Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
Nie ma dziś w eurostrefie państw niezagrożonych. Niemiecka czy francuska gotowość do niesienia pomocy Grecji nie wynika z europejskiego solidaryzmu. Podyktowana jest własnym bezpieczeństwem. Największe niemieckie banki dysponują obecnie greckimi obligacjami i długami prywatnych firm o wartości 31 miliardów euro. We Francji grecki rząd i banki zadłużone są na 54 miliardy. Jakby tego mało, to większość ubezpieczeń dla greckich obligacji również została wykupiona w niemieckich bankach, w HSH Nordbank w Hamburgu, LBBW w Stuttgarcie i SaarLB w Saarbrucken.To tylko zadłużenie małej Grecji. Jeżeli dodamy do tego zobowiązania Hiszpanii czy hiszpańskich i portugalskich firm nieruchomościowych, to mówimy o gigantycznym obciążeniu całej strefy euro. A zwłaszcza najsilniejszych państw, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii.
Niewypłacalność czy choćby zagrożenie niewypłacalnością natychmiast podnosi koszty CDS (credit default swaps). Grecja płaci dziś rekordowe koszty. Ubezpieczenie kosztuje rząd w Atenach 4,3 proc., co w praktyce oznacza, że za możliwość pożyczenia 10 mln euro musi zapłacić 430 tysięcy. Przy setkach milionów potrzebnych na podtrzymanie codziennego funkcjonowania państwa mówimy już o zawrotnych sumach. Nawet jeżeli inne kraje jak Polska, w znacznie lepszej sytuacji finansowej z szacunkowym poziomem ryzyka 3 proc., płacą mniej, to w skali całego europejskiego rynku koszty rosną.
Ankieta przeprowadzona na zamówienie Europejskiego Banku Centralnego wśród największych europejskich banków i funduszy inwestycyjnych wskazała, że 70 proc. z nich zakłada znaczne pogorszenie się warunków kredytowych w Europie. Bankierzy z kolei przewidują 40-proc. wzrost niewypłacalności rządowych papierów dłużnych.
Inwestorzy nerwowo obserwują wszelkie ruchy na rynku obligacji, który dziś niczym nie przypomina stabilnej długoterminowej i bezpiecznej inwestycji. Pomoc czy choćby obietnica pomocy Grecji natychmiast odbiła się na cenie obligacji. To było w środę rano, 10 lutego. Po południu ceny znowu spadły, kiedy objawiła się cała gama związanych z tym problemów.
A te mnożą się w miarę, jak przywódcy zaczynają pochylać się nad szczegółowymi rozwiązaniami wyjścia z kryzysu. Plan na dziś jest stosunkowo prosty. Poważniejsze problemy pojawią się wtedy, kiedy już kurz opadnie.
Niezależnie od tego, jak w przyszłości mają wyglądać finanse Unii, dziś najważniejszym wyzwaniem jest zapewnienie wypłacalności Grecji i niedopuszczenie do dalszego spadku zaufania do euroobligacji. W przeszłości najprostszym wyjściem z sytuacji byłaby dewaluacja waluty. To natychmiast podnosi cenę importowanych produktów, obniża cenę rodzimych dóbr i podnosi konkurencyjność gospodarki kraju. Ale drahmy już nie ma. Dewaluacja euro w obecnej sytuacji nie wchodzi w grę.
Przypomina to kryzys argentyński 1999 roku. Rząd w Buenos Aires kurczowo trzymał peso uwiązane do dolara. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zalecał w tej sytuacji daleko idący program oszczędnościowy. To spowodowało natychmiastowe ograniczenie wewnętrznego popytu, a jednocześnie nie wpłynęło na zwiększenie eksportu i wzrost rodzimej produkcji. Kiedy już tłum był na ulicach, za późno było na zmianę polityki.
Wydaje się, że Grecja czas jeszcze ma, ale programy głębokich wyrzeczeń, jakich oczekuje od Aten Unia Europejska, wcale nie muszą skończyć się sukcesem. Zredukowanie deficytu budżetowego o 10 proc. PKB, o czym mówił w tym tygodniu grecki premier, według Banku Światowego w praktyce oznaczałoby zredukowania całego PKB i zubożenie społeczeństwa o blisko 15 proc. Według „Financial Times” to może oznaczać jeszcze większą zapaść. Pytanie, jakie politycy muszą zadać ekonomistom na koniec dnia, to: czy takie wyrzeczenia gwarantują później szybki wzrost dobrobytu? Otóż nie.
Problem tylko w tym, że innej drogi ewakuacyjnej nie ma. A strażacy, w tym przypadku Niemcy i Francja, dłużej nie mają zamiaru stać na uboczu i patrzeć, jak ogień powoli przenosi się na dachy ich banków.
Plan ratunkowy ma być przeprowadzony pod szyldem UE, ale całą operacją kieruje dziś dwóch ludzi – szef europejskiego banku centralnego Jean-Claude Trichet i niemiecki minister finansów. Wśród rozmaitych planów ratunkowych zdaje się wygrywać pakiet gwarancji dla rządu w Atenach zamiast serii krótkoterminowych pożyczek. Koszty pożyczek w obecnej sytuacji rynkowej są trudne do przewidzenia, ale wiadomo na pewno, że byłyby bardzo wysokie. Co więcej, musiałyby pójść na konto największej europejskiej gospodarki – Niemiec. Zgodnie z Paktem Stabilności i Wzrostu z 1993 roku UE nie ma prawa wykupywać długów innych członków strefy euro. Cała operację sfinansować dziś mogą tylko Niemcy i w małym stopniu Francja.
Trichet, analizując wszystkie dotychczasowe programy ratunkowe, wskazuje na model meksykański, gwarantujący najszybsze odbicie się od dna ze stosunkowo najmniejszym ryzykiem dla państwa idącego z pomocą. Na przełomie 1994 i 1995 roku, w czasie kryzysu popularnie zwanego tequila krach, Waszyngton udzielił Meksykowi gwarancji o wartości 50 miliardów USD. To natychmiast zatrzymało wszelkie spekulacje co do wiarygodności rządowych obligacji. Dzięki temu zaledwie kilka miliardów z otwartej linii gwarancyjnej zostało ostatecznie wykorzystanych.
Niemcy nie zrobią tego bez całej serii warunków progowych. Niezależnie od obiecanej już redukcji deficytu do wymaganych traktatem z Maastricht 3 proc. PKB, Grecja zapewnia o bezkompromisowej wojnie z oszustami podatkowymi, a z drugiej strony mówi o amnestii podatkowej dla tych wszystkich, którzy sprowadzą z powrotem pieniądze do kraju. Socjalistyczny premier zapowiada też radykalne cięcia pensji pracowników sektora publicznego i chce położyć łapę na zarobkach wielkiej finansjery. Bez dodatkowych podatków też się nie obejdzie.
To wszystko mało. W zeszłym tygodniu Komisja Europejska zażądała specjalnych pełnomocnictw od rządu w Atenach do szczegółowego kontrolowania finansów państwa. Cotygodniowe inspekcje mają stwierdzić, czy plan daje jakieś efekty, czy dalsze działania są konieczne. Parlament Europejski wystąpił nawet o powierzenie Komisji Europejskiej prawa do kontrasygnowania krytycznych decyzji finansowych rządu.
W ten sposób zbliżamy się do pierwszego unijnego protektoratu. Coraz trudniej będzie mówić o niezależnej Grecji. A co, jeżeli model sprawdzi się w praktyce? Czy powielany będzie w przypadku innych mocno nadwerężonych systemów gospodarczych?
Do łask zdają się powracać propozycje zgłoszone przed rokiem przez Komisję ds. Nadzoru Finansów Jacquesa de Larosiere`a. Ścisłego nadzoru Europejskiego Banku Centralnego nad finansami państw członkowskich. Takiego, który określałby nie tylko ramy przynależności do strefy euro, ale też wspólną politykę inflacyjną, egzekwował wydatki państwa i cele, na jakie mogą one być przeznaczane. To byłby ogromny skok w stronę większej integracji, ale też bardzo dziś kontrowersyjne w wielu państwach pozbawienie niezależności finansowej państw.
Rząd w Atenach oskarżany jest o całe zło w europejskich finansach. Najczęściej podnoszony zarzut to rozrzutna polityka socjalna. Niczym nieuzasadniony 30-proc. wzrost kosztów sektora publicznego. Wzrost gospodarczy finansowany z kredytów, a co gorsza, preparowanie danych ekonomicznych na potrzeby Komisji Europejskiej. Naginanie wskaźników w taki sposób, żeby zapewnić sobie ciągłe wsparcie funduszy unijnych i dostęp do tanich kredytów w ramach strefy euro.
W tym roku deficyt Grecji może sięgnąć 14 proc. Ale Grecja nie jest sama w „klubie euro-bankrutów”. Szef Komisji ds. Konkurencji Joaquin Almunia w jednym z ostatnich wywiadów prasowych przyznał, że każde państwo członkowskie nadweręża dziś zasady i zagraża stabilności wspólnej waluty. We wstępie do raportu komisji na temat przyczyn kryzysu czytamy: „Kombinacja spadku konkurencyjności i alarmująca akumulacja długu publicznego zagraża spójności unii walutowej” .
Dodajmy do tego ogromne rozpiętości w poziomie rozwoju w samej Unii. Zamiast zbliżania się wskaźników wzrostu, poziomu dobrobytu, wydajności gospodarczej, co miała zapewnić wspólna waluta, obserwujemy coraz szybszy rozjazd. Tak jakbyśmy mieli trzy ligi. Państwa o najwyższej konkurencyjności i wydajności, o wysokim eksporcie, jak Finlandia, Niemcy, Holandia. Kraje z trudem utrzymujące równowagę, jak Francja czy Włochy, i te, które nie mają szans równać się ani pod względem jakości, ani cen z europejskimi mocarzami. W tej grupie jest Grecja, Portugalia, Hiszpania, Irlandia.
Co interesujące, według raportu komisji Almunii, konkurencyjność tych państw stopniowo spadała, zamiast rosnąć, od czasu, kiedy weszły do strefy euro. Szczególnie drastycznie widać to na przykładzie Irlandii i Hiszpanii. Oba kraje za rządów liberalnych polityków w końcu lat 90. doganiały kraje najwyżej rozwinięte dzięki przyjaznemu systemowi podatkowemu, ograniczeniu roli związków zawodowych i stopniowemu rugowaniu państwa z gospodarki. Lata 2004-2009 to tak naprawdę odcinanie kuponów. Coś, czego ojcowie założyciele i komisja Jacquesa Delorsa w latach 80., przyjmujący podstawowe założenia wspólnej waluty, nie przewidzieli. Rozmycie odpowiedzialności za budżet, pogardliwy stosunek do publicznych pieniędzy, jako efekt mało przejrzystych i mocno upolitycznionych reguł przyznawania funduszy unijnych, stopniowo demoralizowały systemy gospodarcze.
Wspólna waluta od początku była ryzykownym eksperymentem politycznym. Ale z ekonomicznego punktu widzenia to już istna ekwilibrystyka. Unia walutowa kierowana jest przez rozmaite ciała. Każdy kraj utrzymuje swoją niezależność, jeżeli chodzi o zarządzanie finansami. Mało tego, zachowuje prawo do zmiany swojej polityki gospodarczej. W zależności od tego, kto przejmuje władzę, wydatki publiczne rosną albo maleją. Jedyne, co tak naprawdę miało gwarantować odpowiedzialność za wspólne finanse, to obietnica każdego z państw, że nie będzie wydawać więcej niż należy.
Brak wymiernych kar i korzyści z dochowania reżimu szybko pokazał, ile warte są w gospodarce szczytne obietnice. Grecja ponad 4-krotnie przekroczyła dopuszczalny limit deficytu PKB. Portugalia i Hiszpania niewiele mniej. A w całej 11-letniej historii euro 3 proc. limitu deficytu ustalonego w Maastricht nie przekroczył tylko Luksemburg.
Nie żyjący już ojciec współczesnego liberalizmu Milton Friedman od początku przepowiadał euro rychłą śmierć. Nie wierzył, że system zrodzony z wizji kilku osób, a nie z potrzeby rynku może przetrwać więcej niż 10 lat. W 2005 r., kiedy euro świętowało swoje tryumfy, 94-letni już wtedy Friedman nie zmienił zdania: „Mieliśmy unie oparte na złocie, na srebrze, ale nigdy na pokusie. Na pieniądzu zdanym na inflację i drukowanym przez niezależne od siebie ciała polityczne”.
Portugalia, Włochy Grecja i Hiszpania, połączone dziś w nieformalnej unii powłóczących nogami członków strefy euro – tzw. PIGS, najlepiej demonstrują obawy Friedmana. Rozkwit ostatnich 10 lat zawdzięczały głównie strefie euro. Niezależnie od koniunktury mogły liczyć na tanie kredyty, które szły na wielkie rządowe projekty. Na rozwój infrastruktury, ale też administracji i sektora publicznego. Pensje rosły, malało bezrobocie, wielkie możliwości ściągały tanią siłę roboczą z trzeciego świata, ale trudno było mówić o rosnącej konkurencyjności. Pieniądz był tani i sam się pchał w ręce, nakręcając inflację.
W normalnym świecie rządy mogą się bronić, podnosząc stopy procentowe. W strefie euro decyzje podejmował Europejski Bank Centralny i jego pierwszy prezydent Wim Duisenberg, a w praktyce najsilniejsze gospodarczo Niemcy. Niemcy wychodziły z recesji po wchłonięciu NRD i ostatnie, na co mogły się zgodzić, to wyższe stopy procentowe ograniczające ich tempo odbudowy. Kiedy prezydenturę przejął Trichet, Niemcy były już w pełni stabilną gospodarką, podczas gdy dzisiejsze PIGS borykały się z dużym bezrobociem, stagnacją i narastającym niezadowoleniem społecznym.
Dziś przedstawiciele Hiszpanii, Portugalii, ale nawet Francji w Komisji Europejskiej winią nie siebie, ale właśnie Niemcy za obecny stan rzeczy. Nawet liberalny „Financial Times” twierdzi, że Niemcy, ograniczając wewnętrzny popyt, przyczyniają się do zapaści europejskiej. Dziennik zwraca uwagę, że nawet najradykalniejsze programy oszczędnościowe nie pomogą Grecji czy Hiszpanii, jeżeli najbogatsze kraje Europy nie zaczną więcej konsumować. Nie stworzą rynku. Hiszpański dziennik „El Pais” twierdzi, że Niemcy wzrost gospodarczy ostatnich 10 latach w 70 proc. zawdzięczają eksportowi do biedniejszych państw Unii. Wielkie programy stymulacyjne pomogły okrzepnąć niemieckiej, francuskiej i teraz nawet brytyjskiej gospodarce, ale pieniądze zostały skonsumowane na wewnętrzne potrzeby.
Niemcy nie czują się winni. Przeciwnie – pisze tygodnik „Spiegel” – ostatnich 7 lat, od czasu powstania komisji Petera Hartza mającej zapewnić wyższą konkurencyjność rynku, dobrze wykorzystali. W czasach, kiedy państwa takie jak Grecja obrastały socjalnymi strukturami, oni reformowali finanse publiczne. Inflację udało się utrzymać w karbach. Ograniczyli świadczenia socjalne i rolę państwa w gospodarce. Ciekawe, że za dowód swojej niewinności stawiają Polskę, która była w stanie wykorzystać niemiecki rynek, a ostatnio ich programy stymulacyjne.
Smutnym podsumowaniem tej dyskusji mogą być ostatnie dane o niemieckim eksporcie. Poziom niemieckiego eksportu obniżył się w 2009 roku o 18,4 procent w stosunku do roku 2008 – podał tamtejszy Urząd Statystyczny. To największy spadek od prawie 60 lat i w dużej mierze wynik malejącego popytu wewnątrz samej UE. Nawet jeżeli to w jakiś sposób potwierdza oskarżenia Grecji czy Hiszpanii, że niemiecka potęga kwitła, dopóki oni kupowali, to samej Unii nie najlepiej rokuje.
W rok po przepowiadanej śmierci euro Friedman znowu wraca do łask. Chętnie cytowany, przywoływany. Ale nie on jeden. Żyjący euro-przeciwnicy w całej Europie są dziś rozchwytywani. Brytyjscy konserwatyści konsekwentnie blokujący wszystkie przymiarki do euro też głoszą swoje wielkie zwycięstwo. Jak to powiedział David Cameron – „Tak zwykle kończy się pojedynek dobrych chęci ze zdrowym rozsądkiem”. Niedawno niemiecki tygodnik „Spiegel” poświęcił całe story dwóm ekonomistom, Wilhelmowi Nollingowi i Wilhelmowi Hankelowi, swego czasu wyśmianym za chorobliwie wrogi stosunek do euro. Dziś, jak sami mówią, wszyscy proszą ich o radę.
Komisja Europejska nie przestała być pro-europejska, ale faktem jest, że stanęła przed dramatyczna decyzją. Z jednej strony mądrzejsza jest o doświadczenia ostatnich 11 lat i wie, że określając jedynie ramy budżetowe państw członkowskich, nie jest w stanie zapewnić kontynentowi stabilności finansowej. Z drugiej strony wie, że wcześniejsze propozycje zgłaszane, ale nie włączone do Traktatu z Maastricht o ściślejszej kontroli centralnej nie znajdą politycznej aprobaty. Ustalenia Komisji ds. Nadzoru Finansów Jacquesa de Larosiere`a z 2009 roku są dziś wprowadzane tylnymi drzwiami w ramach kryzysowych rozwiązań, ale na dłuższa metę wymagałyby systemowych ustaleń, co napotka opór Wielkiej Brytanii. Stworzony na potrzeby obecnego kryzysu nieformalny protektorat fiskalny nad Grecją na dłuższą metę jest nie do zaakceptowania. Tak jak coraz trudniej jest pogodzić interesy szybciej rozwijających się Niemiec i Holandii czy Włoch i Hiszpanii. Żadne wyjście nie jest dobre, a każde inne oznacza rosnące prawdopodobieństwo pojedynczych bankructw i zapadającej się w sobie strefy euro.
I w ten sposób wracamy do Miltona Friedmana i jego argumentu, że unia monetarna nie może działać bez unii polityki finansowej. Nawet jeżeli uda się obecny kryzys zasypać niemieckimi pieniędzmi, to nie rozwiąże się problemu. Bez jednego centralnego organu biorącego odpowiedzialność za wszystkie decyzje nie można mówić o spójności interesów finansowych. Tak długo jak niepodległość narodowa pozostaje w Europie wartością, tak długo rozjeżdżać będzie się unia monetarna.
<<<<<<<<<
GRECJA
Główne problemy gospodarcze:
Wprowadzone i planowane programy ratunkowe:
Reformy, które mają być wprowadzone w tym roku:
Reformy, które mają być wprowadzone w najbliższych latach:
HISZPANIA
Główne problemy gospodarcze:
Planowane i wprowadzone programy ratunkowe:
PORTUGALIA
Główne problemy gospodarcze:
Planowane i wprowadzone programy ratunkowe:
IRLANDIA
Główne problemy gospodarcze:
Planowane i wprowadzone programy ratunkowe:
WŁOCHY
Główne problemy gospodarcze:
Planowane i wprowadzone programy ratunkowe: