Autor: Paweł Kowalewski

Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych

Historia niemieckich oszczędności

Dla Niemców oszczędzanie jest sposobem na życie. Kraj był często krytykowany za nadmierny eksport kapitału, ale bez oszczędności trudno zrozumieć zachodzące od ponad 200 lat procesy gospodarcze w Europie. Dlatego warto się zastanowić, co leży u podstaw tej skłonności do oszczędzania.
Historia niemieckich oszczędności

(©Envato)

José Ortega y Gasset napisał kiedyś, że za nowożytny rozwój Europy odpowiedzialne są trzy nacje: brytyjska, francuska i niemiecka. Może dlatego innym nacjom europejskim jest tak trudno mówić bez emocji o tych trzech narodach. Wystarczy przecież w towarzystwie osób o nastawieniu proeuropejskim zacząć bronić niemieckiego stanowiska odrzucającego niemal z definicji euroobligacje. Ostatnio dochodzi do tego jeszcze wyrok, jaki zapadł w niemieckim Trybunale Konstytucyjnym. Pojawiają się skrajne opinie, zarówno jednej jak i drugiej strony, w efekcie których albo nasi zachodni sąsiedzi są postrzegani jako największy beneficjent, albo jako największa ofiara zachodzących od ponad sześćdziesięciu lat procesów integracyjnych na starym kontynencie.

Moim celem nie jest kontynuowanie debaty na temat celowości euroobligacji. Jest nim próba wyjaśnienia, dlaczego dla Niemców oszczędzanie było, jest i najprawdopodobniej będzie sposobem na życie. Chcąc podołać takiemu wyzwaniu, należy opisać kilka wydarzeń z historii Niemiec. Zadanie skomplikowane, a prezentacja historii ma na celu nie tylko wyjaśnienie skłonności do oszczędzania naszego sąsiada, ale też zwrócenie uwagi na jego specyficzną cechę.

Za nowożytny rozwój Europy odpowiedzialne są trzy nacje: brytyjska, francuska i niemiecka

Niemcy potrafią do siebie albo przyciągać, albo odpychać, co utrudnia pisanie o nich w sposób obiektywny. Mając na myśli Niemców, trudno oprzeć się opinii, którą najłatwiej określić jako „paradoks dualizmu”. Już Goethe ubolewał nad tymi cechami i podobno mówił: „jacyż potrafią być wspaniali jako jednostki, a zarazem jacy godni pogardy jako naród”. Urodzony we Włocławku i postrzegany jako papież niemieckiej literatury Marcel Reich-Ranicki opisał w swojej autobiografii, jak doznawał tego dualizmu w życiu. Z jednej strony kraj o zapierającej dech kulturze, z drugiej – barbarzyństwo i zbrodnie, które w stosunkowo niedalekiej przeszłości spotkały nie tylko Reicha-Ranickiego. Chyba nie sposób wytłumaczyć tego paradoksu w sposób racjonalny. I nie da się od niego uwolnić nawet przy omawianiu kwestii ekonomicznych. Dlatego w dyskusjach często słyszy się skrajne słowa w stylu – uzurpator, szantażysta lub ofiara. A w końcu trudno sobie wyobrazić zjednoczą Europę bez Niemiec. Tylko, czy z powodu tego dualizmu takie zjednoczenie jest w ogóle możliwe?

Minęło już trzydzieści lat od chwili, kiedy nieżyjący już kanclerz Helmut Kohl sformułował słynne zdanie: „albo niemiecka Europa, albo europejskie Niemcy”. Z upływem czasu wydaje się, że były to mało fortunne słowa. Rzecz w tym, że oba rozwiązania są skrajne. Wtedy wybór wydawał się oczywisty. Tylko – w jaki sposób europejskie Niemcy miałyby zjednoczyć Europę, kiedy łączenie nie wydaje się – wbrew pozorom – silną stroną naszych zachodnich sąsiadów?

Kiedy Marcin Luter przybijał swoje tezy na drzwiach kościoła w Wittenberdze chyba nie wyobrażał sobie, na jak długo jego poglądy będą dzielić zarówno rodaków, a z upływem czasu i cały kontynent. Nie po raz pierwszy na linii Rzym a nasz zachodni sąsiad zawrzało, ale tym razem nie było już Canossy. Europa została tak podzielona, że do dzisiaj nie potrafi sobie z tym poradzić.

Tymczasem nie ma zgody nawet co do wpływu reformacji na życie gospodarcze. Według powszechnego mniemania to kalwinizm, a nie luteranizm, dał przyzwolenie na bogacenie. Są opracowania wskazujące, że reformacja w niewielkim stopniu przyczyniła się do dywergencji rozwoju gospodarczego poszczególnych miast niemieckich.

Z drugiej strony luteranizm stworzył podwaliny pod układ, za sprawą którego Niemcy można określić mianem bogatego kraju żyjących bardzo skromnie ludzi. Ktoś może się jednak zapytać o Bawarię. Dlatego szufladkowanie Niemców (i każdego innego społeczeństwa) jest ryzykownym procesem. Znacznie łatwiej mówić o mentalności luterańskiej, na znaczenie której, przy opisie niemieckiego stosunku do finansów, często zwraca uwagę prof. Harold James. Sporo jednak czasu upłynęło od chwili, kiedy nauki Lutra miały przełożenie na gospodarkę Niemiec.

Dewastujący wpływ wojny trzydziestoletniej

Reformacja wywarła jeszcze inne piętno. Leżała u podstaw niszczącej teren dzisiejszych Niemiec wojny trzydziestoletniej. Musiały minąć całe pokolenia, aby te ziemie odzyskały poziom rozwoju gospodarczego sprzed wojny. Źródła mówią, że nastąpiło to dopiero na początku XVIII w., kiedy już inne kraje szykowały się do rewolucji przemysłowej. Niemcy nie miały kolonii ani podwalin pod rozwój przemysłu, więc jedyną drogą do dalszego rozwoju gospodarczego było szukanie wewnętrznych źródeł finansowania. Pierwsza na świecie kasa oszczędnościowa powstała w Hamburgu już w 1778 r. W tym czasie mieszczaństwo niemieckie nie odzyskało jeszcze utraconego splendoru. Wręcz przeciwnie, sytuacja mieszczan była nad wyraz delikatna. Szybko jednak zrozumieli, że jedyną możliwością wyjścia z dołka jest zdolność odłożenia nawet małej części niewielkiego dochodu. A tutaj mentalność protestancka, nawołująca do odkładania w czasie tego, co dzisiaj nazwalibyśmy konsumpcją, na pewno okazała się bardzo pomocna.

Dochodzimy więc do kolejnego paradoksu. Sama praca organiczna wydawała się niewystarczająca. Prym w stymulowaniu rozwoju gospodarczego wiodły Prusy, gdzie aparat państwowy odgrywał pierwszorzędną rolę. Władcy Prus zdawali sobie sprawę, że proces doganiania reszty Europy nie zrealizuje się bez wsparcia aparatu państwowego. Wsparcie to nie zawsze było fair. To właśnie Prusy zainicjowały to, co można nazwać mianem szpiegostwa przemysłowego, kradnąc pochodzącą z Wielkiej Brytanii technologię. Ktoś słusznie przyrównał Prusy do ChRL przełomu XX i XXI wieku.

O roli państwa piszę nie bez przyczyny. Oddolny proces oszczędzania pieniędzy szybko znalazł się w orbicie zainteresowania państwa. Zwłaszcza, że z upływem czasu nabierał znaczenia. W 1850 r. w królestwie pruskim było – jak dwa lata temu pisał na temat niemieckich oszczędności w Financial Times Tobias Buck – 278 tysięcy rachunków oszczędnościowych. 25 lat później, w 1875 r. liczba rachunków wzrosła do 2,21 mln, a na przełomie XIX i XX w. sięgnęła poziomu 8,67 mln rachunków. Taka akumulacja kapitału musiała zacząć wzbudzać zainteresowanie aparatu państwowego.

Made in Germany zaczyna przyciągać

Proces ten miał i chyba nadal ma ogromny wpływ na losy Europy. Niemcy zjednoczyły się bardzo późno, bo dopiero w 1871 r., ale opóźnienie to nie przeszkadzało im w szybkim podbijaniu świata. Paradoksalnie zaczęło pomagać w rozwoju gospodarczym. Udało się uniknąć błędów popełnianych przez Brytyjczyków. Przypomnijmy, że Wielka Brytania eksportowała kapitał na masową skalę, zapominając o inwestowaniu w kraju. Zacofanie ekonomiczne nakazywało Niemcom inwestowanie przede wszystkim w rodzimą gospodarkę. Ta polityka szybko zaczęła przynosić profity, zwłaszcza że Niemcy wpadli na pionierski pomysł. Wprowadzili w życie działania, które dziś nazwalibyśmy terminem „badania i rozwój”. Cała armia niemieckich naukowców pracowała nad podnoszeniem jakości niemieckich produktów. W czasach narastającego nacjonalizmu w niemal każdej dziedzinie życia, niemieckie produkty zaczęły zdobywać zagraniczne rynki. Kiedy przerażeni niemiecką inwencją Anglicy zrozumieli, co jest na rzeczy, chcieli odwoływać się do patriotyzmu i zaczęli oznaczać niemieckie produkty etykietą Made in Germany. Bezskutecznie, a napis Made in Germany stał się wkrótce synonimem dobrej jakości. Zamiast odstraszać konsumentów od niemieckich produktów, zaczął do nich przyciągać.

Niestety sterowanie niemieckimi oszczędnościami nie ograniczało się jedynie do celów pokojowych. Szybko zainteresowali się nimi ci, którzy stali za gwałtownym rozwojem machiny wojennej. Sposób, w jaki armia niemiecka rozprawiła się z Danią, potem z Austrią oraz przede wszystkim z Francją, musiał wywierać wrażenie. Dlatego przeciętnemu Niemcowi inwestowanie w wojenne obligacje wydawało się świetną inwestycją dla jego ciężko wypracowanych oszczędności. Chyba nie trzeba opisywać, co stało się z pieniędzmi zainwestowanymi w wojenne obligacje wyemitowane na sfinansowanie pierwszej wojny światowej.

Niemiecka cnota oszczędzania

Skłonność do oszczędzania Dr. Schmidta odporna na wszystko

Kiedy się urodziłem moi dziadkowie założyli dla mnie książeczkę mieszkaniową oraz książeczkę oszczędnościową. Nie było w tym nic szczególnego, bo robili to niemal wszyscy dziadkowie. Jeszcze na przełomie lat 70. i 80. XX wieku w polskich szkołach funkcjonowały szkolne kasy oszczędności, gdzie można było odłożyć zaskórniaki. Kto dzisiaj o nich pamięta? Wielu za taki stan rzeczy obarcza winą erozję wartości pieniądza w Polsce na przełomie lat 80. i 90. XX w. Warto przypomnieć, że w latach 1988 – 1991 złoty stracił ponad 98 proc. swojej wartości. Nic więc dziwnego, że wielu Polakom odechciało się oszczędzania.

To chyba dobre wytłumaczenie różnic między Polakami (oraz innymi nacjami) a Niemcami. Rzecz w tym, że szalejąca inflacja wielu Polakom zrujnowała życie, ale na tle niemieckiej hiperinflacji z 1923 r. była niewinnym epizodem. Oczywiście wokół wydarzeń z 1923 r. powstało wiele mitów, np. że hiperinflacja utorowała drogę Hitlerowi do władzy. To chyba jednak zbyt duże uproszczenie. Załamanie się wartości pieniądza po pierwszej wojnie światowej uderzyło przede wszystkim w klasę średnią. Utratą oszczędności można tłumaczyć śmieszącą trochę inne nacje tytułomanię zawodową. Manifestowanie tytułów zawodowych, a zwłaszcza naukowych (tytuł staje się częścią nazwiska), wzięło się między innymi z tego, że klasie średniej po 1923 r. nie zostało nic innego. Niemal wszyscy moi znajomi Niemcy podkreślali, że prawdziwą traumą nie była hiperinflacja, ale Wielki Kryzys. Jako koronny argument podawali, że nikt w dobie hiperinflacji nie słyszał o głodzie. Tego samego nie można już było powiedzieć o okresie bezpośrednio poprzedzającym dojście Hitlera do władzy.

Wracając jednak do fenomenu niemieckiego procesu oszczędzania, to – jak pisze Buck – niemiecka skłonność była i wydaje się, że jest wciąż odporna na różnego rodzaju szoki. Pierwsza połowa XX w. obfitowała w takie wydarzenia (dwie przegrane wojny i każdej towarzyszył drastyczny spadek wartości pieniądza), które każdego zniechęciłyby do oszczędzania. Ale nie Niemców. O tym jak mocno jest zakorzenione oszczędzanie może świadczyć kolejna anegdota. Kiedy trwały debaty, jak ożywić wzrost gospodarczy w strefie euro w czasach kryzysu zadłużeniowego, dużą popularnością cieszyła się propozycja podniesienia płac w Niemczech, żeby pobudzić popyt wewnętrzny. Jej przeciwnicy uważali tę propozycję za przeciwskuteczną, bo zwiększenie zarobków, zamiast prowadzić do wzrostu konsumpcji, prowadziłoby do dalszego wzrostu oszczędności.

Załamanie się wartości pieniądza po pierwszej wojnie światowej uderzyło przede wszystkim w klasę średnią

Trudno jednak zakończyć rozważania na temat niemieckich oszczędności bez opisu tego, co działo się z nimi w ostatnich kilkudziesięciu latach. O ile na początku XX w. państwo niemieckie zaczęło się interesować oszczędnościami obywateli, by sfinansować wojnę, to pod koniec tego samego stulecia Kohl postawił na sfinansowanie (oczywiście za pomocą oszczędności obywateli) integracji walutowej, tłumacząc, że euro ma być gwarancją pokoju. Niemcy zaczynają coraz częściej dochodzić do wniosku, że być może wprowadził ich w błąd. Rzecz w tym, że kraje europejskie bardzo chętnie zaczęły korzystać z ogromnej puli niemieckich oszczędności, natomiast mniej ochoczo odnoszą się do propagowanych przez Niemcy zasad gospodarczych. Batalia o niemieckie oszczędności nabrała nowego, europejskiego wymiaru i prawdopodobnie jest daleka od zakończenia.

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?

Kategoria: Trendy gospodarcze
Cudowne recepty na pokój nie istnieją, ale odnaleźć można lepsze i gorsze rozwiązania. Historia gospodarcza przestrzega nas przed pochopnym rozpętywaniem wojny ekonomicznej – która może nie tylko nie zapobiec eskalacji militarnej, ale nawet ją pogłębić.
Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?

Wojna w Ukrainie i ekonomia

Kategoria: Trendy gospodarcze
Rozważania nad agresją rosyjską w Ukrainie pokazują, jak interdyscyplinarnym zagadnieniem jest wojna i jak wielkie są ograniczenia nauk ekonomicznych, gdyby zechciały samodzielnie, autarkicznie analizować wojnę.
Wojna w Ukrainie i ekonomia