Globalizacja, Unia Europejska, Polska
Kategoria: Demografia
Profesor nauk ekonomicznych, doradca prezesa NBP, b. członek RPP
więcej publikacji autora Jerzy Żyżyński(©Getty Images)
Protesty przeciwko umowie między Unią Europejską a krajami Ameryki Południowej (Argentyną, Brazylią, Paragwajem i Urugwajem) tworzącymi lokalny wspólny rynek określany jako Mercosur, a także formułowane przez prezydenta USA Donalda Trumpa zapowiedzi odwrotu od globalizacji przez wprowadzenie wysokich ceł na import towarów z Meksyku, Kanady i Chin, trzech najważniejszych partnerów handlowych USA, zdają się wskazywać na pewne przesilenie. Po latach entuzjazmu albo chociaż uznania nieuchronności globalizacji zmienia się stosunek do niej. Choć mówi się, że był to nieudany eksperyment, i postuluje określenie jej na nowo, to jednak globalizacja trwa i będzie trwać. Ogłoszona w 1962 r. koncepcja globalnej wioski Marshalla McLuhana jest faktem. Pozorny odwrót to tylko świadectwo tego, że walki o własne interesy są nie do uniknięcia.
Zarówno korzyści z globalizacji, jak i jej negatywne skutki zostały dość dobrze zidentyfikowane przez wielu autorów – jest to w końcu proces toczący się od wielu lat. Warto jednak zauważyć, że o ile wady są bezsporne, to pozytywne aspekty nie zawsze je kompensują, stają się z czasem wątpliwe i zaczynają eksponować swoje początkowo ukryte negatywne konsekwencje.
Tak więc słabe strony to: zastępowanie lokalnych marek i produktów globalnymi, postępujące monopolizowanie rynków rozwijających się przez międzynarodowe koncerny, spadek konkurencyjności małych i średnich przedsiębiorstw w konfrontacji z wielkimi, ponadnarodowymi firmami (szczególnie widoczne jest niszczenie lokalnego handlu, małych sklepików przez globalne sieci handlowe), swoisty efekt zarażania widoczny w przenoszeniu kryzysów gospodarczych do innych państw, ryzyko transferu technologii niespełniających wymagań technicznych, degenerujących sposobów działania, a nawet mentalności z jednych krajów na inne, powiększanie się dystansu w rozwoju gospodarczym pomiędzy państwami bogatymi a biednymi.
Zobacz również:
Finansyzacja – fatum współczesnej gospodarki
Dla zwykłych konsumentów szczególnie dotkliwe są dwa zjawiska. Pierwszym z nich jest sztuczne utrzymywanie zawyżonych cen niektórych produktów i usług, możliwe dzięki zmonopolizowaniu rynków przez wielkie koncerny. Czasami mechanizm ten może mieć podłoże polityczne, jak było swego czasu w Polsce z cenami cukru. Drugim jest likwidacja mniejszych lokalnych firm, które nie są w stanie konkurować z największymi podmiotami. W niektórych segmentach rynku mogłyby one wykorzystać swój lokalny charakter i oferować niższe ceny, ale dla małych firm istnieją skuteczne bariery wejścia na rynek, budowane nawet przez zmowę wielkich – tak było na przykład z pewną startującą w Polsce firmą handlową, której banki kontrolowane przez kapitał zagraniczny odmówiły udzielenia kredytu obrotowego.
Jak się okazuje, najbardziej ogólnym i głębokim skutkiem globalizacji jest uzależnienie sfery gospodarczej i politycznej od kapitału zagranicznego, który spycha gospodarkę do podrzędnej gospodarczo roli w międzynarodowym podziale pracy.
Pozytywne aspekty natomiast podlegają swoistej erozji – w efekcie nadzieja na zjednoczenie ludzkości w globalnych procesach ekonomicznych, które wszystkim mogłyby przynieść korzyści, zdaje się rozsypywać jak domek z kart. Jako największą korzyść płynącą z globalizacji przedstawiano zawsze swobodę przepływu kapitału, pracy, towarów i usług między krajami – na tym oparto koncepcję zjednoczonej Europy. Swobody te miały integrować kraje kontynentu. Oczekiwano, że dojdzie do zrównania warunków ekonomicznych i ukształtowania jednolitego organizmu tworzącego zarazem optymalny obszar walutowy. Dość szybko stało się jednak oczywiste, że swoboda przepływu może się okazać niszcząca dla słabszych gospodarek. Sam tylko napływ tańszych produktów z zewnątrz do jakiegoś obszaru, co dla konsumentów jest korzystnym zwiększeniem dostępności produktów i usług, uderza w lokalnych producentów i doprowadza do bankructw. Działa jak tzw. choroba holenderska, będąca skutkiem umocnienia pieniądza kraju eksportującego jakieś obfite dobra naturalne. Przekonanie, że rynek i wolność gospodarcza szybko skompensują straty w liczbie miejsc pracy, okazuje się złudne.
(…) najbardziej ogólnym i głębokim skutkiem globalizacji jest uzależnienie sfery gospodarczej i politycznej od kapitału zagranicznego, który spycha gospodarkę do podrzędnej gospodarczo roli w międzynarodowym podziale pracy
Pozytywna strona globalizacji była w rzeczywistości iluzją, ponieważ te teoretyczne swobody są jednak poddawane sterowaniu i nie tylko nie zrównują warunków ekonomicznych, lecz także pogłębiają nierówności. Joseph Stiglitz już 20 lat temu w książce pt. „Globalizacja” zauważył z przekąsem: „Zachód kierował globalizacją w sposób zapewniający mu zagarnięcie nieproporcjonalnie dużej części korzyści kosztem krajów rozwijających się. Nie chodzi tylko o to, że kraje rozwinięte odmówiły otwarcia swoich rynków dla importu dóbr z krajów rozwijających się – na przykład utrzymując kwoty importowe na mnóstwo wyrobów, od tekstyliów po cukier – zarazem domagając się, by kraje te otworzyły swoje rynki dla importu produktów z krajów bogatszych. I nie chodzi też tylko o to, że kraje rozwinięte dotowały swoje rolnictwo, utrudniając krajom rozwijającym się konkurencję, a zarazem upierały się, by kraje rozwijające się zniosły subwencjonowanie własnych dóbr przemysłowych. Kiedy się przyjrzymy terms of trade po ostatnim porozumieniu handlowym, to widać wyraźnie, że jego efektem netto było relatywne obniżenie się cen otrzymywanych za własne produkty przez najbiedniejsze kraje – w efekcie stały się jeszcze uboższe. Z kolei na rozluźnieniu rynków kapitałowych w Ameryce Łacińskiej i w Azji skorzystały zachodnie banki”.
Można dodać, że nie tylko w Ameryce Łacińskiej i Azji. Korzyść ze swobody przypływu kapitału okazuje się wartością zdradliwą, gdyż uzależnia kraj od kaprysów zagranicznych inwestorów wrażliwych na zmienność stóp zwrotu z zainwestowanego kapitału, gotowych nawet w krótkim czasie dokonać jego relokacji.
Pozytywna strona globalizacji była w rzeczywistości iluzją, ponieważ te teoretyczne swobody są jednak poddawane sterowaniu i nie tylko nie zrównują warunków ekonomicznych, lecz także pogłębiają nierówności
Do korzyści z globalizacji zalicza się łatwiejszy dostęp do zagranicznego know-how i transfer nowoczesnych technologii z krajów wysokorozwiniętych do mniej rozwiniętych. Warunkiem jest, by państwa nie ograniczały się do kopiowania cudzych rozwiązań, lecz były w stanie rozwinąć pozyskaną wiedzę – jak Japonia i Korea Południowa po II wojnie światowej, a w latach późniejszych Chiny i Indie. Postęp pozyskanej myśli technologicznej wymaga jednak dbałości o rozwój własnych ośrodków naukowych i kształcenia kadr przemysłowych na wysokim poziomie, także w najlepszych ośrodkach naukowych za granicą. Do tego niezbędna jest dbałość państwa o edukację i naukę oraz determinacja w inwestowaniu w rozwój uniwersytetów i innych ośrodków naukowych. Globalizacja prowadzi do zwiększenia nierówności między krajami, stopniowego zepchnięcia słabszych krajów do podrzędnej roli i osłabienia ich bazy podatkowej, a nasz rodzimy przykład pokazuje, że wtedy finansowanie edukacji i nauki zostaje wykluczone z priorytetów polityki (jeśli w ogóle kiedykolwiek się wśród nich znalazło).
Uważa się, że zakładanie na terenie jakiegoś słabszego gospodarczo kraju oddziałów i filii światowych firm to szansa na jego rozwój. Jest to jednak korzyść raczej teoretyczna, bo w praktyce pożytki z obecności takich firm są ograniczone. Jeśli w skupionych wokół nich ośrodkach gromadzi się wyłącznie wąska elita państwa, z kolei reszta tubylczej ludności pozostaje w biedzie, a rządzący nie stworzą mechanizmów skapywania bogactwa ku reszcie kraju, to biedy bynajmniej nie ubywa, nierówności natomiast się pogłębiają.
Niewątpliwie jednak w procesie globalizacji możliwość dokonywania inwestycji przez międzynarodowe korporacje w różnych krajach, otwieranie w nich zakładów produkcyjnych, a nawet ośrodków administracyjnych i analitycznych wymusza rozbudowę infrastruktury. Stwarza to lepsze warunki dla rozwoju lokalnej przedsiębiorczości.
Inwestycje zagraniczne typu green field uważa się za największą korzyść z globalizacji dla krajów, w których są one realizowane. Występuje tu jednak sprzeczność między interesami dwóch państw. Z jednej strony mamy spółkę ponadnarodową i kraj goszczący taką inwestycję, który zyskuje miejsca pracy. Z drugiej – tracących pracę robotników i ubożejącą klasę średnią w kraju, z którego taka ponadnarodowa spółka wywodzi swe korzenie. Koncerny kierują się krótkookresowym kryterium zysku i dywidendy dla akcjonariuszy, którymi są głównie wielkie fundusze inwestycyjne i instytucje finansowe dysponujące kapitałami różnego pochodzenia. Co prawda, w jakiejś części źródłem kapitału instytucji finansowych (wśród nich funduszy emerytalnych) mogą być oszczędności tychże pracobiorców, ale udział ten jest tak ulotny, jak ulotna staje się ich pozycja na rynku pracy. Powołana jeszcze w 2008 r. przez byłego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego Komisja ds. Pomiaru Rozwoju Gospodarczego i Postępu Społecznego (tzw. Komisja SSF – od nazwisk głównych jej ekspertów Stiglitza, Sena i Fitoussiego) wykazała, że nierówności dochodowe i majątkowe bynajmniej nie są w procesie globalizacji niwelowane, lecz zwiększają się. Dzieje się to także w innych obszarach kształtujących dobrobyt społeczny, takich jak zdrowie, oświata, wolność i prawa polityczne, bezpieczeństwo, dostęp do organów sprawiedliwości, równość szans.
Czynniki te są ze sobą skorelowane, ale jak wykazały przeprowadzone badania, zarówno gospodarstwa domowe, jak i osoby indywidualne stwierdzały pogorszenie swojej sytuacji w wielu aspektach. Według Josepha Stiglitza, Jeana-Paula Fitoussiego i Martine’a Duranda, autorów publikacji „Poza PKB. Mierzmy to, co ma znaczenie dla rozwoju społeczno-gospodarczego”, w wyniku zachodzących zmian strukturalnych zmniejszała się luka dochodowa między głównymi krajami rozwijającymi się (np. Chiny, Indie i Brazylia) a krajami wysokorozwiniętymi, jednak w obrębie krajów rozwiniętych (nawet tych najwyżej rozwiniętych) różnice dochodowe się zwiększały – był to niespodziewany skutek uboczny globalizacji. Okazuje się, że zwykli ludzie biednieją: „w krajach OECD ponad 40 proc. ludzi nie posiada płynnych aktywów finansowych, które nie pozwoliłyby im popaść w biedę, gdyby musieli zrezygnować przez trzy miesiące ze swych dochodów, co wskazuje dość powszechną wrażliwość na nieprzewidziane wstrząsy ekonomiczne”.
Zobacz również:
Nieporozumieniem byłaby polityka pieniężna niedbająca o stan gospodarki
Historyk Niall Ferguson w swoim dziele „Potęga pieniądza. Finansowa historia świata” widzi to jeszcze szerzej: „Blisko 2/5 ludności świata znajduje się całkowicie poza strukturami systemu finansowego, bez dostępu do kont bankowych, a tym bardziej do kredytów”.
Co prawda, kraje, w których lokowane są inwestycje, korzystają na tym, ale Stiglitz w napisanej ponad 20 lat temu książce „Globalizacja” stwierdza: „Podczas pracy w Banku Światowym widziałem na własne oczy, jak bardzo niszczycielski może być wpływ globalizacji na kraje rozwijające się, a zwłaszcza najuboższe z nich. Jestem przekonany, że globalizacja – zniesienie barier krępujących wolny handel i ściślejsza integracja gospodarki w skali międzynarodowej – może być siłą służącą dobru i że potencjalnie może poprawić sytuację wszystkich ludzi na świecie, a w szczególności ubogich. Ale sądzę też, że aby tak się stało, sposób, w jaki jest przeprowadzana […] powinno się gruntownie przemyśleć od nowa”.
W swojej pracy będącej druzgocącą krytyką MFW Stiglitz konstatuje: „Decyzje MFW były podejmowane na podstawie czegoś, co wydawało się kuriozalną mieszanką ideologii i złej ekonomii, jakiegoś dogmatu, który czasami ledwie skrywał partykularne interesy. […] zalecana przez MFW polityka dostosowań strukturalnych – zaprojektowana po to, by pomóc danemu krajowi w przystosowaniu się do sytuacji kryzysowej, jak również do utrzymującego się przez dłuższy czas braku równowagi – prowadziła w wielu krajach do głodu i rozruchów”.
Zła ekonomia to błędne zalecenia, za którymi de facto kryły się partykularne interesy – jak można się domyślać – wielkich korporacji i graczy na rynkach finansowych. Ale to też kwestia obiektywnych własności procesów ekonomicznych. Ich cechą jest to, że nieograniczany niczym wolny rynek, jaki marzy się skrajnym neoliberałom, pozostawiony sam sobie sam siebie zabija. Dzieje się tak wtedy, gdy swoboda wykupów i przejęć firm – gdy stają się one przedmiotem obrotu na rynkach – prowadzi do stopniowej monopolizacji produkcji i obrotu jakimiś towarami. Prawdziwie wolny rynek to przede wszystkim wolność wyboru po stronie konsumenta, a monopolizacja prowadzi do zniszczenia tej wolności – widzimy to choćby w ujednoliconej ofercie zmonopolizowanego handlu.
Proces przejęć i wykupów firm realizowany w skali międzynarodowej jako element globalizacji prowadzi do określonego międzynarodowego podziału pracy, alokacji między kraje etapów wytwarzania, zwanych też cyklami życia produktów. Rzecz w tym, że etapy te charakteryzują się różnymi poziomami wytworzonej wartości dodanej: płac i zysków (czyli tego, co zostanie z wartości po odjęciu kosztów materialnych). Okazuje się, że najwyższa wartość dodana jest wytwarzana na pierwszych i końcowych etapach, w rezultacie ilustrująca ją krzywa funkcyjna ma kształt, któremu nadano przydomek „krzywa uśmiechu” (wykres poniżej).
Kraje i ponadnarodowe koncerny przejmujące kontrolę nad międzynarodowym podziałem pracy pozostawiają w swoich rękach pierwsze i ostatnie etapy – na nich najlepiej się zarabia. Sam proces produkcji lokuje się natomiast w słabszych krajach, w których niskie płace umożliwiają jego tanią realizację. Włącza się w to kooperacja z kapitałem krajowym, który podejmuje się wytwarzania części i podzespołów – ale one też mają być tanie. W efekcie kraje chcące utrzymać konkurencyjną pozycję są skazane na utrzymywanie niskich płac i niedofinansowanie sfery publicznej.
Gospodarczo słabe kraje dążą do pozyskania inwestycji zagranicznych, bo daje to zatrudnienie, ale dla utrzymania konkurencyjności – za najniższą płacę. Dodatkowo zachęca się kapitał zagraniczny ulgami podatkowymi. Taki układ międzynarodowego podziału procesów wytwarzania dóbr powoduje utrwalenie różnic między krajami i jest przyczyną deprecjacji globalizacji jako systemu, na którym wszyscy mieli skorzystać. Niespełnienie nadziei, jakie wiązano z globalizacją, wynika stąd, że do tej podrzędnej roli kraje zostają zepchnięte w zasadzie bez szans na wyjście – dopóki pozostają w tej zależności.
Pogłębianie w procesie globalizacji tak kształtowanego międzynarodowego podziału pracy jest konsekwencją naturalnej, nieuchronnej wewnętrznej sprzeczności, która ma głębsze strukturalne przyczyny. Otóż gospodarka kapitalistyczna charakteryzuje się niezbywalną cechą nadprodukcji. To skutek tego, że płace pracowników stanowią tylko część wytwarzanej wartości. W efekcie powstaje nadwyżka produktu, którego zbiorowy kapitalista-producent nie jest w stanie sprzedać na krajowym rynku. Nadwyżka ta jest jego zyskiem – ale tylko potencjalnym. Zyskiem realnym stanie się, jeśli zostanie sprzedana. To zaś będzie możliwe dopiero wtedy, gdy pojawi się strumień pieniądza niosącego dodatkowy popyt. Jego źródłem musi być to, co kapitaliści zarobili wcześniej i co zostało, po pierwsze, przez nich zaoszczędzone, czyli skierowane do systemu finansowego za pomocą pośrednictwa finansowego i z powrotem do gospodarki (wykreowana w ten sposób siła nabywcza wchłonie część wytworzonej nadwyżki), oraz po drugie, skierowane do sfery publicznej w formie podatków. Sfinansowane w ten sposób wydatki państwa wygenerują dodatkową siłę nabywczą pochłaniającą następną część nadwyżki. Jest jeszcze trzeci kierunek konsumujący nadwyżkę produktu – eksport. Wykres poniższy przedstawia podstawowy, klasyczny schemat podziału wartości w gospodarce rynkowej.
By tryby gospodarki rynkowej sprawnie się kręciły, niezbędne są te szczególne wydatki kapitalistów, czyli oszczędności i podatki, zrealizowane w swoistym mechanizmie indukcyjnym: wypracowanie zysków w roku poprzednim, zakumulowanie pieniądza i dzięki temu oczyszczenie rynku z wytworzonego produktu w roku następnym. Wydatki pracowników stanowią podstawowy, ale niewystarczający strumień środków zapewniających popyt na wytworzone dobra – to, co ludzie zarobią, wraca do przedsiębiorców jako wydatki konsumpcyjne. Rozumiał to Henry Ford, wybitny przedsiębiorca, twórca amerykańskiego przemysłu samochodowego, który zwykł mawiać, że jego pracownicy muszą dobrze zarabiać, by mogli kupić produkowane przez niego samochody. W ten sposób powstał termin „fordyzm” oznaczający pewien sposób myślenia o gospodarce ze świadomością makroekonomicznych skutków działalności przedsiębiorcy. Zyski zbiorowości kapitalistów są zatem możliwe dzięki ich oszczędnościom transferowanym do gospodarki w kredytach inwestycyjnych oraz płaconym przez nich podatkom, które przez budżet państwa wracają do gospodarki jako wydatki sektora publicznego. To dlatego Michał Kalecki mówił, że „robotnicy wydają tyle, ile zarabiają, a kapitaliści zarabiają tyle, ile wydają”. Oczywiście pracownicy (ich gospodarstwa domowe) też mogą, a nawet muszą oszczędzać i płacić podatki, ale ich wynagrodzenia musiałyby być w tym modelu odpowiednio zwiększone. Przypomnijmy, że na początku lat 90., gdy wprowadzano w Polsce rynkowy system podatkowy, wynagrodzenia pracownicze zostały „ubruttowione”: dodano nam pieniędzy, byśmy w sytuacji gospodarki rynkowej mogli odprowadzać podatki (w czasach socjalizmu nie płaciliśmy indywidualnego podatku dochodowego).
Na początku lat 80. podejście ukształtowane przez Forda zostało wyparte przez inną filozofię, stosowaną przez przebojowego, ekspansywnego menedżera koncernu General Electric Jacka Welcha. Od jego nazwiska pochodzi termin „welczyzm” będący całkowitym zaprzeczeniem fordyzmu. Podejście Welcha do zarządzania było zasadniczo inne. Dla niego liczył się przede wszystkim zysk akcjonariuszy, zatem minimalizował koszty, także koszty pracy. Tylko w latach 1981–1985 zmniejszył zatrudnienie w General Electric z 400 tys. do mniej niż 300 tys., dlatego też nazywano go „neutronowym Jackiem” (od bomby neutronowej, która niszczy ludzi, ale zostawia nienaruszone budynki). Pod kierownictwem Welcha znacznym obszarem działalności tego przemysłowego kolosa stały się operacje finansowe, a nie produkcja dóbr materialnych – a przecież realnym bogactwem każdego kraju są dobra materialne, które wytwarza jego przemysł, zaś sfera finansowa powinna być tylko infrastrukturą zapewniającą sprawne funkcjonowanie. W 1999 r. magazyn „Fortune” ogłosił Welcha menedżerem stulecia, jego sposób działania stał się popularny w środowiskach menedżerskich. Niestety dopiero teraz – gdy General Electric został sprowadzony na skraj bankructwa – zrozumiano, że swoim stylem zarządzania Welch w gruncie rzeczy osłabił amerykański przemysł.
Zobacz również:
Obraz prywatyzacji polskiej gospodarki
Biznesowa mentalność Welcha i skrajny neoliberalizm zaciążyły także na globalizacji: skutki opisane przez Stiglitza i jego współpracowników to w znacznej mierze konsekwencja stylu menedżerskiego wprowadzonego i spopularyzowanego przez tego menedżera. Normą biznesową stały się masowe zwolnienia, przenoszenie produkcji do krajów oferujących tanią siłę roboczą, przejęcia firm i w ten sposób likwidowanie konkurencji zarówno krajowej, jak i zagranicznej – w krajach posocjalistycznych w szczególny sposób: przez włączenie się w prywatyzację. Rynek przejęć, na dużą skalę stosowany właśnie przez Welcha, to szczególny, wciąż rozrastający się segment gospodarki. Gdy służy jednak dokonywaniu wrogich przejęć, czyli wykupywaniu konkurentów po to, by ich zlikwidować i przejąć ich rynki oraz wartościowe zasoby, dla gospodarki jako całości może być destrukcyjny. W ten sposób niszczy konkurencję – siłę napędową gospodarki kapitalistycznej.
Przedstawiony na wykresie powyżej schemat pokazuje, że w gospodarce zamkniętej oszczędności i podatki musiałyby stanowić całość domykającą gospodarkę, oczyszczającą ją z wytworzonego produktu i zapewniającą zysk przedsiębiorstwom. W praktyce mamy jednak gospodarki otwarte, zatem trzecim kierunkiem rozdysponowania nadwyżki staje się eksport. Nie tylko zapewnia on realizację zysku przedsiębiorcom, lecz także buduje siłę gospodarczą państwa przez absorbcję z zewnątrz środków powiększających aktywa kraju. Dochody z eksportu budują realny kapitał, który może ekspandować w świat i budować potęgę gospodarczą kraju.
Ten nadwyżkowy charakter gospodarek kapitalistycznych powoduje, że eksport staje się kluczowym elementem nie tylko stabilizującym, lecz także dynamizującym gospodarkę. Nie jest jednak możliwe, by wszyscy byli eksporterami netto: jeśli pewne państwa wypracują nadwyżkę eksportową, to u innych musi pojawić się wynik ujemny i przewaga importu finansowanego długiem lub wyprzedażą aktywów. W międzynarodowej grze między krajami silniejsi dążą zatem do zdobycia przewagi nad innymi przez zepchnięcie ich do podrzędnej roli – kraju ze strukturalnym deficytem handlowym. Globalizacja nie mogła zniwelować tych integralnych sprzeczności gospodarki światowej, ale je wręcz spotęgowała.
Przez setki lat ważnym regulatorem w relacjach wymiany handlowej między państwami była własna waluta krajów. Nadwyżka eksportowa powoduje napływ walorów zagranicznych na rynek finansowy (walutowy), ich zwiększona podaż sprawia, że tanieją, a w rezultacie umacnia się własny pieniądz. Bezpośrednim skutkiem wzrostu wartości waluty kraju jest spadek opłacalności eksportu i zwiększenie konkurencyjności towarów importowanych. Jednocześnie osłabia się waluta partnera handlowego, u którego pojawił się deficyt handlowy, w wyniku czego eksportowane przez niego towary poprawiają swoją cenową konkurencyjność. Dzięki zmianom kursowym relacja między krajami z nadwyżką handlową i ich partnerami mającymi handlowe deficyty stabilizuje się, a nierówności są osłabiane. Jest więc oczywiste, że rezygnacja tych krajów z posiadania własnej waluty i przyjęcie wspólnej oznacza likwidację ważnego regulatora. Jest to z kolei korzystne dla kraju, który utrwala swoją pozycję eksportową.
Tabela powyższa przedstawia kraje uszeregowane według wartości eksportu w wybranych latach od 1995 do 2023 r. Na czołowych miejscach tego rankingu doszło do istotnych przetasowań. Przez całe lata największym światowym eksporterem były Stany Zjednoczone, a na drugim miejscu plasowały się Niemcy, na trzecim – Japonia. W 2015 r. na pierwszej pozycji znalazły się Chiny (a ściśle mówiąc, stało się to dwa lata wcześniej), które w poprzednich latach stopniowo pięły się z dalekiej pozycji, w 1995 r. – z 13 miejsca. Już w 2013 r. ich eksport był wyższy o 13 proc. od amerykańskiego.
USA, choć wciąż są największą gospodarką świata, o ponad 50 proc. większą od chińskiej, to w eksporcie utraciły prymat. Wielkości gospodarek ukazuje tabela poniżej.
Wielkość eksportu jest skorelowana z wielkością gospodarki, ale ekspansywny charakter polityki gospodarczej niektórych krajów wynosi je na wyższe pozycje w globalnym rankingu. Przedstawiona w tabeli poniższej relacja eksportu do PKB ukazuje pozycję krajów w podziale tortu światowej gospodarki.
Dane te pokazują, że w procesie globalnych zmian nastąpiły istotne zmiany strukturalne. Kilka raczej małych krajów, takich jak Luksemburg, Cypr, Malta i Irlandia, ma bardzo wysoki w relacji do PKB eksport, niektóre nawet wyższy od PKB. Kraje te mają jednocześnie dodatnie salda wymiany zagranicznej dóbr i usług. Znaczna część ich aktywności gospodarczej to handel i pośredniczenie w wymianie dóbr i niektórych usług między krajami, więc pozycja w rankingu to w dużej mierze wynik czysto księgowych operacji dokonywanych przez lokowane u nich firmy międzynarodowe. Kraje o najwyższym nominalnie eksporcie (USA, Chiny, Japonia, a także Niemcy) w relacji do PKB są na dalszych miejscach zestawienia. Co charakterystyczne, kraje posocjalistyczne, np. Słowacja, Słowenia, Węgry, Estonia, Litwa, Czechy i Łotwa, wspięły się na wysokie miejsca na liście. Oznacza to, że gospodarki tych państw mają ewidentnie podporządkowaną pozycję i pracują w dużym stopniu na rzecz swoich zachodnich kontrahentów. Jest to konsekwencja dokonanych w procesie transformacji licznych przejęć przedsiębiorstw przemysłowych odziedziczonych po okresie socjalizmu i inwestycji realizowanych przez kapitał zagraniczny lokujących w krajach o relatywnie taniej sile roboczej część aktywności przemysłowej z najniższego poziomu krzywej uśmiechu. Bilanse handlowe są bliskie równowagi, a jako że sukces eksportowy jest osiągany przez śrubowanie konkurencyjności cenowej, zaspokajają swoje potrzeby relatywnie droższym importem (na co zwracał uwagę Stiglitz przypominający o znaczeniu terms of trade). Salda wymiany handlowej towarami i usługami przedstawia tabela poniżej.
Polska z relacji eksportu dóbr i usług do PKB w wysokości nieco ponad 20 proc. w połowie lat 90. doszła do prawie 60 proc. W znacznej mierze jest to efekt przychodów z tytułu usług realizowanych dla zagranicy (saldo przychodów i rozchodów z tytułu usług to 170–180 mld zł). Sam eksport towarów to blisko połowa gospodarki (w 2022 r. – 49,4 proc., w 2023 r. – 44,7 proc.), a to oznacza silną zależność od partnerów zagranicznych, którym jesteśmy gospodarczo podporządkowani. Dobra pozycja Polski pod względem salda eksportu i importu, w znacznej mierze dzięki usługom, jest efektem konsekwentnej polityki pieniężnej i posiadania własnego pieniądza. Trzeba podkreślić, że wejście do strefy euro, czyli w obszar waluty wyraźnie mocniejszej od złotego, pogorszyłoby pozycję eksporterów, spowodowało utratę waloru własnej polityki gospodarczej i zepchnęłoby nas w dół tabeli.
Dobra pozycja Polski pod względem salda eksportu i importu, w znacznej mierze dzięki usługom, jest efektem konsekwentnej polityki pieniężnej i posiadania własnego pieniądza. Trzeba podkreślić, że wejście do strefy euro, czyli w obszar waluty wyraźnie mocniejszej od złotego, pogorszyłoby pozycję eksporterów, spowodowało utratę waloru własnej polityki gospodarczej i zepchnęłoby nas w dół tabeli
Warto zauważyć, że dane te pokazują też, że Niemcy, które przez całe lata były jednym z liderów światowego eksportu (drugie lub trzecie miejsce), pod względem wyników swojej aktywności handlowej zajęły dość niską pozycję: w 1995 r. miały słabe dodatnie saldo (9 mld dol.), jeszcze w 2000 r. były daleko poza czołówką (tylko 3 mld zysku, poza listą najlepszych w tabeli powyższej), od 2005 r. są już w ścisłej czołówce: miejsca pierwsze, drugie i trzecie z wręcz gigantycznymi wynikami. To niewątpliwy „sukces euro” – rezultat ten potwierdza, że kraj będący trwale eksporterem netto dzięki wspólnej strefie walutowej zyskuje najwięcej, bo nie ma u niego redukującego korzyści z nadmiernego eksportu hamulca, jakim jest umacniający się własny pieniądz. Status krajów zepchniętych na pozycje permanentnych importerów netto sukcesywnie natomiast się obniża aż do… zatonięcia? W szczególnym położeniu są Stany Zjednoczone, które jako największy eksporter nie były w stanie powstrzymać zalewu towarów z importu, w wyniku czego miały największy ujemny wynik salda wymiany handlowej. Co prawda, dysponują – jak kiedyś mówił Milton Friedman – najlepszym towarem eksportowym produkowanym w drukarni pieniędzy, ale mimo wszystko pogłębianie tej sytuacji skłoniło prezydenta Donalda Trumpa do zapowiedzi kontrreakcji z wykorzystaniem polityki celnej. Czy prezydent USA ostatecznie zdecyduje się na wojnę handlową – czas pokaże.
Globalizacja jest mechanizmem integrującym kraje, a nawet kontynenty, bo świat dzięki nowoczesnym technologiom informacyjnym i komunikacyjnych zdaje się stawać wymarzoną globalną wioską McLuhana. Ale granice między krajami istnieją, rozbieżność interesów jest niezbywalna, a sprzeczności w dążeniu każdego do zyskania jak najwięcej i budowania swojej wysokiej pozycji w tej rywalizacji – nieusuwalne. Niestety, kosztem innych uczestników tej gry. Dlatego głosy zwątpienia w globalizację są nieuniknione.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.
Artykuł pochodzi z 20. wydania kwartalnika „Obserwator Finansowy”- marzec-maj 2025 r.