Unijny system ETS: śliski bilans 18-latka
Kategoria: Innowacje w biznesie
Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.
więcej publikacji autora Sebastian Stodolak(@Getty Images)
Mario Draghi w swoim słynnym już raporcie nie miał złudzeń co do kondycji gospodarczej Unii Europejskiej. Napisał, że „według różnych wskaźników, między UE a USA powstała duża luka w PKB, spowodowana głównie silniejszym spowolnieniem wzrostu produktywności w Europie. Europejskie gospodarstwa domowe zapłaciły cenę w postaci utraconych standardów życia. W przeliczeniu na jednego mieszkańca, realny dochód do dyspozycji wzrósł prawie dwukrotnie bardziej w USA niż w UE od 2000 r.”.
Od publikacji raportu minęło już ponad osiem miesięcy. Czy Unia Europejska przedsięwzięła kroki, które ten smutny stan rzeczy mogą zmienić? Nie. Kolejne dokumenty publikowane przez UE – np. Clean Industrial Act – wskazują, że zastosuje starą receptę: więcej tego samego, a więc czego? Miękkiej wersji centralnego planowania: odgórnie planowanych polityk przemysłowych podporządkowanych transformacji energetycznej i walce ze zmianą klimatu. Choć retoryka pełna jest frazesów o konkurencyjności i innowacyjności, w praktyce to nie rynek ma decydować, a urzędnicza technokracja. Problem w tym, że to się nie uda. Ani nie uratujemy klimatu, ani nie naprawimy gospodarki.
Zaprojektowany, by zawieść
Skąd tak pesymistyczne przekonanie? Wystarczy spojrzeć na dane.
Głównym narzędziem ograniczania emisji gazów cieplarnianych pozostaje ETS, czyli system handlu pozwoleniami na emisję. System działa poprzez określenie maksymalnego limitu emisji dla grupy podmiotów zanieczyszczających, takich jak elektrownie czy fabryki. Jeśli firma emituje tych gazów mniej niż jej przydział, może sprzedać nadwyżkę; jeśli emituje więcej, musi dokupić pozwolenia. System ETS funkcjonuje w gospodarce UE od 20 lat i przyczynił się dotąd do redukcji emisji CO2 w branżach, które pokrywa (głównie przemysł ciężki, energetyka, lotnictwo i przemysł morski) o ok. 47,6 proc. do 2023 r. Jednak te sektory stanowią tylko ok. 40 proc. całości gospodarki UE i dlatego Unia jako całość zredukowała do 2023 r. emisje CO2 już tylko o ok. 37 proc. w porównaniu z rokiem referencyjnym, jakim jest 1990. Tymczasem w ramach Europejskiego Prawa Klimatycznego UE zobowiązała się do redukcji emisji o co najmniej 55 proc. do 2030 r. w porównaniu ze wspomnianym rokiem referencyjnym. Jeśli więc średnie tempo redukcji emisji wynosiło dotąd w UE ok. 2 pkt proc. rocznie, to musiałoby wzrosnąć do 3 pkt proc., by udało się na czas domknąć lukę. To jednak staje się coraz bardziej problematyczne, gdyż wraz z rosnącymi kosztami wytworzenia, a więc i cenami produktów powstających na terenie Unii rośnie popyt na towary importowane spoza wspólnoty, których system ETS nie obejmuje. W efekcie mamy do czynienia ze zjawiskiem „carbon leakage”, czyli wycieku węglowego, który sabotuje walkę ze zmianami klimatu. Raport OECD z 2021 r. oszacował, że ucieczka emisji może zniwelować 10–20 proc. redukcji emisji ETS. Żeby zapobiec temu zjawisku, Unia wprowadziła CBAM, czyli faktyczne cło na import produktów wysokoemisyjnych. Efektem będzie to, co jest skutkiem każdego cła: wzrost cen i obniżenie konkurencyjności gospodarki, która cła nakłada. CBAM to zaledwie plaster na wadliwy system. Ale nawet gdyby CBAM zadziałał, a ETS umożliwił Unii osiągnięcie własnych celów klimatycznych, to będzie to kropla w globalnym morzu potrzeb, w którym cała UE jest odpowiedzialna za zaledwie ok. 8 proc. całości emisji. Zresztą – jak zwraca uwagę Bjørn Lomborg w książce „Fałszywy Alarm” – nawet gdyby wszystkie kraje spełniły obietnice porozumienia paryskiego, globalne temperatury — znów cytując Lomborga — zostałyby obniżone o mniej niż 0,05°C do 2100 r. Niezbyt imponujący to wynik. Nie osiągając wystarczająco wiele w kwestii redukcji średnich globalnych temperatur, system ETS osiąga bardzo wiele w dziedzinie nakładania kosztów na unijne przedsiębiorstwa, odciągając ich zasoby od produktywnych inwestycji nakierowanych na zaspokajanie potrzeb klienta.
Zamiast inwestować w innowacje czy ekspansję, przedsiębiorstwa wydają miliardy na pozwolenia lub modernizację zakładów, by sprostać arbitralnym limitom. Rosną ich koszty produkcji i spada ich konkurencyjność wobec rywali, których nie ograniczają rządowe reguły. Stąd porażka europejskiego przemysłu motoryzacyjnego w starciu z Chinami na froncie aut elektrycznych: UE wyznaczyła cel, który Chiny były w stanie zrealizować po kosztach. Ale gospodarstwa domowe również odczuwają skutki polityki klimatycznej opartej na ETS – ceny energii są wysokie. Ceny uprawnień bowiem, jak wskazuje ekonomista Marek Lachowicz, są podatne na działania spekulacyjne: certyfikaty skupuje się celem odsprzedaży z zyskiem, co powoduje silne tymczasowe zwyżki ich cen przekładające się na wyższe rachunki za prąd czy gaz. Ten sam ekonomista w raporcie „Zapłacą najubożsi” wylicza, że gdyby ETS rozszerzono także na transport i budownictwo prywatne, to koszty ogrzewania dla polskich gospodarstw domowych wzrosłyby o ok. 1560 zł rocznie, a to najbardziej uderzyłoby w rodziny wiejskie i o niskich dochodach.
Ale ETS jest nie tylko mniej efektywny od oczekiwań w kwestii wyników klimatycznych i nie tylko wyjątkowo kosztowny dla gospodarki i gospodarstw domowych. Działa także w sposób demoralizujący na klasę polityczną państw nim objętych. Duże wątpliwości budzi też sposób wykorzystania pochodzących z niego środków przez państwa UE. Teoretycznie te środki powinny zgodnie z wymogiem Unii w co najmniej 50 proc. wspierać transformację energetyczną i inicjatywy związane z klimatem. W praktyce jednak rządy przeznaczają je w dużym stopniu na zupełnie inne cele, zgodne z bieżącą kalkulacją polityczną, co wzmaga ich fiskalną nieodpowiedzialność. A mowa o kwotach niebagatelnych i dlatego wyjątkowo kuszących dla polityków. W 2022 r. aukcje przyniosły 38,8 mld euro, a w 2023 r. już 43,6 mld euro.
Głównym narzędziem ograniczania emisji gazów cieplarnianych pozostaje ETS, czyli system handlu pozwoleniami na emisję. System działa poprzez określenie maksymalnego limitu emisji dla grupy podmiotów zanieczyszczających, takich jak elektrownie czy fabryki
Istnieją więc dobre argumenty, by na forum Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej przynajmniej rozważyć, czy funkcjonowanie ETS jest dla przyszłości Europy takim błogosławieństwem, jak dotąd twierdzono.
Pseudorynki
Ktoś powie, że to marudzenie, bo przecież ETS jest systemem opartym na mechanizmach rynkowych. ETS skutkuje nałożeniem rynkowej ceny na emisje, dając nastawionym na zysk firmom odpowiednie bodźce do ich redukcji. Jako zwolennik gospodarki rynkowej powinienem być zadowolony. Ale nie jestem.
Problem w tym, że polityki „oparte na rynku” to zupełnie co innego niż polityki oparte na wolnym rynku. Pierwsze sprowadzają się do tworzenia rynków, które nie powstałyby w sposób naturalny i przymuszaniu graczy gospodarczych do uczestnictwa w nich. Drugie polegają na uwalnianiu rynków poprzez deregulację i demontaż centralnego planowania, który przybiera np. postać kontroli cen czy wyznaczania limitów produkcji. Pierwsze są interwencją, która narzuca rynkowi cel polityczny i w rzeczywistości prowadzi do nieefektywnej alokacji kapitału. Drugie zwiększają produktywności i innowacyjność gospodarki. To, dlaczego tak jest, dobrze wyjaśnia elementarna ekonomia: gdy firmy konkurują bez nadmiernych regulacji, muszą wprowadzać innowacje, obniżać koszty i poprawiać jakość. Weźmy dla przykładu wielką deregulację rynku lotniczego, którą przeprowadzono w USA w latach 80. W jej wyniku wzrosły: jakość usług, ich różnorodność, bezpieczeństwo lotów. Z kolei ceny biletów… spadły – między rokiem 1978 a połową lat 90. o ok. 40 proc. w ujęciu realnym. Inny, świeższy przykład to zaniechanie kontroli czynszów w Argentynie przez prezydenta Javiera Milei w grudniu 2023 r. W rezultacie wzrosła podaż mieszkań na wynajem o ok. 200 proc., a ceny spadły o 20–40 proc.
Skontrastujmy te niewątpliwe sukcesy polityk wolnorynkowych z popularnymi w USA politykami „opartymi na rynku” w zakresie edukacji, jakimi są bony edukacyjne i szkoły czarterowe (charter schools). Bon to forma dotacji publicznej, którą rodzice otrzymują, aby opłacić czesne w wybranej szkole, najczęściej prywatnej lub religijnej. Wychodzi się z założenia, że zwiększy to presję na jakość kształcenia, gdyż złe szkoły będą niedofinansowane i upadną. Z kolei szkoły czarterowe są – tak, jak szkoły publiczne –dotowane przez państwo, ale mają znacznie większą autonomię w kwestii programu nauczania, zarządzania czy zatrudniania nauczycieli. Wychodzi się z założenia, że ta dodatkowa wolność da im więcej narzędzi skutecznego kształcenia. Oba te modele szkolnictwa oferują rzekomo to, co najlepsze z obu światów: powszechny dostęp do edukacji i wyższą jakość przy niższych kosztach. Oba mają spore poparcie wśród konserwatystów i wolnorynkowców. Niesłusznie. Oba – tak jak ETS – to państwowy interwencjonizm chowający się pod szatą rynku. W obu przypadkach biurokraci zachowują władzę nad najważniejszym: źródłem finansowania, a zachowując ją, zastrzegają sobie prawo do ingerencji i gwarantują pole do manipulacji. Prawdziwie prywatny system edukacji, całkowicie wolny od rządowych ograniczeń, faktycznie mógłby przynieść wyniki znacznie przewyższające to, co oferują takie sztuczne rynki, ale takiego nigdzie na świecie nie ma. Nie dziwi więc, że osiągnięcia szkół finansowanych bonami, jak i szkół czarterowych na tle osiągnięć szkół publicznych nie są wyjątkowe. Np. badanie stanfordzkiego ośrodka CREDO z 2013 r., analizujące szkoły czarterowe w 27 stanach, wykazało, że nauka w nich przekłada się średnio na zaledwie 8 dodatkowych „dni nauki” w czytaniu i nie przekłada się właściwie wcale na żaden bonus w przedmiotach matematycznych. Owszem, istnieją wyróżniające się szkoły czarterowe, ale część z nich wyróżnia się dlatego, że przyjmuje tylko najlepszych uczniów. Jeśli zaś chodzi o bony, to np. w Indianie, gdzie prowadzono jeden z najszerzej zakrojonych programów tego typu w USA, w 2017 r. wykazano, że uczniowie o niskich dochodach korzystający z bonów początkowo mieli gorsze wyniki w matematyce, doganiając rówieśników ze szkół publicznych dopiero po 4 latach, nie osiągając przy tym długoterminowych korzyści. Po wolnym rynku spodziewalibyśmy się więcej, ale to nie był wolny rynek tylko gra o regułach wyznaczonych przez biurokratów.
I tak samo jest z ETS. Jako sztuczny rynek jest skazany na nieefektywność i nieustanne interwencyjne „ulepszanie”, czego przykładem jest wspomniany już system CBAM, ale też wprowadzenie pozafinansowego raportowania ESG.
Co może rynek?
Ani Chiny, ani USA, ani Indie nie wdrożyły własnych wersji ETS w skali całego kraju, a te kraje wytwarzają w sumie ok. 52 proc. całości globalnych emisji CO2. Czy to oznacza, że będą dekarbonizować gospodarkę wolniej niż UE? Mogłoby się tak wydawać zwłaszcza w przypadku Stanów Zjednoczonych, które wypisały się z porozumień paryskich za sprawą decyzji Donalda Trumpa… Tymczasem właśnie w przypadku tychże Stanów odpowiedź brzmi: niekoniecznie. Oto Ameryka udowodniła, że najlepszym dekarbonizatorem jest… rynek, dzięki któremu od 2007 r. tamtejsza gospodarka emituje coraz mniej CO2. Matt Ridley w książce „How innovation works” wskazuje, że za tym zjawiskiem stoi tzw. rewolucja łupkowa. Ridley pisze, że mniej więcej do 2008 r. wśród ekspertów ds. energii panowała opinia, że dostawy taniego gazu ziemnego wyczerpią się w praktyce na początku XXI w. Tymczasem właśnie wtedy, na początku wieku, prywatne przedsiębiorstwa opracowały techniki szczelinowania hydraulicznego umożliwiającego wydobywanie gazu i ropy, które nie wypływały naturalnie spomiędzy skał. Jeśli dodamy do tego możliwość skraplania gazu w celu transportu drogą morską, staje się jasne, dlaczego świat dysponuje obecnie ogromnymi zasobami gazu – najczystszego, niskoemisyjnego i najbezpieczniejszego z paliw kopalnych. Dlaczego ta rewolucja miała miejsce w Ameryce, starym, wyeksploatowanym i dobrze zbadanym regionie pod względem złóż ropy i gazu? Odpowiedź leży częściowo w prawach własności. Ze względu na prawa do kopalin należące do lokalnych właścicieli ziemskich, a nie do państwa, a także dlatego że firmy naftowe nigdy nie zostały znacjonalizowane, jak to miało miejsce w wielu innych krajach, od Meksyku po Iran, Ameryka miała konkurencyjny, pluralistyczny i przedsiębiorczy sposób myślenia o wydobyciu ropy naftowej, który przejawił się w branży „dzikich kotów” (określenie oznaczające szukanie nowych złóż, w rejonach gdzie wcześniej nie było wydobycia, obarczone dużą niepewnością – przyp. red.), wspieranej przez głębokie kieszenie kapitału podwyższonego ryzyka – tłumaczy Ridley. W Teksasie, gdzie rewolucja łupkowa miała swój początek i w którym w 2002 r. zderegulowano rynek energii detalicznej najsilniej, udział odnawialnych źródeł energii wzrósł z 8 proc. do 25 proc. w latach 2010–2020. Czyż to nie pouczająca historia?
Amerykański przykład scedowania na mechanizm rynku walki z klimatem mógłby być użyteczny dla Unii Europejskiej, pod warunkiem że jej elity porzucą antyrynkowe uprzedzenia. Słyszę już te domniemane tyrady w Parlamencie Europejskim o tym, że
przecież sytuacja w Ameryce może być wyjątkiem, historyczną przypadłością, a nie inherentną cechą działania gospodarki rynkowej. W końcu czyż to nie rynek i odbywająca się dzięki niemu w XIX w. rewolucja przemysłowa są źródłem naszych dzisiejszych klimatycznych cierpień? Ale takie postawienie sprawy wynika z niezrozumienia procesu wzrostu gospodarczego i rozwoju społecznego, opisywanego przez tzw. środowiskową krzywą Kuznetsa. Oto pokazuje ona, że gdy społeczeństwa bogacą się dzięki rynkom, to faktycznie emisje gazów cieplarnianych początkowo rosną (podobnie poziom zanieczyszczenia przyrody), ale potem – gdy ludzie się bogacą, a ich priorytety się zmieniają – słupki zaczynają spadać. Po prostu ludzie wraz ze wzrostem zamożności oraz poziomem wyedukowania zaczynają zwracać uwagę na kwestie dotąd przez nich niedostrzegane, problemy dalszego rzędu. Zaczynają być wrażliwsi na piękno i czystość. Dlatego właśnie w raporcie „Free Economies Are Clean Economies” czytamy, że „porównując wskaźnik jakości powietrza w Indeksie Wydajności Środowiskowej Yale, który składa się z siedmiu wskaźników określających narażenie na: szkodliwy pył zawieszony PM2,5, paliwa stałe w gospodarstwie domowym, ozon, tlenki azotu, dwutlenek siarki, tlenek węgla i lotne związki organiczne oraz Indeks Wolności Gospodarczej stworzony przez The Heritage Foundation, można znaleźć silną dodatnią korelację (0,636)”. W oczyszczeniu środowiska i dekarbonizacji pomaga wydatnie również warunkowany wolnością gospodarczą rozwój technologiczny. Prowadzi on do, jak to ujął Andrew McAfee w książce „More from Less”, tzw. dematerializacji. To samo osiągamy mniejszym nakładem. Smartfony, na przykład, zastępują dziesiątki fizycznych urządzeń — kamer, GPS-ów, radioodbiorników — zmniejszając zużycie zasobów. To samo zjawisko zachodzi w przemyśle. Globalna intensywność energetyczna produkcji przemysłowej (zużycie energii na jednostkę PKB) spadła o 41 proc. w latach 1990–2021, ponieważ rynki zmusiły firmy do przyjmowania bardziej efektywnych technologii.
W Polsce ok. 70 proc. energii produkowanych jest przez firmy z udziałem Skarbu Państwa
Niewielki doping na wszelki wypadek
Nie wszyscy muszą być w 100 proc. przekonani co do krytyki systemu ETS i wiary w oddolne rozwiązania rynkowe. Jednak, drodzy sceptycy, obecne uwarunkowania prawno-instytucjonalne – i nawet nie chodzi tu o ETS – sprawiają, że „prywaciarze” nie mają nawet, jak się wykazać. Rynek energetyczny jest w dużej mierze upaństwowiony. W Polsce ok. 70 proc. energii produkują firmy z udziałem Skarbu Państwa. Cała infrastruktura jej przesyłu należy do państwa. Państwo reguluje też jej ceny oraz wyznacza bardzo restrykcyjne warunki jej produkcji. Warsaw Enterprise Institute w raporcie „Energizing the Energy Sector in Central-Eastern Europe” zidentyfikował aż 40 różnych barier dla inwestycji w sektorze energetycznym w wybranych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Najczęstsze bariery to niestabilność prawna, biurokracja w procesie uzyskiwania pozwoleń na budowę i inwestycję, kontrola państwa, niepewność reżimu, podatkowe ograniczenia przychodów, ograniczony dostęp do sieci oraz ograniczony dostęp do gruntów i podatków.
Inwestowanie zrównoważone – wielkie kłamstwo czy nadzieja na lepsze jutro
Jeśli więc komuś wydaje się, że sektor prywatny transformacji energetycznej nie przeprowadzi, to będzie tak w dużej mierze dlatego, że ulega złudzeniu jakoby ten sektor był tym niezainteresowany. Jest, ale nadregulacja te chęci studzi. Zamiast konstruować wielkie, ogólnoeuropejskie programy walki z klimatem, które wymagają przekształcenia całej gospodarki na modłę urzędników, należy dokonać radykalnej deregulacji w tym zakresie. By uzyskać pewność, że będzie ona prowadzić do przyspieszonej dekarbonizacji, można wprowadzić rozmaite instrumenty finansowe, które to zagwarantują. Zestaw takich pomysłów opracował Institute for Free Trade, międzynarodowy ośrodek promujący wolny handel. Jego eksperci proponują, np. utworzenie tzw. Funduszy Szybkich Innowacji (RIF), które firmy miałyby przeznaczać na finansowanie nowych inwestycji, np. w sprzęt czy infrastrukturę. Każdy dług czy oszczędności służące takim inwestycjom byłyby zwolnione z podatku. Innym rozwiązaniem mogłyby być Dekarbonizacyjne Obniżki Podatków (DTC) dla firm z sektorów wysokoemisyjnych, które osiągają znaczące redukcje emisji, mierzone prostymi, zrozumiałymi wskaźnikami. Nie zastępowałyby one standardowych podatków, ale dodałyby mały „bonus” (np. 5 pkt proc. obniżki) dla firm z najlepszymi wynikami w dekarbonizacji. Równolegle można by nagradzać przełomowe innowacje wieloletnimi zwolnieniami z podatków od zysku dla firm i inwestorów. Przykładem są opłacalne paliwa zeroemisyjne, które mogą wyeliminować 75 proc. emisji.
Ale czy naprawdę możliwe jest uwolnienie rynków energii z ograniczeń ETS, tego gorsetu systemowych regulacji, i zastąpienie go polityką wolnorynkową? Oby, podobno człowiek zaczyna stosować rozsądne środki, dopiero gdy wyczerpie wszystkie głupie. Zapotrzebowanie netto na energię będzie rosło wraz z globalną populacją i potrzebami człowieka. By rosło w sposób „zrównoważony”, musi być uzupełniane ludzką innowacyjnością w dziedzinie efektywności wykorzystania zasobów. Tej innowacyjności nie zadekretuje ani Warszawa, ani Bruksela – to zjawisko, na które trzeba po prostu liczyć. Ostatnie 250 lat pokazuje, że mamy podstawy, by wierzyć, że takie postawienie sprawy – choć może wydawać się inaczej – to po prostu realizm.
Artykuł pochodzi z 21.wydania kwartalnika „Obserwator Finansowy” – czerwiec-sierpień 2025 r.