Nie rynki reglamentują usługi zdrowotne

Konsekwencją przegłosowanej 21 marca przez Izbę Reprezentantów ustawy o służbie zdrowia będzie państwowa reglamentacja usług medycznych, a więc wzrost cen. Zwolennicy reformy mówią: I co z tego? Już teraz mamy reglamentację, robi to rynek. Odpowiadam: nie stoimy przed wyborem między różnymi metodami reglamentacji usług medycznych. Stoimy przed wyborem między reglamentacją zgodną z urzędniczym planem i wolnością zawierania obustronnie korzystnych transakcji.
Nie rynki reglamentują usługi zdrowotne

Copyright by PAP/EPA/

„Reformatorzy” służby zdrowia mówią, że przyświecają im dwa cele: umożliwić nieubezpieczonym i za słabo ubezpieczonym korzystanie z usług medycznych w większym niż dotychczas wymiarze i zahamować wzrost cen tych usług, który od dawna jest szybszy niż w przypadku innych towarów i usług. W każdym elementarzu ekonomicznym przeczytamy, że aby jednocześnie osiągnąć te dwa cele – zwiększoną konsumpcję przez wybraną grupę i niższe ceny – państwo musiałoby się zdecydować na jeszcze jeden krok: reglamentację. Reformatorzy nie są szczerzy w kwestii tego trzeciego kroku i mają po temu powody: ludzie nie lubią reglamentacji, zwłaszcza opieki zdrowotnej.

Ale niektórzy zwolennicy kontroli państwa przyznają, że reglamentacja jest logiczną konsekwencją ich dążeń. Na zarzut ten ripostują następująco (parafrazuję): „No to będziemy musieli reglamentować. I co z tego? Już teraz mamy reglamentację – robi to rynek”.

Na przykład Uwe Reinhardt, profesor ekonomii i zwolennik medycyny zarządzanej przez państwo, napisał: „Krótko mówiąc, wolny rynek nie jest alternatywą dla reglamentacji, lecz szczególną formą reglamentacji. Od chwili wygnania z raju ludzkość musi reglamentować wszystko, co nie jest dostępne w nieograniczonych ilościach i zadanie reglamentacji w większości wykonują siły rynkowe”.

Niestety, interwencjoniści nie są jedynymi ekonomistami, którzy mówią w ten sposób. Większość wolnorynkowców zgodziłaby się z tezą, że tam, gdzie jest niedobór, musi być reglamentacja, ale najwydajniejsza metoda reglamentacji jest cenowa – czyli poprzez rynek. Jest to merytorycznie błędne i strategicznie niepożądane. Jak się przekonamy, rynki nie reglamentują. Tym samym spór o opiekę zdrowotną nie dotyczy tego, który sposób reglamentowania – państwowy czy rynkowy – jest lepszy.

Postawmy sprawę jasno: nie przeczę, że dóbr ekonomicznych z istoty rzeczy jest za mało i że w danym momencie per saldo dostajemy ich mniej, niż chcemy. Nie neguję również, że rynek ma swój udział w określaniu, kto ile dostanie dóbr, których brakuje. Nie zgadzam się natomiast, że właściwe jest nazwanie tego reglamentacją.

Rynki nic nie robią

Aby zobaczyć, że rynek nie reglamentuje, wystarczy zrozumieć, że rynek w ogóle nic nie robi. Wyrażanie się w ten sposób jest antropologizacją rynku, przypisywaniem mu cech – pobudek, planów, działań – które są właściwe wyłącznie dla ludzi. Możemy w tym również dostrzec przykład literalizacji metafory, a jak często ostrzega Thomas Szasz, jest to manewr najeżony niebezpieczeństwami.

Nie twierdzę, iż ekonomiści nie zdają sobie sprawy, że sformułowanie to jest metaforą. Jasne, że zdają sobie sprawę i nie ma nic złego w posługiwaniu się tym skrótem myślowym między ludźmi, którzy tak go właśnie odbierają. Problem w tym, że laicy nie do końca rozumieją metaforyczność tego rodzaju stwierdzeń. Z punktu widzenia świadomości społecznej byłoby korzystniej, gdyby wolnorynkowcy nie zaczynali debaty od słów „nasza metoda reglamentacji jest lepsza od waszej”.

Interwencjonistom lepiej byłoby odpowiedzieć w ten sposób: rynek nie reglamentuje i nie alokuje. Rynek nic nie robi. Nie kieruje się żadnymi pobudkami ani celami. Jeśli jest wolny, stanowi po prostu polityczno-prawne ramy, w których ludzie realizują swoje cele z wykorzystaniem legalnie zdobytego majątku i własnego czasu.

Jest to zgodne z austriacką koncepcją rynku, wyłożoną przez Ludwiga von Misesa i F. A. Hayeka. Porządek rynkowy „nie ma konkretnych celów, lecz dla wszystkich zwiększa możliwości realizacji ich poszczególnych celów”, napisał Hayek w drugim tomie „Law, Legislation and Liberty”.

Rynek nie został ustanowiony po to, aby osiągnąć jakiś cel. Nie jest narzędziem czy wynalazkiem, który ma służyć realizacji jakiegoś zamiaru. „Mechanizm rynkowy” to metafora. Rynek – zespół transakcji między ludźmi – wyłonił się, w sposób niezaplanowany i niezamierzony, z aktów wymiany, początkowo barterowych, których strony dążyły do poprawy swojej sytuacji. W wykładzie wygłoszonym latem ubiegłego roku ekonomista Israel Kirtzner przypomniał jedną z pierwszych rzeczy, które powiedział do niego Mises jako studenta: „Rynek jest procesem”, czyli „serią działań”. Podobnie ujął to liberalny ekonomista francuski Destutt de Tracy (1754-1836) w „Traite d’Économie Politique”: „Społeczeństwo jest wyłącznie nieprzerwaną serią aktów wymiany”.

Mises, Hayek i Tracy pomagają nam uporządkować kwestię reglamentacji. Poddaję pod dyskusję następujący wniosek: nie ma sensu mówić, że niezaprojektowana seria aktów wymiany z udziałem jednostek dążących do poprawy swojej sytuacji stanowi reglamentację. Gdyby wolny rynek zyskał postać materialną (fajnie by było, prawda?), co byśmy zobaczyli? Reglamentację? Alokację? Oczywiście nie. Zobaczyliśmy ludzi wymieniających różne rzeczy – efekty produkcji, usługi i dobra konsumenckie – na pieniądze. Skąd oni wzięli te rzeczy? Z wcześniejszych transakcji albo pierwotnie od natury. Kiedy ktoś kupuje w warzywniaku pięć jabłek, a nie dziesięć, bo resztę pieniędzy chce przeznaczyć na inne cele, wydaje się absurdalne mówić, że rynek (czy nawet właściciel warzywniaka) reglamentuje jabłka. Klient po prostu dokonuje wyboru, kierując się swoimi preferencjami i zasobami finansowymi (których wielkość wynika z wcześniejszych transakcji).

To prawda, że na skutek transakcji rynkowych dobra i zasoby zmieniają właścicieli i (z wyjątkiem nieruchomości) lokalizację, ale w żadnym sensie nie jest to reglamentacja ani alokacja. Powstający rozkład zasobów jest po prostu efektem wielu transakcji. Oczywiście decyzje ludzi o tym, co kupować i sprzedawać, a czego nie kupować i nie sprzedawać po danych cenach, tworzą rozkład dóbr i zasobów, który z reguły daje się interpretować w kategoriach subiektywnych priorytetów konsumentów, ale to nie uprawnia do nazywania całego procesu reglamentacją czy alokacją.

Pojęcia te sugerują świadome podejmowanie decyzji – element szerszego planu – przez jakiś podmiot. Na wolnym rynku nie ma umysłu nadzorującego tę „dystrybucję” – kolejne słowo, które niewłaściwie określa proces rynkowy.

Nie mówię niczego, co nie byłoby znane każdemu dobremu ekonomiście i innej myślącej osobie. Zwracam tylko uwagę, że nasza debata o opiece zdrowotnej prawdopodobnie zyskałaby na produktywności, gdybyśmy posługiwali się w niej bardziej precyzyjnym językiem. Nie stoimy przed wyborem między różnymi metodami reglamentacji usług medycznych. Stoimy przed wyborem między reglamentacją zgodną z urzędniczym planem i wolnością zawierania obustronnie korzystnych transakcji.

Richard Sheldon – ekonomista. Wykładał na Uniwersytecie w Virginii. Publikuje w „Wall Street Journal”, „Financial Times” i „Barron`s”.

Copyright by PAP/EPA/

Tagi


Artykuły powiązane

Zachowania płatnicze w Polsce — trendy i wyzwania

Kategoria: Analizy
Płacenie za zakupione towary oraz usługi to codzienność. Literatura naukowa wskazuje cały szereg czynników, które mają wpływ na wybór instrumentu płatniczego podczas dokonywania transakcji.
Zachowania płatnicze w Polsce — trendy i wyzwania