Złota rezerwa na trudne czasy
Kategoria: Polityka pieniężna
Viktor Orban (CC By NC SA World Economic Forum)
Gdyby szukać pojęcia, które najlepiej określiłoby węgierską rzeczywistość, pierwsze które przychodzi na myśl to polaryzacja. Węgrzy się dzielą, także w ocenie procesów gospodarczych. Nade wszystko dzieli ich charyzmatyczny przywódca Victor Orbán, dla którego „podstawą i fundamentem wszystkiego są silne Węgry”.
Spory wokół premiera i jego koncepcji nałożyły się na inne, wcześniejsze. Także te historyczne, wynikające z trwale zaznaczonego w węgierskiej rzeczywistości podziału na stołeczną, liberalną i otwartą na świat inteligencję, a bardziej konserwatywne kręgi z prowincji. Dynamiczny, aktywny i wszędobylski premier wywodzi się z tych drugich, choć podstołecznych. Buduje swój program na opozycji do socjalistów i liberałów, którzy rządzili w latach 2002-10 nie tylko z opłakanym skutkiem, ale także, o czym Orbán jest głęboko przekonany, wbrew węgierskim narodowym interesom.
W obronie tego interesu Orbán narzuca Węgrom swą wizję gospodarczą. Problem w tym, że ekonomistą nie jest, od formułowania przez siebie jasnych programów ekonomicznych stronił, dbając o to, by przedstawiał je albo cały gabinet (np. w postaci wielkiego programu inwestycyjnego z marca 2011 r., zmodyfikowanego w kwietniu 2012 r.), albo by prezentowali je jego eksperci ekonomiczni.
Począwszy od jednego z najbliższych współpracowników, ministra gospodarki Györgya Matolcsyego, który teraz został szefem Węgierskiego Banku Narodowego (WNB).
Ale, w co nikt nie wątpi, są to ambitne programy premiera – teraz wprowadzane w życie. Jakie są jego koncepcje?
– dyrektywa pierwsza: wzmocnić naród, wzmocnić kraj, przede wszystkim poprzez dawanie impulsów rozwojowych i ułatwień kredytowych dla własnych przedsiębiorców (co zrobił w pierwszej oficjalnej decyzji G. Matolscy, jako prezes WBN).
– dyrektywa druga jest konsekwencją pierwszej: kraj został zadłużony i podporządkowany obcym interesom. Stąd dyspozycje z października 2010 r., bardzo dobrze wtedy przyjęte przez większość społeczeństwa, by na trzy lata narzucić specjalne „podatki kryzysowe” na obce banki, wielkie centra handlowe, transnarodowe korporacje, szczególnie w sferze telekomunikacji i w sektorze energetycznym.
Pierwszy „program akcji” nowego gabinetu Orbána składał się z aż 29 przedsięwzięć i zapowiadał nową gospodarczą i socjalną rzeczywistość. W tym zakładał m.in. jeden 16-procentowy podatek dochodowy dla obywateli, tworzenie „milionów nowych miejsc pracy”, oszczędności w zarządzaniu po to, by „postawić gospodarkę na nogi i na nowo wprowadzić na Węgrzech bezpieczeństwo socjalne”. Chodziło o to, by „ponownie 10 mln Węgrów czuło się dobrze z tym, że są Węgrami”. Zapowiadał też, oczywiście, szybkie wyjście z zapaści i wzrost.
Kolejny, ważny punkt programowy, to walka z zadłużeniem, w tym długiem publicznym, który w chwili dochodzenia Fideszu – Partii Obywatelskiej do władzy sięgał 83 proc. PKB. Z czasem, także pod naciskiem UE, doszła dyspozycja, by walczyć ze zbyt wysokim deficytem budżetowym (4,6 proc. i 4,3 proc. PKB odpowiednio w latach 2009 i 2010).
Wreszcie – i ten punkt stał się bodaj kluczowy – Orbán postanowił pozbyć się „ideologii bezradnego państwa”, a więc postawił na koncepcję silnego państwa, walczącego o suwerenność. Jak się okazało w praktyce, rozumiał pod tym ideę silnego rządu, koncentrującego w swych rękach pełnię władzy, a równocześnie przejmującego kontrolę nad gospodarką (przy starannym unikaniu pojęcia „renacjonalizacji”).
Stale ulepszany, modyfikowany i pogłębiany (np. o nowy kodeks pracy, wprowadzający koncepcje robót publicznych oraz ograniczający rozmiary świadczeń rentowych) reformatorski pakiet rządu, który – jak pisał Orbán w książce Ojczyzna jest jedna – „stoi po stronie prostych ludzi wobec elity”, równocześnie uderzył w uprzywilejowanych. Albowiem „Węgry cieszyły się pomyślnością zawsze wtedy, kiedy prowadziły politykę plebejską”, polegającą na „wykluczaniu przywilejów”.
Nic dziwnego, że taki zestaw – w ocenie fachowców będący mieszanką państwowego interwencjonizmu, keynesizmu, nacjonalizmu oraz populizmu – wzbudził ostry sprzeciw liberalno-socjalistycznych elit. Nierzadko wspierały je bliskie im kręgi w Europie. Tym mocniej, że premier Orbán, na scenie wewnętrznej, nie poostawiał wątpliwości, że projekt integracji europejskiej w obecnym wydaniu mu nie odpowiada. Albowiem „eksperyment neoliberalny poniósł porażkę w całej Europie”, a „ślepa wiara w omnipotencję rynku zawiodła”.
Podstawowy problem w tym, że program, mający pod wieloma względami racjonalne jądro, wprowadzany jest nadal szybko, niecierpliwie, chaotycznie. Często przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Zwracają na to uwagę bezkompromisowi krytycy polityki rządu, z czasem nazwanej „walką wolnościową” (szabadság harc). Na interesy i walkę o suwerenność nałożyły się emocje. Jak u Lejzorka Rojsztwańca, władze wyrzucają jednych, by przyjmować innych. Wykluczaniu poprzednio uprzywilejowanych służy forsowanie chociażby imperium biznesowego Lajosa Simicski, związanego z Orbánem od lat.
Owszem, deficyt budżetowy w 2012 r. obniżono nawet do 2 proc. (założenie gabinetu na 2013 r. – 2,7 proc.), ale równocześnie – wbrew obietnicom – kraj popadł w recesję (spadek PKB o 1,7 proc. w 2012 r.). Jak przewidują prognozy, wcale nie będzie łatwo z niej wyjść. Najnowsza ocena rynku węgierskiego z marca br., wydana przez MFW podkreśla bowiem, że „spadło zaufanie inwestycyjne, a poziom inwestycji jest najniższy od 10 lat”.
Również pierwotnie założenia co do szybkiej likwidacji długu publicznego idą jak po grudzie. Spadł on tylko nieznacznie, do 79 proc. PKB w 2012 r. a jego faktyczna wysokość jest przedmiotem poważnych kontrowersji, także wśród ekspertów, nie tylko polityków.
Dokumentnie rozbita w wyborach 2010 r. opozycja, mało wyrazista przy charyzmatycznym i dynamicznym Orbánie, widząc, że bezrobocie nie spada, a w sondażach 80 i więcej proc. Węgrów źle widzi przyszłość kraju, zaczęła ostatnio coraz głośniej wyrażać swe negatywne opinie. W parlamencie i na ulicach. Najlepsze, jak dotąd, krytyczne analizy przedstawia poprzedni premier Gordon Bajnai, w istocie ekspert gospodarczy, który jesienią zeszłego roku – niejako z przymusu – stanął na czele szerokiej koalicji „Razem 2014”.
Bajnai proponuje dalszą budowę Węgier nie w opozycji do UE, MFW i świata zachodniego, z którymi Orbán poszedł na zderzenie. Uważa, że „na rozwój Węgier potrzebne są unijne pieniądze”.
Waga tej deklaracji rośnie szczególnie teraz, gdy kraj ponownie – jak kiedyś przy ustawie medialnej – jest ostro atakowany przez Komisję Europejską (przewodniczący Jose M. Barroso napisał ostatnio do węgierskiego premiera dwa listy ostrzegające). Chodzi o najnowsze nowelizacje tekstu węgierskiej Konstytucji, które zdaniem krytyków podważają system równowagi i kontroli władz, na rzecz silnej egzekutywy. I jak wykazała chociażby niedawna (8-9.04.) debata nt. Węgier w Fundacji Batorego – nowa Konstytucja (weszła w życie 1 stycznia 2012 r.) zamiast Węgrów łączyć, jeszcze bardziej ich dzieli.
Opozycja, choć rozbita, łączy się w jednym – w bezkompromisowej krytyce „systemu Orbána”, o jakim otwarcie mówi, nie stroniąc nawet od złowrogiego pojęcia „Orbanistanu”. O co chodzi, wyjaśnił G. Bajnai w niedawnym wywiadzie dla austriackiego Der Standard: „Fidesz, to silnie prawicowa, sięgająca po środki kapitalizmu państwowego, populistyczna partia. Jej istotą aktualnie jest żądza władzy. Za wszystkimi jej przedsięwzięciami i pomysłami nie ma nic innego, jak kwestia, czy uda się utrzymać władzę – natychmiast i za wszelką cenę”.
Bajnai nie ogranicza się tylko do epitetów i etykietek. Przedkłada też swój gospodarczy program. Powiada, że będzie rozmawiał z bankami, poziom ich opodatkowania „obniży do średniej europejskiej”, a równocześnie zdejmie – wprowadzone niedawno – wszystkie dodatkowe opodatkowania za karty kredytowe czy operacje bankowe. Dalszy rozwój Węgier – jak mówił 7 kwietnia br. – widzi tylko i włącznie w ramach UE, bowiem „leży to w naszym narodowym interesie”.
Innymi słowy, dał jasno do zrozumienia, że Orbán jak najbardziej widzi przyszłość Węgier poza UE, podczas gdy on, Bajnai, absolutnie sobie czegoś takiego nie wyobraża – i całkowicie inaczej definiuje nadrzędne interesy państwa, jego rację stanu. Orbán gdzie tylko może, eksponuje kwestię narodowych interesów.
Bajnai też to robi, ale powołuje się przy tym na słowa, znanego i u nas, wybitnego pisarza Sándora Márai’ego, który stwierdził: „bycie Węgrem, to nie stan, lecz zadanie i oddziaływanie”. W jego ocenie, tylko pozostając aktywnym i wiarygodnym członkiem UE Węgrzy będą mogli egzekwować zasadę „nic o nas, bez nas”, a przy tym „nie wykluczać z pojęcia narodu nikogo”.
W ocenie Bajnaiego, ze względu na przejęcie kontroli przez Fidesz nad wszystkimi instytucjami w państwie (ostatnią był WBN), dzisiejsza opozycja musi nie tylko wygrać następne wybory, zaplanowane na maj 2014 r., ale też – w ich wyniku – dokonać zasadniczej zmiany. I to nie tylko w stosunku do ostatnich trzech lat, ale też poprzedzajacych je lat 20. Albowiem i w jednym, i w drugim przypadku „rządzące elity nie zdały egzaminu”, popłeniały zasadncize błędy.
Otwarte pozostaje pytanie jak opozycja zamierza to zrobić, w sytuacji gdy rządzący Fidesz okopywał się na swoich pozycjach wprowadzając zapisy, by ustawowe zmiany mogły być dokonywane tylko i włącznie kwalifikowaną większością 2/3. Rządząca koalicja (Fidesz tworzy ją z niewielką partią chrześciajńsko-demokratyczną) jeszcze dziś wygrałaby w wyborach ze słabą i rozdrobnioną opozycją.
OF