Wenezuelskie pociągi
Kategoria: Instytucje finansowe
GettyImages
Kombinacja fatalnej polityki gospodarczej i korupcji na niespotykaną skalę najprawdopodobniej doprowadziłaby każde państwo do ruiny. Kryzys w Wenezueli trwa już ponad 40 lat i nic nie wskazuje na to, żeby miał się ku końcowi. Może przyczyn tej katastrofy należy szukać w historii tego kraju?
Wenezuelę odkrył nie kto inny jak sam Krzysztof Kolumb w trakcie swojej trzeciej wyprawy w kierunku półkuli zachodniej. Dopiero jednak ekspedycja z 1499 r. pod kierownictwem Alonso de Ojedy zostawiła po sobie trwalszy ślad. Wśród uczestników tej eskapady znajdował się Amerigo Vespucci. Kiedy przepływali w okolicach jeziora Maracaibo, Vespucci ujrzał osadę, która skojarzyła mu się z małą Wenecją (wł. Venezuola). Jego skojarzenia były jak najbardziej uzasadnione. Dzisiaj turystom oferuje się wycieczki do osady Sinamaica, nieopodal Maracaibo – namiastkę tego, co wówczas zobaczył Vespucci. Samo zwiedzanie tego miejsca jest jednak mało pomocne w zrozumieniu specyfiki Wenezueli. To tak, jakby ktoś usiłował dowiedzieć się czegoś o Polsce, udając się do Biskupina.
Zaryzykowałbym tezę, że „mała Wenecja” różni się nieco od innych krajów Ameryki Południowej. Być może za sprawą swojego położenia geograficznego. Ta była kolonia hiszpańska najbardziej wysunięta na północ kontynentu od zachodu graniczy z Kolumbią, od południa – z Brazylią, odmienną już kulturowo i przede wszystkim językowo, a od wschodu sąsiaduje z Gujaną, czyli dawną Gujaną Brytyjską (z którą pozostaje do dziś w sporze terytorialnym). Przedarcie się przez te granice nawet współcześnie nie jest łatwym przedsięwzięciem, a ponad 200 lat temu było czymś niemożliwym. Może dlatego mieszkańcy interioru (a więc ziem na południe od Caracas) byli skazani na izolację, która wpływała na ich percepcję świata zewnętrznego. Zresztą nie tylko samego interioru. W doskonałym serialu kolumbijskim „Bolívar”, emitowanym w Polsce na platformie Netflix, jest świetna scena, w której Alexander von Humboldt, niemiecki przyrodnik i podróżnik, przepytuje młodego Simóna Bolívara ze znajomości jego ojczyzny: okazuje się, że chłopak niewiele widział w Wenezueli poza rodowymi latyfundiami. Może właśnie dlatego pojęcie państwowości u progu wojen o niepodległość było dla wielu mieszkańców ówczesnej Wenezueli abstrakcyjne.
A co można rzec o samych mieszkańcach tego kraju? Spora część z nich od zamierzchłych czasów zamieszkiwała rozległą sawannę porastającą Nizinę Orinoko i Wyżynę Gujańskiej. Po hiszpańsku jej nazwa brzmi Los Llanos, a tubylcy mówią o sobie Los Llaneros. W największym skrócie można ich określić mianem wenezuelskiego odpowiednika argentyńskich Gauchos. Los Llaneros stanowią mieszankę etniczną rdzennej ludności, przybyszy z Hiszpanii oraz niewolników z Afryki. Warunki, w jakich żyli, opisał Romulo Gallegos w swojej słynnej książce „Doña Barbara”. Los Llaneros mieli gospodarstwa rolne, słynęli ze świetnej jazdy konnej oraz wręcz legendarnej waleczności.
Dlatego kiedy na początku XIX w. wybiła godzina wojen o niepodległość, dla zwaśnionych stron stało się jasne, że osiągnięcie celu jest możliwe tylko z pomocą Los Llaneros. A ci kierowali się wyłącznie własnym interesem. Orędownicy oderwania tych terenów od Korony Hiszpańskiej szybko się przekonali, jak kapryśni (i okrutni) potrafią być Los Llaneros. Dlatego nawet Bolívar, ukochany syn ziemi wenezuelskiej, musiał się z nimi liczyć. W szczególności – z José Antonio Páezem, przyszłym prezydentem Wenezueli.
Gdy Bolívar wyzwolił Wenezuelę (przy walnym udziale Páeza) i rozpoczął kampanię na rzecz oswabadzania kolejnych krajów, Páez mu podziękował i… wrócił w rodzinne strony. A wraz z nim jego ludzie. Najwyraźniej poczucie państwowości i myślenie strategiczne było jemu i jego zwolennikom obce. Bolívar kontynuował walkę, gdyż wiedział, że Wenezuela będzie bezpieczna dopiero wtedy, kiedy ostatni żołnierz hiszpański opuści kontynent południowoamerykański. Zresztą Bolívar z upływem czasu zrozumiał, że samej Wenezueli (podobnie jak innym wyzwolonym przez niego państwom) będzie ciężko odnaleźć się w polityce międzynarodowej. Aby chronić dorobek swojego życia, chciał stworzyć Wielką Kolumbię, obejmującą Wenezuelę, Kolumbię oraz Ekwador. Innymi słowy, uważał, że moc tkwi w integracji.
Z kolei u Páeza idea Wielkiej Kolumbii wywoływała złość i frustrację. Nigdy nie pogodził się z jej powstaniem i skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji do wyprowadzenia Wenezueli z Wielkiej Kolumbii. Spotkało się to z aplauzem samych Wenezuelczyków, którzy uważali, że ich kraj jest jedyny w swoim rodzaju i nie powinien brać udziału w chybionych projektach, nawet jeśli zrodziły się one w głowie jej ukochanego syna. Na marginesie można rzec, że dużo czasu upłynęło, nim Wenezuelczycy raczyli wybaczyć Bolívarowi pomysł stworzenia dziwacznego tworu, jakim była Wielka Kolumbia ze stolicą, co gorsza, w Bogocie, a nie w jego rodzinnym Caracas.
Tym samym Wenezuela rozpoczęła życie na własny rachunek. Głównym źródłem dochodu narodowego nowo powstałego państwa była uprawa kakao w latyfundiach. Nie gwarantowało to jednak bogactwa. Latyfundyści mało się interesowali (a jeszcze mniej przejmowali) tym, co robiły władze centralne w oddalonej o setki kilometrów stolicy. A włodarze w Caracas rządzili ze zmiennym szczęściem, choć jeszcze gorzej wychodziło im gospodarowanie wątłymi środkami finansowymi pochodzącymi z plantacji kakao czy nawet kawy. Oczywiście były chlubne wyjątki, które jedynie potwierdzały regułę.
Objawem daleko idącej krótkowzroczności było zadzieranie z mocarstwami europejskimi i liczenie po cichu na to, że Stany Zjednoczone (za sprawą doktryny Monroe) zawsze staną po ich stronie. Amerykanie szybko się jednak w tym połapali i dali jasno do zrozumienia notablom w Caracas, że wspomniana doktryna nie uwzględnia rozliczeń o charakterze ekonomicznym. W efekcie Wenezuela szybko przekonała się o skutkach swojej niegospodarności. Nie mogąc odzyskać pożyczonych pieniędzy, rozwścieczeni wierzyciele z Europy wysłali flotyllę wojenną (głównie niemiecką), która dokonała w grudniu 1902 r. blokady portów wenezuelskich. Świat szybko się przekonał, że doskonały smak kakao z Wenezueli nie idzie w parze z wiarygodnością tego kraju. Sprawa otarła się nawet o Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze. Aby rozładować napięcie, interweniował prezydent USA Theodore Roosevelt (który nie był zachwycony obecnością niemieckich okrętów w amerykańskiej strefie wpływów).
Objawem daleko idącej krótkowzroczności było zadzieranie z mocarstwami europejskimi i liczenie po cichu na to, że Stany Zjednoczone (za sprawą doktryny Monroe) zawsze staną po ich stronie
Formuła tego tekstu nie pozwala opisać, nawet w sposób powierzchowny, początków państwowości wenezuelskiej. Siłą rzeczy muszę uciekać się do skrótów i pomijać niektóre wydarzenia. Chciałbym jednak wyjaśnić, że Wenezuela była całkowicie nieprzygotowana mentalnie na dobrodziejstwo losu, jakim było odkrycie złóż ropy naftowej. Aby dobrze wykorzystać tę szansę, należało dysponować zarówno odpowiednio rozwiniętym aparatem państwowym, jak i sprawnie funkcjonującym rynkiem finansowym. Wenezuela nie spełniała ani jednego, ani drugiego warunku. Nic więc dziwnego, że ropa stała się dla niej przekleństwem.
Historia sektora naftowego w Wenezueli
Pierwszym, który zetknął się ze złożami ropy naftowej już w 1799 r., był wspomniany Alexander von Humboldt. O istnieniu większych pokładów tego surowca Wenezuelczycy dowiedzieli się dopiero w 1875 r. za sprawą trzęsienia ziemi w przygranicznej miejscowości Cúcuta, w posiadłości właściciela ziemskiego nazwiskiem Manuel Antonio Pulido. Na ślady czarnego złota naprowadziły go ruchy tektoniczne. Nie zaprzepaścił szansy. W 1878 r. założył firmę Compañía Petrolera del Táchira, dzięki czemu uchodzi za pioniera sektora naftowego w tym kraju. Musiały jednak upłynąć trzy dekady, nim rząd wenezuelski szerzej zainteresował się rodzimym bogactwem naturalnym. Symboliczną datą stał się dzień 14 grudnia 1922 r., kiedy to czarne złoto trysnęło z odwiertu Barroso II (R4). Wtedy właśnie stało się jasne, że kraj ma potencjał, by wyrosnąć na światową potęgą wydobywczą.
Rządzący twardą ręką Juan Vicente Gómez, ówczesny prezydent-dyktator, zaczął rozdawać koncesje firmom zagranicznym. Doskonale wiedział, że bez pomocy zagranicznej nie rozwinie wydobycia na wielką skalę. Trzeba mu oddać, że potrafił negocjować dobre warunki, umiejętnie wyzyskując rywalizację między Wielką Brytanią a USA (które nie mogły sobie pozwolić na ignorowanie faktu wyłonienia się nowego rynku). W stosunkowo krótkim czasie Wenezuela stała się prawdziwym potentatem naftowym. Były lata, kiedy co trzecia baryłka wydobywana na świecie pochodziła właśnie z tego kraju. Co ciekawe, nie wszyscy mieszkańcy zachłysnęli się dochodami pochodzącymi z wydobycia czarnego złota. Już w 1936 r. Arturo Uslar Pietri, pisarz, poeta i polityk, napisał słynny artykuł zatytułowany „Sembrar el petroleo” (dosł.: siać ropę naftową), w którym przestrzegał przed tym, co dzisiaj ekonomiści nazywają chorobą holenderską. Jak można się domyślić, jego rodacy z tekstem się zapoznali, ale zamieszonych w nim uwag nie wzięli sobie do serca.
Tymczasem Wenezuela zaczęła się jawić jako swego rodzaju ziemia obiecana, nie tylko za sprawą ropy, ale także – stabilności politycznej. Gdy w 1958 r. obalono dyktaturę, do kraju zaczęli ściągać emigranci zarobkowi zarówno z Europy (głównie z Hiszpanii, Portugalii oraz Włoch), jak i z całej Ameryki Południowej. Jeszcze w latach 80. trzeba było się natrudzić, by na ulicach Caracas natrafić na rodowitych Wenezuelczyków. Przez długi czas nic nie zapowiadało kryzysu, który doprowadził do katastrofy gospodarczej.
Kluczowym okresem okazało się dziesięciolecie 1973–1983 między pierwszym kryzysem naftowym a początkiem depresji gospodarczej trwającej po dziś dzień. Oczywiście wybuch kryzysu naftowego był błogosławieństwem dla Wenezueli w czasach, gdy jej dochód PKB per capita niewiele różnił się od amerykańskiego. Symbolem gospodarczej bonanzy był Wenezuelczyk z klasy średniej latający do Miami na zakupy. Kiedy w tamtejszych sklepach słyszał cenę interesującego go produktu, zwracał się do sprzedawcy w swoim żargonie: Ta’ barato dame dos (ale tanio, daj mi dwa). Niski poziom cen dla przeciętnego Wenezuelczyka wynikał z siły czy raczej przewartościowania wenezuelskiej waluty. Rzeczywiście przez około 20 lat poprzedzających dewaluację w 1983 r. kurs dolara do boliwara wahał się w bardzo wąskim przedziale (4,30– 4,50).
[…] niskimi cenami na świecie zachwycili się nie tylko obywatele, ale również władze państwowe, które zaczęły kreślić (zbyt) ambitne plany rozwoju, mające utorować Wenezueli drogę do elity krajów wysokorozwiniętych
Sęk w tym, że niskimi cenami na świecie zachwycili się nie tylko obywatele, ale również władze państwowe, które zaczęły kreślić (zbyt) ambitne plany rozwoju, mające utorować Wenezueli drogę do elity krajów wysokorozwiniętych. Niestety ich postępowanie można było przyrównać do zachowania nieopierzonych piłkarzy, którzy weszli w posiadanie naprawdę dużych pieniędzy. Dlatego w przypadku Wenezueli sprawdziły się słowa Arsène’a Wengera, słynnego selekcjonera piłkarskiego: nawet jeśli masz roczne dochody w wysokości 100 mln funtów, a wydajesz 120, to wchodzisz na drogę prowadzącą prędzej czy później do bankructwa.
Jedyna różnica między młodymi piłkarzami a wenezuelskimi władzami polegała na tym, że gdy już Wenezuela znalazła się na złej drodze, nagle wybuchł drugi kryzys naftowy. Kolejna zwyżka cen ropy naftowej pozwoliła rządzącym raz jeszcze uwierzyć w siłę pieniędzy. Niestety efekty drugiego kryzysu naftowego (w przeciwieństwie do pierwszego) okazały się krótkotrwałe. Nowe źródło gotówki szybko wyschło, a kryzys zadłużeniowy, który w sierpniu 1982 r. pogrążył Meksyk, zawitał do Wenezueli. W lutym 1983 r. rezerwy dewizowe spadły do tak niskiego poziomu, że władze monetarne musiały zawiesić wymienialność boliwara. Minęło kilka długich dni, nim reaktywowano rynek walutowy (za dolara trzeba było zapłacić już znacznie więcej niż przed zamknięciem rynków 18 lutego 1983 r.).
Moim zdaniem w chwili wybuchu kryzysu w 1983 r. sytuacja była jeszcze do uratowania. Oczywiście eldorado i tak by się skończyło, ale kraj uniknąłby katastrofy gospodarczej. Stało się jednak inaczej, gdyż w trakcie dyskusji nad przezwyciężeniem kryzysu doszło do jawnego pogwałcenia niezależności banku centralnego. Jego ówczesny prezes, Leopoldo Díaz Bruzual, nie był w stanie przeforsować koncepcji podobnej do tego, co ekonomiści określają mianem dewaluacji pełzającej. Wprowadzono system kontroli wymiany walut RECADI (La Oficina de Régimen de Cambio Diferencial) autorstwa rządu Luisa Herrery Campinsa, który oferował wybranym obywatelom kurs preferencyjny. Łatwo się domyślić, do czego powstanie takiego funduszu mogło doprowadzić.
RECADI stał się symbolem szalejącej korupcji. Na fali niezadowolenia wywołanego dewaluacją boliwara w 1984 r. do władzy doszedł Jaime Lusinchi, który okazał się wyjątkowo nieudolnym politykiem i nie panował nad rozprzestrzenianiem się korupcji. A stan finansów publicznych zaczęły podkopywać coraz szybciej spadające ceny ropy naftowej. Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić.
Rozpad ZSRR toruje Chávezowi drogę do władzy
Przypomnijmy, że w sierpniu 1985 r. Arabia Saudyjska (najprawdopodobniej za namową USA) odkręciła kurek z ropą naftową do oporu. Cios ten – jak zauważył Ricardo Hausmann, wybitny wenezuelski ekonomista (notabene polskiego pochodzenia) – był wymierzony w ZSRR i cały blok wschodni. Efekt udało się osiągnąć błyskawicznie, przy czym najprawdopodobniej w Waszyngtonie nie oszacowano należycie skutków ubocznych tego przedsięwzięcia. Gwałtowny spadek cen ropy naftowej uderzył nie tylko w ZSRR, ale także w innych eksporterów tego surowca. Niższe dochody z ropy oznaczały cięcia w świadczeniach gwarantujących utrzymanie spokoju społecznego. Wystarczy spojrzeć na świat arabski. Wenezuela, od 1983 r. pogrążona w kryzysie, również dotkliwie odczuła tego skutki. Nic więc dziwnego, że od około 1987 r. do końca 1998 r. inflacja w tym kraju nie spadła ani razu poniżej 30 proc., a okresowo przekraczała poziom trzycyfrowy.
W obliczu coraz boleśniejszych niepowodzeń gospodarczych Wenezuelczycy ponownie wybrali na prezydenta Carlosa Andrésa Péreza, który podczas swojej pierwszej kadencji, w złotych latach 70., kreślił wizję wielkiej Wenezueli. Wielu uważało wówczas, że załamanie się cen ropy naftowej miało charakter tymczasowy. Tak niestety nie było. Dlatego zamiast kolejnej złotej dekady Pérez zaserwował swoim rodakom bolesny program naprawczy autorstwa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, oparty na konsensusie waszyngtońskim. Niestety w przypadku Wenezueli próba ratowania gospodarki, bazująca na podobnych założeniach co skuteczny program naprawczy dla Polski, zakończyła się tragedią.
Ludzie, nieprzyzwyczajeni do zaciskania pasa, wyszli na ulice. Polała się krew. Owiane złą sławą El Caracazo, czyli krwawe zamieszki w Caracas w lutym 1989 r., utorowały drogę do przewrotu w kraju, który szczycił się najdłuższym stażem demokracji w regionie. Do próby zamachu stanu doszło w lutym 1992 r. pod wodzą młodego, niespełna 38-letniego podpułkownika Hugo Cháveza. Nie udało mu się, ale szybko przekuł porażkę w sukces. Już skuty w kajdany, skorzystał z okazji i powiedział kilka słów do zebranych dziennikarzy. Odezwa była krótka, w stylu: „Drodzy rodacy, tym razem się nie powiodło. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Walczymy dalej”. Wenezuelczycy byli naprawdę zszokowani tym, co usłyszeli, bo rządzący kojarzyli im się z nieudolnością, korupcją (z powodu której Pérez skończył w areszcie domowym) i złodziejstwem, bynajmniej nie z braniem odpowiedzialności za swoje czyny. Tym samym ziarno lewicowej ideologii, od nazwiska przyszłego prezydenta zwanej chavizmem, zostało zasiane już de facto siedem lat przed dojściem Cháveza do władzy. A że lata 90. były dla Wenezueli wyjątkowo trudne (chociażby za sprawą kryzysu bankowego z 1994 r.), armia jego zwolenników po cichu rosła.
Po wyjściu na wolność Chávez postanowił zdobyć władzę w sposób demokratyczny i dopiął swego w grudniu 1998 r. Ledwo przejął najwyższy urząd w państwie, zaczął mówić o potrzebie wysokich cen ropy naftowej. Kiedy za baryłkę ropy naftowej płacono około 12 dol., stwierdzenie, że powinna ona kosztować ponad 30 dol., było aktem odwagi cywilnej. Co ciekawe, nie minęło więcej niż kilkanaście miesięcy, cena ropy naftowej przebiła magiczną barierę i zaczęła (z krótkimi przerwami) marsz, który doprowadził ją latem 2008 r. do prawie 150 dol. za baryłkę. Dla Wenezueli rozpoczął się nowy okres prosperity, przy czym Chávez dokładał wszelkich starań, aby – w przeciwieństwie do boomu z lat 70. – skutki nowej bonanzy poczuli także ci najmniej uprzywilejowani. Trzeba obiektywnie stwierdzić, że udało się zrealizować cel. Dlatego jego popularność nie była tworem propagandy. Rzeczywiście najuboższym żyło się lepiej niż za czasów „saudyjskiej Wenezueli”, jak ekipa Cháveza zwykła nazywać lata 70.
W ferworze walki z pauperyzacją Chávez nie przywiązywał dużej wagi do walki z inflacją. Być może był to efekt nasilenia globalnego zjawiska dezinflacji (znanego pod nazwą Great Moderation). W każdym razie inflacja za czasów rządów Cháveza nie wymknęła się spod kontroli (co nie jest równoznaczne z tym, że była niska). Dlaczego zatem obwinia się go o hiperinflację, która dotknęła Wenezuelę dopiero prawie cztery lata po jego śmierci?
Po pierwsze, Chávez – w mojej opinii – poszedł za daleko w promowaniu programów społecznych. Były one konstruowane nie tylko z myślą o Wenezuelczykach, ale także – o innych mieszkańcach szeroko rozumianej Ameryki Łacińskiej. Wystarczy wymienić takie projekty jak PetroCaribe, Petroandina czy Boliwiariański Sojusz Narodów Naszej Ameryki (ALBA), pomyślany jako alternatywa dla lansowanej przez USA Strefy Wolnego Handlu Obu Ameryk (FTAA).
Po drugie, Chávez kontynuował ze wzmożoną siłą proces niszczenia zarówno reputacji, jak i resztek autonomii banku centralnego. Trudno stawić czoła rosnącej inflacji bez silnego i niezależnego banku centralnego.
Po trzecie, nie uczynił niemal nic, aby przygotować Wenezuelę na czarną godzinę. Chodzi już nawet nie o to, że nie stworzył funduszu rezerwowego, ale przede wszystkim o to, że dopuścił do poważnych zaniedbań w infrastrukturze wydobywczej Wenezueli. Można pokusić się o stwierdzenie, że zaczął zagładzać kurę, która znosiła złote jaja.
Wenezuela, słynna z kręcenia oper mydlanych, stała się scenerią tragicznego widowiska niekończącej się inflacji
Tu trzeba jednak na chwilę się zatrzymać. Trudno zrozumieć przyczyny katastrofy ekonomicznej tego kraju bez nawiązania do geopolityki. Chávez nigdy nie żywił gorących uczuć wobec USA, ale jego słynna, granicząca z obsesją, awersja do Ameryki w późniejszych latach nie wzięła się znikąd. Najpierw w kwietniu 2002 r. USA zasponsorowały wymierzony w niego zamach stanu, w wyniku którego do władzy na niespełna 48 godzin doszedł marionetkowy rząd Pedro Carmomy. A gdy przewrót się nie powiódł, na przełomie roku 2002 i 2003 korporacja naftowa PdVSA, będąca jeszcze w rękach proamerykańskiej opozycji, zorganizowała strajk, który sparaliżował cały sektor naftowy. Nic dziwnego, że Chávez zdecydował się na czystki personalne w spółce zaraz po strajku.
Epoka Nicolása Madury
To fakt, że już od dłuższego czasu Wenezuela zobojętniała Stanom Zjednoczonym jako strategiczny dostawca ropy naftowej. Nie na tyle jednak, aby mogły ze spokojem patrzeć, jak ten kraj wchodzi w orbitę wpływów Rosji czy Chin. Dlatego dla administracji USA każdy pretekst jest dobry, aby zdestabilizować scenę polityczną w Wenezueli. Intensywność tych działań zależy od ceny ropy. Przez większość urzędowania Cháveza była ona wysoka, więc USA odpuściły sobie dalsze ingerowanie. Natomiast rządy Nicolása Madury następcy Cháveza, zbiegły się z załamaniem rynku ropy. O ile jeszcze na początku 2014 r. za baryłkę trzeba było zapłacić grubo ponad 100 dol., o tyle w 2016 r. cena spadła poniżej 40 dol. Z kolei kombinacja wspomnianych zaniedbań w infrastrukturze wydobywczej i sankcji nałożonych przez administrację Baracka Obamy w 2015 r. (za represje polityczne stosowane przez Madurę) spowodowała, że wydobycie ropy w Wenezueli w następnych czterech latach zmalało o prawie 80 proc. (czyli mniej więcej tyle samo co jej PKB). Przy rozbuchanych wydatkach publicznych załamanie się wartości pieniądza było po prostu nieuniknione. Tego rodzaju okoliczności stwarzały USA świetną okazję do dalszego ingerowania w sprawy Wenezueli m.in. poprzez udzielanie wsparcia takim marionetkom jak chociażby Juan Guaidó, który w 2019 r. samozwańczo ogłosił się tymczasowym prezydentem i którego przez pewien czas uznawała nawet Unia Europejska. Takie stanowisko USA tłumaczy awersję władz w Caracas do tego kraju. Stąd najprawdopodobniej bierze się u Maduro syndrom oblężonej twierdzy, w efekcie którego Maduro trzyma się kurczowo władzy, nie bacząc na odczucia większości swoich obywateli.
Oczywiście geopolityka w żaden sposób nie usprawiedliwia niekompetencji na szczytach władzy, jednak intrygi geopolityczne wymierzone w Maduro działają jak miecz obosieczny. Bo osaczony Maduro też nauczył się prowadzić gierki. Błyskawicznie zrozumiał, że ma dwa asy w rękawie. Pierwszy to fakt, że produkcja ropy spadła do tak niskiego poziomu, co zaniepokoiło nawet USA. Drugi to migranci. Czasy, kiedy Wenezuelę opuszczali jej majętni mieszkańcy, już dawno minęły. Teraz przyszedł czas na wszelkiej maści przestępców, którzy doszli do wniosku, że w swojej ojczyźnie nie mają już czego szukać. Dlatego administracja Joe Bidena po cichu zaczęła luzować sankcje, co od razu przyczyniło się do poprawy sytuacji gospodarczej.
Niestety, najprawdopodobniej sfałszowane wybory prezydenckie w Wenezueli w lipcu 2024 roku oraz dojście do władzy Donalda Trumpa w USA stały się punktami zwrotnymi, które zainicjowały nową fazę kryzysu. Jeszcze we wrześniu 2024 r. inflacja wynosiła 26 proc., ale już ostatni odczyt informuje o 172-procentowym wzroście cen w ujęciu rocznym. W tym samym czasie boliwar stracił około 70 proc. swojej wartości.
Wenezuela, słynna z kręcenia oper mydlanych, stała się scenerią tragicznego widowiska niekończącej się inflacji. Przy obecnych uwarunkowaniach nic nie wskazuje na jego rychłe zakończenie, tym bardziej że Maduro opanował do perfekcji żonglowanie swoimi dwoma asami.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.


