnerstwa prywatno-publicznego” w wyniku wspomaganego powstawania setek nowych, małych (więc trudnych do upilnowania) podmiotów z kontrolnym udziałem państwa. Miejsca pracy w przedsięwzięciach projektowanych z odpowiednim rozmachem przez partyjnych dyletantów powstałyby, rzecz jasna, ale ku uciesze politycznych adwersarzy SLD jeszcze więcej etatów przybyłoby w konsekwencji w CBA i agendach pokrewnych.
Własność państwa w polskiej gospodarce, nawet bez pomysłów na jej restaurację, i tak jest wciąż duża. Według miesięcznika Forbes, w pierwszej dziesiątce największych polskich przedsiębiorstw ocenianych po przychodach ogółem osiem to molochy państwowe (Orlen, Lotos, PGE, PGNiG, KGHM, Tauron, PZU i PKO BP). Prywatny kapitał reprezentowany jest tylko przez handlowe firmy Jeronimo Martins (4 miejsce w 2012 r.) oraz Eurocash na miejscu 10.
Absolutna dominacja przedsiębiorstw państwowych w najściślejszej czołówce „wagi ciężkiej” plasuje Polskę w gronie takich państw jak Chiny, Rosja, czy Indie. Uświadamia to analiza przeprowadzona przez czwórkę badaczy pracujących dla OECD (Max Büge, Matias Egeland, Przemysław Kowalski, Monika Sztajerowska) i opublikowana w maju 2013 r. przez portal VoxEu.org pt. “State-owned enterprises in the global economy: Reason for concern?„
>>czytaj też: Państwowi giganci nadają ton globalnej gospodarce
Autorzy zestawili państwa według udziału przedsiębiorstw państwowych w pierwszych dziesiątkach największych firm danego kraju. Pierwsze są Chiny ze wskaźnikiem 96 proc. Polska jest w ścisłej czołówce z wynikiem 80 proc., gdyby uwzględnić metodologię Forbesa.
Warto zauważyć, że we Francji i Niemczech, gdzie nie sposób nie zauważyć bardzo silnego wpływu państwa na gospodarkę, nadzór i sterowanie sferą ekonomii prowadzone jest bardziej wyrafinowanymi i właściwszymi metodami, niż nieudolna zazwyczaj kontrola właścicielska. We współczesnym kapitalizmie „papierowym”, w którym ocenie podlegają wskaźniki i tendencje, a znakomita większość właścicieli akcji, udziałów i obligacji nie ma zbyt dużego pojęcia, czym zajmują się przedsiębiorstwa stojące za tymi papierami, istotnie narasta konflikt nazywany w literaturze „principal – agent problem”. Chodzi w nim w największym skrócie o to, że zarządy firm działają coraz bardziej bezczelnie we własnym głównie interesie, coraz mniej troszcząc się o interes właścicieli oraz klientów.
Syndrom ten ujawnia się równie ostro, jeśli nie ostrzej w kapitalizmie państwowym, a już zwłaszcza w państwach takich jak Polska, gdzie znaczących polityków z wybitnym obyciem ekonomiczno-biznesowym nie wystarcza nawet dla palców jednej ręki. Firmy państwowe są w Polsce pozbawione należytej kontroli właścicielskiej. Wystarczy przejrzeć składy rad nadzorczych, w których pierwsze skrzypce grają urzędnicy ministerialni, których los zależy w 100 procentach od kaprysu ministrów lub – jeszcze gorzej – wiceministrów, pojawiających się i znikających w stałym ostatnio rytmie tzw. rekonstrukcji rządowych. Choćby tylko z tego jednego powodu Polska nie nadaje się do wydumanych eksperymentów z nowymi COP i tworzeniem firm hybrydowych z kontrolnym udziałem państwowym. Nie warto, szkoda nadziei, zachodu i pieniędzy.
Wbrew rozpowszechnianym od paru lat opiniom o rzekomym nawracaniu się świata na etatyzm nie jest to wniosek prawdziwy. Udział państwa w działalności gospodarczej prowadzonej wydaje się wprawdzie w skali globalnej rosnący, ale głównie dlatego, że z różnych przyczyn niepomiernie wzrosło znaczenie kilku wielkich państw będących wcześniej kolosami na glinianych nogach. Mowa o Chinach, Indiach i Rosji, które ciągle pielęgnują z wielką pieczołowitością swoje państwowe imperia produkcyjno-finansowe. Można mieć w sobie wiele empatii, ale ewentualny zachwyt nad porządkiem ekonomiczno-społecznym tych państw byłby owocem bardzo specyficznego gustu.
Kolejna grupa państw-dostarczycieli globalnego „wsadu wskaźnikowego” do tezy o rozroście etatyzmu to znaczące państwa azjatyckie w rodzaju Indonezji , Malezji, czy Tajlandii, a także Wietnamu, gdzie zasoby państwa były jedynym istotnym źródłem kapitału. Osobny przypadek to Brazylia.
Trzecia i najbardziej rzucająca się w oczy przyczyna wrażenia o ekspansji państwa w gospodarce wiązała się (wiąże się?) z obawami o wyczerpywanie się zasobów ropy naftowej. Strach przed wysychaniem złóż doprowadził do koncentrowania kontroli nad zasobami płynnych i gazowych surowców energetycznych przez firmy całkowicie państwowe lub skutecznie kontrolowane przez państwo. W 2010 r. na liczącej 15 pozycji liście koncernów z największymi zasobami ropy i jej odpowiedników były, i to poza pierwszą dziesiątką, tylko dwa koncerny prywatne: 11. był ExxonMobil, a 15. Łukoil. (źr. State Capitalism, The Economist, 21 stycznia 2012.). Rewolucja łupkowa (o ile rozprzestrzeni się na obszary poza Ameryką) ma szanse zmienić ten obraz.
Teza o znaczącym udziale blednie, gdy spojrzeć na zestawienie poniżej. Nie widać na nim wiodących technologicznie sektorów i gałęzi produkcyjnych pod kontrolą państwa.
Twórcy powyższego zestawienia są autorami pracy wydanej w 2013 r. staraniem OECD pod tytułem: „State-owned Enterprises, Trade effects and implications”. Wskazują w niej, że „Ogólnie rzecz biorąc, na przestrzeni lat sektor państwowy stawał się w państwach OECD znacząco mniejszy, niż państwach aspirujących (emerging). Wciąż jednak firmy państwowe pozostają ważnym i powszechnym elementem gospodarek kilku państw OECD, zwłaszcza w tzw. przemysłach sieciowych (energia, telekomunikacja, transport) oraz w bankowości.”
Z danych przedstawionych w tej pracy wynika, że akcje i udziały przedsiębiorstw w posiadaniu rządów przekraczają w niektórych państwach OECD równowartość 20 proc. ich PKB. Średnia dla całego obszaru wynosi 8 proc.
Państwo prowadzące działalność gospodarczą nie jest dobrodziejem. Nie musi być od razu szkodnikiem, choć z zawłaszczonym kapitałem (finansowym, materialnym, ludzkim) radzi sobie najczęściej co najwyżej średnio. Jeśli doszukiwać się tzw. obiektywnych przyczyn obecności państwa w prowadzeniu działalności gospodarczej, to dość racjonalny będzie pogląd, że państwo tuszuje w ten sposób swoją nieudolność i zaniechania w sferze regulacyjno-prawnej, w obszarze instytucji i narzędzi rozwiązywania sporów oraz usług zabezpieczenia społecznego (zdrowie, emerytury, edukacja, klęski osobiste i społeczne, zwłaszcza wynikające z bezrobocia).
W kolejnych próbach oceny racjonalnej, tzn. odzieranej (mniej lub bardziej skutecznie) z uprzedzeń ideologicznych i politycznych, podnosi się najczęściej, że własność państwowa w gospodarce może dawać fiskusowi dostęp do przewidywalnych strumieni dochodów w postaci dywidend i podatków. Bardzo nęcący jest argument tzw. polityki przemysłowej, czyli optymalizowania przez państwo struktury wytwórczej w przewidywaniu oczekiwanych potrzeb, zmian i wyzwań. Nadzieje z tym wiązane nie ustają, choć jedyne w miarę udane przykłady polityki przemysłowej pochodzą z państw o koszarowej dyscyplinie społecznej (Japonia, Korea Płd., Singapur). Oczywiście, można sobie wyobrazić politykę przemysłową prowadzoną nie poprzez dywizje, armie i fronty firm państwowych, a w wyniku rozsądnej działalności regulacyjnej, ale w obliczu totalnej zapaści polityki polskiej są to wyłącznie mrzonki.
Własność państwowa mogłaby być formą pożądaną w przypadku monopoli naturalnych lub postrzeganych jako racjonalne (przesyłanie energii, kolej, dostawa gazu). Zupełnie osobna dziedzina to usługi w ochronie zdrowia, gdzie jest rachunek i kwestie efektywności, ale są też odczucia, że ze względu na niezawinione w dużej mierze różnice dochodowe, w tej akurat sferze właściwsze byłoby zaangażowanie państwowe. Państwo nie musi więc być wrogiem, byle znało swoje najlepsze miejsce, było rozsądne, sprawne i skuteczne w interesie ludzi.
OF