Autor: Grzegorz Jeż

doradca w Departamencie Edukacji i Wydawnictw NBP

więcej publikacji autora Grzegorz Jeż

Wojny handlowe – o co i po co?

W połowie maja najnowsza odsłona trwającego wiele lat handlowego sporu amerykańsko-chińskiego przygasła, choć konflikt będzie się tlił. Wszystko paradoksalnie za sprawą bomby informacyjnej, którą rzucił w media społecznościowe Donald Trump. Stany Zjednoczone postanowiły nałożyć gigantyczne – na poziomie 145% – cła na towary importowane z Państwa Środka. A ponieważ akcja wywołuje reakcję, Chiny nie pozostały dłużne i podwyższyły stawki chroniące własny rynek do poziomu 125%. Brzmi jak dobry news, ale to ślepa uliczka.
Wojny handlowe – o co i po co?

(@Getty Images)

Wspomnijmy, że początkowo grupa aż siedemdziesiąt państw została dotknięta wysokimi taryfami celnymi nałożonymi przez amerykańską administrację. Jednak ze względu na zawirowania giełdowe, burzę polityczną oraz interesy własne Amerykanie szybko wycofali się z tych postanowień  redukując poziom  obciążeń – z wyjątkiem właśnie Chin, dla których utrzymano większość obostrzeń. Niemniej było trudne do wyobrażenia, aby stawki celne na poziomie stu kilkudziesięciu procent między dwoma najpotężniejszymi graczami mogły zostać utrzymane. Taki przedłużający się stan rzeczy oznaczałby zerwanie więzi handlowych, czyli proces decouplingu. Na to jednak żadna ze stron nie mogła sobie pozwolić. Po tygodniowym maratonie negocjacyjnym w Genewie Chiny i USA zgodziły się zawiesić większość narzuconych wzajemnie ceł. Amerykanie zdecydowali się na redukcję stawek celnych z niebotycznych 145 proc. do poziomu 30 proc., Chiny zaś postąpiły adekwatnie, redukując obciążenia ze 125 proc. na 10 proc.. Ponadto Chiny zgodziły się wstrzymać inne środki odwetowe wobec swojego rywala – takie jak ograniczenia eksportowe dotyczące pierwiastków ziem rzadkich, wykreślenie amerykańskich firm z listy podmiotów objętych zakazami, a także powstrzymanie działań antymonopolowych przeciwko gigantowi branży chemicznej DuPont. Tak stanowią zapisy wspólnego porozumienia obu państw. Znalazły się też w nim słowa o konieczności podtrzymania współpracy i o wadze obustronnych relacji służących gospodarkom obu państw – wyraz dyplomacji wysokiej klasy. Jednak zawarte porozumienie należy potraktować jako przejaw tymczasowego zawieszenia broni. Jego postanowienia będą obowiązywać zaledwie 90 dni. Co dalej? Tego oczywiście nie wiemy, ale spodziewać się możemy kolejnych odsłon rywalizacji, która daleko wykracza poza spory ściśle ekonomiczne. Słynna obserwacja Carla von Clausewitza, że wojna stanowi przedłużenie działań politycznych, ale innymi środkami, pasuje także i do obecnej sytuacji. Gospodarka i polityka pozostają w ścisłym związku i nie da się rozdzielić tych dwóch sfer, a w przypadku mocarstw ekonomia tym bardziej zależna jest od celów strategicznych określanych przez politykę i jej cele. Stawka gry pozostaje wysoka i ma dwa główne obszary – próbę utrzymania lub zdobycia dominującej pozycji w świecie oraz, co często umyka komentatorom,  przezwyciężenie wewnętrznych problemów i napięć, celem przerzucenia własnych błędów i bolączek na innych. I w takim świetle należy widzieć najnowsze wydarzenia ostatnich miesięcy. Wojnę łatwo jednak rozpocząć, ale zakończyć już nie. Tym bardziej że działania zaczepne mogą się obrócić przeciw atakującemu.

Amerykanie zdecydowali się na redukcję stawek celnych z niebotycznych 145 proc. do poziomu 30 proc., Chiny zaś postąpiły adekwatnie, redukując obciążenia ze 125 proc. na 10 proc.

Wydaje się, że Trump i stanowiący emanację jego celów ruch MAGA (Make America Great Again) faktycznie chcą wprowadzić zmiany obiecane w kampanii i zmienić oblicze gospodarki Stanów Zjednoczonych – reindustrializować państwo, zmniejszyć poziom nierówności, przeciąć choć część zależności od azjatyckiego partnera i rywala zarazem. Więcej – wypada uznać, że amerykańska administracja naprawdę chce poprawić byt i sytuację klasy pracującej, która – wraz z postępującą finansjalizacją gospodarki kapitalistycznej i wypychaniem produkcji do obszarów o taniej sile roboczej – zapłaciła za te zmiany ogromną cenę. Za zyski wielkich koncernów, za kapitalizm menedżerów zapłacił zwykły, powiedzmy, Smith. To nieubłagany skutek kłopotów, które sprowadzamy sami na siebie, gdy polityka służąca nielicznym powoduje w dłuższej perspektywie podkopanie interesów całego społeczeństwa traktowanego jako wspólnota polityczna.

Donald Trump nie trafia z cłami

Pozostaje pytanie, czy gwałtowne nałożenie ceł, a później ich cofnięcie, to przemyślana strategia negocjacyjna, czy też wyraz chaosu i przejaw miotania się. Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, ale – jak mawiał Al Capone – więcej osiągnie się dobrym słowem i pistoletem, niż samym pistoletem, dlatego taktyka musi być dostosowana do wymogów chwili. Trump twierdzi, że cła pozwolą osiągnąć dwa cele – zredukować gigantyczny deficyt handlowy wynoszący 1,2 bln dol. oraz przyczynić się do stworzenia wielu miejsc pracy w wyniku ponownej industrializacji. Jednak Stany Zjednoczone mają twardy orzech do zgryzienia, a droga do osiągnięcia celu jest wyboista.

Nie trzeba tłumaczyć, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Chiny stały się prawdziwą potęgą. Ich obszar, potencjał oraz populacja sprawiają, że od dawna były predestynowane do tej roli. Wszystko to niby wiemy, ale garść faktów, które przedstawili Kurt M. Campbell i Rush Doshi w opublikowanym niedawno w „Foreign Affairs” artykule Underestimating China. Why America needs a new strategy (…), daje wiele do myślenia. Realny chiński PKB, liczony wedle siły nabywczej, jest już o 25% większy od amerykańskiego. W ciągu niemal ćwierćwiecza od chwili przystąpienia przez Chiny do Światowej Organizacji Handlu w 2001 r. udział tego państwa w światowej produkcji zwiększył się pięciokrotnie. Obecnie aż 30 proc. globalnej wytwórczości ma nalepkę Made in China i jest to dwukrotnie więcej niż udział USA, który zmniejszył się w tym samym czasie o połowę. Jeśli nic się nie zmieni, to widełki tylko się powiększą. Prognozy wskazują, że za pięć lat –  w 2030 r. – udziały obu państw w światowej produkcji mogą sięgnąć odpowiednio 45 proc. i… 11 proc. Chiny szybko nadrabiają też dystans w dziedzinach związanych z nowoczesnymi technologami, natomiast ich przewaga w tradycyjnych branżach przemysłowych mówi sama za siebie – otóż wytwarzają dwadzieścia razy więcej cementu, trzynaście razy więcej stali, trzykrotnie więcej samochodów oraz drugie tyle energii niż ich główny rywal geopolityczny.

Trump twierdzi, że cła pozwolą osiągnąć dwa cele – zredukować gigantyczny deficyt handlowy wynoszący 1,2 bln dol. oraz przyczynić się do stworzenia wielu miejsc pracy w wyniku ponownej industrializacji. Jednak Stany Zjednoczone mają twardy orzech do zgryzienia, a droga do osiągnięcia celu jest wyboista

Pieśnią przeszłości jest przeświadczenie, że Państwo Środka jest zdolne wytwarzać jedynie proste, nieskomplikowane rzeczy, a w przypadku wysokich technologii naśladuje tylko ślepo bardziej wyrafinowane podmioty. Badania pokazują, że w dziesięciu branżach określanych jako „przemysł przyszłości” Chiny znajdują się na czele aż w sześciu. To przekłada się na rosnącą siłę militarną, nadając rywalizacji amerykańsko-chińskiej złowrogie piętno z nieuchronnymi konsekwencjami dla całego świata. Oczywiście, i Chiny mają swoje problemy, choćby demograficzne. Brutalnie realizowana przez dziesiątki lat polityka jednego dziecka przyniosła skutki demograficzne i kulturowe. Społeczeństwo chińskie się starzeje, a młodzież – szczególnie miejska – nie ma już ochoty pracować tak ciężko jak rodzice, lecz pragnie „samorealizacji”, a dzieci stanowią w tym podejściu znaczącą przeszkodę. Nic nowego pod słońcem. Znamy to także z własnego podwórka.

Stany Zjednoczone kontra Chiny. Dynamika wojny geoekonomicznej

Powstaje ważkie pytanie, jak zachowają się chińskie elity – czy przyzwolą na większą konsumpcję wewnętrzną, co wyjdzie naprzeciw aspiracjom młodszych pokoleń Chińczyków, przyczyniając się do obniżenia napięcia międzynarodowego, ponieważ zwiększony popyt wygenerowany na tak wielkim rynku zmieni natychmiast charakter wymiany handlowej między potęgami. To jaskrawy przypadek, gdy kluczowe decyzje o charakterze wewnętrznym niosą ze sobą poważne implikacje międzynarodowe. Potencjalnych scenariuszy można kreślić wiele, tym bardziej że oba państwa rywalizują o dominującą pozycję, a o to w świecie wielobiegunowym trudno. Ta rozgrywka wymaga sojuszników i partnerów, często nieoczywistych. Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach.

Warto jednak przeciągnąć nić prowadzącą do praprzyczyn dzisiejszych turbulencji. Zgodzić się wypada z wymową książki Matthew C. Kleina i Michaela Pettisa, którzy już w jej tytule mówią wprost, że wojny handlowe wiążą się ściśle z wojnami klasowymi. Rzecz jest o tym, jak egoizm elit i pogoń za krótkoterminowymi zyskami powoduje spustoszenia w życiu społecznym i politycznym, ponieważ państwa wytwarzające nadwyżki stają się uzależnione od eksportu, zaś państwa, które te nadwyżki konsumują, wpadają w pętlę deficytu i zadłużenia. A to wpływa dewastująco na stabilność stosunków międzynarodowych i bardzo źle na lokalny rynek pracy.

W przypadku Stanów Zjednoczonych za likwidację miejsc pracy zapłacili głównie pracownicy przemysłowi, ale pojawił się jeszcze inny problem niweczący atrakcyjność amerykańskiego przemysłu – przeszacowany, zdaniem wielu – dolar. Amerykańscy konsumenci woleli, bądź byli zmuszeni, kupować towary wyprodukowane za granicą kosztem rodzimych sił wytwórczych. Zdaniem Kleina i Pettisa „niechęć do wydawania pieniędzy, jaka opanowała państwa reszty świata – spowodowana z kolei przez wojny klasowe w czołowych gospodarkach dysponujących nadwyżką kapitału oraz pragnieniem zabezpieczenia się po kryzysie azjatyckim – legła u podstaw zarówno amerykańskiej bańki zadłużenia, jak i deindustrializacji gospodarki Stanów Zjednoczonych. Zagraniczne wpływy finansowe zmusiły mieszkańców USA do wchłonięcia nadmiaru mocy produkcyjnych kosztem amerykańskich miejsc pracy i dochodów. Zagraniczni inwestorzy z konieczności łagodzili skutki likwidacji miejsc pracy oraz spadku siły nabywczej Amerykanów poprzez zakup aktywów denominowanych w dolarach, co z kolei przełożyło się na spadek stóp procentowych, ekspansję kredytową i wzrost liczby pożyczek zaciąganych przez gospodarstwo domowe”. A to z kolei była jedna z przyczyn kryzysu finansowego w pierwszej dekadzie bieżącego wieku. Ludzie zaciągali pożyczki, których nie byli w stanie spłacić ze względu na brak dochodów.

Nierówności zagrożeniem dla globalnego pokoju?

A przecież już dawno niemiecki ekonomista Friedrich List zauważył, że siły wytwarzające bogactwo są nieskończenie ważniejsze od samego bogactwa, a to często bywa sprzeczne z zasadą gospodarki wolnorynkowej, która na pierwszym miejscu stawia konsumpcję. Przeświadczenie, że rynek najlepiej rozdzieli dostępne zasoby, stało się zaczynem klęski wspólnoty, ponieważ dominujące korporacje były, są i będą nastawione na szybki, możliwie duży i bezproblemowy zysk. Wielcy gracze nie chcą inwestować tam, gdzie trzeba wykazać się cierpliwością, gdzie zysk może okazać się problematyczny lub tam, gdzie warto wesprzeć pewną branżę, bo to istotne dla wspólnoty politycznej. Jeśli państwo jest słabe lub okazuje swoją siłę tylko wobec słabych – nie podejmie decyzji strategicznych, które choć fundamentalne dla społeczności, nie zyskają zainteresowania inwestorów. Najważniejszą rzeczą wszakże pozostaje polityka prowadząca do tłumienia rosnących nierówności.  Bardziej sprawiedliwy podział zysków w dłuższej perspektywie posłuży wszystkim – pracownikom, umożliwiając im nabycie towarów, które produkują, a producentom – uzyskanie zwrotu z inwestycji. Brak tej elementarnej solidarności prędzej czy później powoduje zaburzenia, które stanowią zagrożenie dla porządku wewnętrznego, a także wpływają negatywnie na porządek międzynarodowy. Droga, którą poszły Stany Zjednoczone, a teraz Chiny, czyli wzrost nierówności, a w jej efekcie tłamszenie konsumpcji wewnętrznej, prowadzić może początkowo do wzrostu potęgi państwa (taki model w skrajnej postaci wdrożył Związek Sowiecki) lub korporacji, ale zmusza je także do przerzucania własnych kłopotów na innych, co jest łatwe i kuszące, ponieważ zdejmuje brzemię odpowiedzialności. Jednak odłożonymi w czasie rezultatami są destabilizacja i kryzys w innych częściach świata, które to skutki wrócą do źródła niczym bumerang. Poza tym ostatecznie nie jest przecież możliwe, by wszyscy eksportowali. Warto zadbać o zdrową konsumpcję wewnętrzną. Człowiek biedny wyda swoje zasoby na zakup niezbędnych towarów, co z kolei zapewni pracę i dochód innym. Bogaty poszuka lokat lub aktywów. Jednak w skali globalnej rosnące nierówności sprawiają, że wartość aktywów zgromadzonych przez bogatych jest uzależniona od nieustannych wydatków osób, którzy mają coraz mniejszy udział w gospodarczym torcie. Skutkiem jest rosnące zadłużenie. Dostrzec można uderzające analogie do lat poprzedzających kryzys z trzeciej dekady ubiegłego wieku. To zjawisko nieuchronnie się powtarza i zapewne jeszcze nie raz będziemy musieli stawić mu czoła. Straszne jest to, że ta gra w dłuższej perspektywie przynosi negatywne skutki w zasadzie wszystkim, choć nie każdy płaci tę samą cenę. Ostatecznie – skupienie dochodów w ręku nielicznych okazuje się jałowe, ponieważ nie są oni w stanie ich wykorzystać, a biedni – pozbawieni własnych zasobów – nie mogą zaspokoić własnych potrzeb. Złoty środek między produkcją i konsumpcją to nie tylko sposób na zdrową gospodarkę, ale także warunek stabilizacji na świecie.

 

Artykuł pochodzi z 21.wydania kwartalnika „Obserwator Finansowy” – czerwiec-sierpień 2025 r.

(@Getty Images)

Tagi


Artykuły powiązane

Nowe dowody na przestrzenne nierówności płacowe w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej

Kategoria: Społeczeństwo
Nierówności przestrzenne stały się jednym z głównych przedmiotów troski polityków w znacznej części rozwiniętego świata, zmuszającym rządy do podjęcia w ostatnich latach szeregu działań w tym zakresie. W niniejszym artykule przedstawiamy dowody wykazujące, że wbrew obiegowym opiniom nierówności przestrzenne podążały inną ścieżką w Ameryce Północnej i w Europie – w analizowanych państwach europejskich nierówności się zmniejszyły. Podkreślamy, że przestrzenne nierówności płacowe nie stanowią głównej przyczyny nierówności dochodów narodowych.
Nowe dowody na przestrzenne nierówności płacowe w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej

Jak walczyć z nierównościami nad Wisłą

Kategoria: Polityka fiskalna
Polska zbyt mocno koncentruje się na redystrybucji, zaniedbując predystrybucję, czyli działania zapobiegające powstawaniu nierówności – przekonują Jakub Sawulski, Michał Brzeziński i Paweł Bukowski w książce „Nierówności po polsku”.
Jak walczyć z nierównościami nad Wisłą

Wojna celna dotknie też handel rolno-spożywczy USA

Kategoria: Analizy
W kontekście wprowadzanych przez USA ceł dużo się mówi o łańcuchach wartości, w ramach których są wytwarzane wyroby przemysłowe, a relatywnie niewiele o łańcuchach dostaw żywności. Stąd też w artykule wskazano potencjalne kierunki wpływu ceł, które zostały nałożone i mają obowiązywać w zakresie handlu rolno-spożywczego Stanów Zjednoczonych.
Wojna celna dotknie też handel rolno-spożywczy USA