(CC By Ed Yourdon)
Dwiema najważniejszymi wadami systemu społeczno-ekonomicznego, w którym żyjemy, są niezdolność do realizowania pełnego zatrudnienia oraz dowolny i niesprawiedliwy podział bogactwa i dochodów (Keynes 1956, p. 483)
Nawrót „cywilizacji nierówności”
Obecny kryzys nie jest po prostu rezultatem zaburzeń na rynku kredytowym, nieodpowiedzialności banków udzielających kredytów mieszkaniowych osobom zbyt biednym, ekspansji instrumentów pochodnych czy za niskiej stopy procentowej. To są czynniki dodatkowe, wpływające na głębokość czy nagłość załamania, ale nie determinujące kryzysu jako takiego. Przyczyny podstawowe tkwią w nawrocie „turbo-kapitalizmu”, jak chce Edward Luttwak, „supra-kapitalizmu”, jak chce Robert Reich, kapitalizmu „nieokiełznanego” (unleashed capitalism Andrew Glyna) czy wreszcie wolnego od wszelkich reguł kapitalizmu „zwyrodniałego” (Gabora Steingarta). Wyróżnia się on głównie dwiema cechami:
– jawnym podporządkowaniem władz politycznych interesom wielkich korporacji (zwłaszcza finansowych), promujących minimalne państwo;
– drastycznym wzrostem nierówności. Mamy więc do czynienia z nawrotem do kapitalizmu w rozumieniu schumpeterowskim – jako „cywilizacji nierówności”[1].
Najwyraźniej nawrót ten dokonał się w dwóch twierdzach kapitalizmu, historycznej – w Wielkiej Brytanii, oraz aktualnej – w Stanach Zjednoczonych. Proces poważnie nadwerężył i poranił instytucje państwa opiekuńczego w większości innych krajów wysoko rozwiniętych, chociaż jego fundamenty zostały w zasadzie zachowane.
Stawia to wielki problem trwałości reform czy uspołecznienia kapitalizmu. Do niedawna wydawało się, że są to trwałe osiągnięcia świata pracy. Ale okazało się, że są to zmiany odwracalne i odwoływalne. Leszek Kołakowski w książce sprzed zaledwie dekady pisał: „Ruchy socjalistyczne (w odróżnieniu od leninowskich) odegrały (…) wielką i w całości zbawienną rolę w rozwoju cywilizacji europejskiej; odmieniły krajobraz polityczny na lepsze i przyczyniły się do różnych reform, bez których państwo opiekuńcze, jakie znamy, jest nie do pomyślenia, i które większość ludzi traktuje jako rzecz nie do zakwestionowania” (2000, p. 214, podkr. – TK).
Różnica pomiędzy pierwszym i drugim trzydziestoleciem powojennym polega na tym, że wtedy państwo opiekuńcze oraz uprawnienia pracownicze rozbudowywano i umacniano, a począwszy od dojścia do władzy Ronalda Reagana w USA i Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii obie te zdobycze, a zwłaszcza ich zakres stały się przedmiotem permanentnego kwestionowania.
U początków tego procesu było złamanie siły związków zawodowych. O ile jednak w sferze zabezpieczenia społecznego istnieją pewne mechanizmy obronne, o tyle – według trafnego określenia Josepha Stiglitza (2006) – „amok deregulacji” rynków, zwłaszcza światowego rynku kapitałowego, nie napotkał większych oporów. Rozpoczęła ten proces administracja Reagana, która otwarcie sprzyjała wzrostowi nierówności dochodowych i majątkowych, a na arenie międzynarodowej największego spustoszenia dokonała w latach 90. administracja Billa Clintona we współdziałaniu z Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
Clinton świadomie promował bogatych, co rozpiętości pogłębiło. Oto trochę liczb, które podaję za Paulem Krugmanem. Najuboższa część obywateli USA otrzymywała w 1974 roku 4,3 proc. dochodów ludności tego kraju, a w roku 1994 już tylko 3,6 proc. Pięć procent najbogatszych ludzi zwiększyło w latach 1974-1994 swój udział w dochodach z 16,5 proc. do 21,2 proc. Trzynaście tysięcy najbogatszych rodzin otrzymuje dochody równe dwudziestu milionom najuboższych gospodarstw domowych.
Najszybciej wzrastały rozpiętości w sferze wynagrodzeń: przeciętna roczna płaca wzrosła z 32,5 tys. USD w 1970 roku do 35,9 tys. w roku 1999, czyli o około 10 proc. w ciągu 30 lat! W tym samym czasie roczne wynagrodzenia 100 czołowych prezesów korporacji (CEO) wzrosły z 1,3 mln USD do 37,5 mln USD, czyli mocno ponad tysiąc razy więcej niż średnia płaca zwykłego pracownika. Jeszcze więcej zarabiają prezesi kilku największych korporacji, np. wynagrodzenie szefa Walt Disney wyniosło w 1998 roku 575 mln USD, a szefa Citigroup – 167 mln USD[2]. Wysoki i szybko wzrastający poziom apanaży menedżerów nie ma związku z wynikami ekonomicznymi korporacji. Często pierwsze rosną, gdy drugie spadają. Podobne procesy miały miejsce za rządów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Także w innych krajach, choć nie we wszystkich, tendencja ta jest widoczna, a niekiedy bywa bardzo silna.
Rosnące nierówności dochodowe w jeszcze szybszym tempie zwiększają nierówności bogactwa (własności) – 10 proc. najbogatszych Amerykanów włada obecnie 80 proc. nieruchomości niemieszkalnych, 91 proc. majątku przedsiębiorstw, 85 proc. akcji i 94 proc. obligacji[3].
W wyniku eksplozji nierówności dochodowych i majątkowych zmienił się charakter społeczeństwa amerykańskiego. Zdaniem Paula Krugmana (2002) „Ameryka lat 50. i 60. była społeczeństwem klasy średniej zarówno w terminach realnych, jak i w odczuciu społecznym (…) Codzienne obserwacje świadczyły o całkiem egalitarnym społeczeństwie (…) Okazało się jednak, że takie społeczeństwo było tylko pewną fazą przejściową pomiędzy dawnym mocno spolaryzowanym społeczeństwem i ponowną koncentracją dochodów i majątku”.
Chodzi jednak nie tylko o społeczną niesprawiedliwość podziału. Skutkiem procesów polaryzacji społecznej jest wzrastająca liczba wykluczonych, czyli tych, którzy w żadnej postaci nie biorą udziału w życiu społecznym, po których biznes nie sięga nawet w fazach wysokiej koniunktury. Dotykamy tu problemu jednostronności dotychczasowych ujęć oligarchicznej demokracji. Jej podłożem jest nie tylko koncentracja bogactwa, wzrost ekonomicznej i politycznej siły bogaczy, lecz także pasywizacja ludzi wykluczonych i biernych.
Do pasywizacji dużej części społeczeństwa przyczynia się oligarchizacja mediów, które tworzą negatywny obraz niemal wszelkich działań zbiorowych, a szczególnie organizacji pracowniczej samoobrony jako populistyczno-roszczeniowych. Przedstawia się je jako kłody leżące na drodze do efektywnego gospodarowania. Media upowszechniają pogląd głoszący, że biedni są sami sobie winni, bo nie biorą swoich indywidualnych spraw we własne ręce, że ingerencja państwa może tylko popsuć rynkowe mechanizmy gospodarowania. Uprawnienia pracownicze przedstawia się jako wymuszone przywileje. Jedną z najbardziej paraliżujących pracowniczą samoobronę jest natarczywie upowszechniana koncepcja „20/80”, która ma oznaczać, że w bliskiej przyszłości dostęp do pracy będzie miała tylko jedna piąta część społeczeństwa, na którą spadnie ciężar utrzymania pozostałych 80 proc. ludności.
Zadziwiające, że do umysłów zwolenników tej koncepcji nie dociera nawet tak uderzający fakt, iż właśnie kraje znajdujące się w czołówce gospodarek opartych na wiedzy – Stany Zjednoczone, Szwecja, Finlandia, Dania – najbardziej zbliżyły się w latach przedkryzysowych do pełnego zatrudnienia. W trzytomowym dziele o społeczeństwie informacyjnym Manuel Castells (1996-2001) dokonał podsumowania najważniejszych badań nad zależnością zatrudnienia od stopnia wdrożenia współczesnej technologii, nie znajdując w nich potwierdzenia, że istnieje negatywna korelacja pomiędzy nimi (im wyższy poziom nasycenia najnowocześniejszą techniką, tym mniejsze zatrudnienie). Ze zdziwieniem odnotowuje popularność koncepcji końca pracy Jeremy`ego Rifkina (2001).
W ten sposób media stały się skutecznym narzędziem oligarchizacji demokracji. Dawniej silna pozycja oligarchów polegała na tym, że mieli oni dojście, bezpośredni wpływ na rządzących, którzy działali w ich interesie. Obecnie dochodzi do tego duchowe panowanie nad „milczącą większością” biernych i wykluczonych. Okazało się, że tylko w wyjątkowym okresie powojennego ćwierćwiecza kapitalizm rozwijał się, opierając się na równowadze głównych sił społecznych – korporacyjnym kapitale i zorganizowanej pracy najemnej[4]. Jest wszelako całkiem prawdopodobne, że owa równowaga wymuszona została przez rywalizację dwóch megasystemów – kapitalistycznego i komunistycznego.
U źródeł obecnego kryzysu leży także proces materialnego i społecznego wypłukiwania klasy średniej, która w ostatnich latach rozpaczliwie starała się obronić lub zdobyć status właściciela – przynajmniej własnego domu. Dla wielu milionów gospodarstw domowych oznaczało to, w warunkach stagnacji lub spadku płac z jednej strony i szybkiego wzrostu wirtualnego bogactwa – z drugiej, popadnięcie w budowlano-hipoteczną pułapkę, przynoszącą nagłą pauperyzację, nierzadko także bezdomność.
Oligarchiczna triada
Należy tu wyjaśnić pewne nieporozumienie przypominające polski spór o „golone czy strzyżone”. Jedni obwiniają za kryzys działania władz, a inni – rynek. O rządzie, władzy będzie mowa niżej. A tutaj zadać trzeba pytanie, o jaki rynek chodzi. Często się dodaje – wolny. Ale wolny dla kogo? Tutaj występuje „wielki nieobecny”, który skłonił Josepha Stiglitza do stwierdzenia, że często działania niewidzialnej ręki rynku są niewidoczne, bo jej tam po prostu nie ma. Są za to wielkie, często ponadnarodowe korporacje. Chodzi więc o ich wolność, a nie o wolny rynek sugerujący wolną konkurencję. To nie tyle konkurencja, ile rywalizacja pomiędzy gigantami decyduje o kształcie i możliwościach działania tradycyjnie pojmowanych mechanizmów rynkowych.
Zmianom w sferze gospodarczej towarzyszyły nie mniej ważne zmiany w strukturze władz amerykańskich, co niestety, długo pozostawało poza zakresem zainteresowań ekonomistów. Składało się na to wiele przyczyn, z których nie najmniej ważną była koncentracja uwagi ekonomistów na dostosowaniach rynkowych[5]. Chodzi o zjawisko zrośnięcia się władzy politycznej z biznesem, co dostrzeżono już w latach 50. ubiegłego wieku. W sposób dobitny uczynił to w mowie pożegnalnej prezydent Dwight Eisenhower, ostrzegając przed „kompleksem militarno-przemysłowym”. Chodziło mu o wskazanie niebezpiecznego wzrostu roli wąskich grup biznesowych, związanych z rządowymi zamówieniami zbrojeniowymi, oraz coraz wyraźniejszego splotu tych grup z organami władzy.
W tym samym czasie Roy Harrod (1958) zwrócił uwagę na pokrewne zjawisko rosnącego konfliktu pomiędzy bogactwem i demokracją. Ten brytyjski ekonomista o konserwatywno-liberalnej orientacji dowodził, że oligarchiczne bogactwo znajduje się w zasadniczym konflikcie z demokratycznym systemem politycznym. Tworzy podłoże dla demokracji oligarchicznej. Powtórzył tę myśl Fred Hirsch w znanej książce pt. Społeczne granice wzrostu (1977). Obaj autorzy mieli na myśli głównie dwa wielkie kraje anglosaskie i formułowali tę koncepcję bardziej jako ostrzeżenie niż konstatację już istniejącego stanu rzeczy.
Głębszej analizie poddał to zjawisko Charles Lindblom, który w książce Polityka i rynki pisał: „Zadziwiającą cechą myśli demokratycznej jest zaniedbanie badań nad rolą prywatnej korporacji jako szczególnej organizacji działającej w świecie demokracji. Gigantyczne, bogate w zasoby korporacje, dysponują (…) większym majątkiem niż większość istniejących w świecie rządów. Korporacje te mogą w szerokim zakresie nalegać na rząd, by uwzględniał ich żądania, nawet takie, które znajdują się w kolizji z interesami obywateli wyrażanymi za pośrednictwem narzędzi kontrolnych poliarchii[6]. I co więcej, bez żenady walczą o partykularne interesy tak jak obywatele – bo przecież korporacje są osobami prawnymi. A dysponują niezwykłą siłą weta. Są więc, pod wszystkimi względami nieproporcjonalnie silne. Wielkie korporacje prywatne nie pasują do teorii i wizji demokracji” (Lindblom 1977, p. 356).
Obecnie, głównie za sprawą ekspansji kapitału finansowego, zmienił się charakter kompleksu władzy i formy jego działania. Wskazuje na to jeden ze znanych ekonomistów amerykańskich Jagdish Bhagwati (1997). Jego zdaniem centralny ośrodek władzy tworzy obecnie w USA splot finansjery z decydującą (gospodarczą) częścią rządu, czyli: „Wall Street-Treasury Complex”. Stało się to oczywiste zwłaszcza w czasie prezydentury Billa Clintona, gdy szefem Treasury został Robert Rubin, wpływowa postać Wall Street. Również obecny szef Tresury Henry Paulson był szefem wielkiej korporacji finansowej z Wall Street[7]. Bhagwati podkreśla, iż duet ten ściśle współpracuje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Dlatego do tego duetu dodać należy trzeci człon. Wówczas ów kompleks władzy stanowi triada: „Wall Street+Treasury+IMF” (Wall Street+Ministerstwo Skarbu USA+MFW). Nazywam ją więc „oligarchiczną triadą”, co wydaje się adekwatnym określeniem dla współczesnego kompleksu władzy Stanów Zjednoczonych AP.
Ściśle rzecz biorąc, określenie „oligarchiczna gospodarka rynkowa” jest wewnętrznie sprzeczne. Rynek i oligarchia są bowiem w kolizji. Im większa siła oligarchii (korporacji sprzężonej z władzą), tym mniejszy zakres działania mechanizmu rynkowego jako bezosobowego narzędzia dokonującego alokacji i koordynacji działalności gospodarczej, tym dalej od wolnej konkurencji. Nawet w ujęciu Thomasa Friedmana (2001), entuzjastycznego zwolennika globalizacji i wolnego rynku, obecne mechanizmy konkurencji dalekie są od sielankowego obrazu „wolnej konkurencji” i „wolnego rynku”. Jego zdaniem: „Niewidzialna ręka rynku nigdy nie będzie działała bez ukrytej pięści. Bez tej drugiej MacDonald’s nie może prosperować (…) Ta ukryta pięść, która czyni świat bezpiecznym dla technologii, nazywa się: armia USA, siły powietrzne, flota i korpus marynarki wojennej”.
Doskonały opis potężnych wpływów oligarchicznej triady, paraliżującej często pozostałe agendy rządowe lub mechanizmy rynkowe, dał w swych ostatnich książkach Joseph Stiglitz (2004, 2006, 2007). Ten były szef doradców Clintona i były główny ekonomista Banku Światowego poświęca szczególnie dużo uwagi zależności kształtów globalizacji od wspomnianej triady amerykańskiej, ograniczającej lub eliminującej mechanizmy rynkowe. Stanom Zjednoczonym, których gospodarka uległa najdalej idącej giełdyzacji, przypada palma pierwszeństwa w zdestabilizowaniu gospodarki światowej. One też nie tylko zadecydowały o odejściu od regulacji światowego rynku finansowego, lecz także wywierały nacisk na całkowitą deregulację rynku finansowego, nawet w krajach Trzeciego Świata, do tego absolutnie nie dojrzałych.
Stiglitz oskarżał administrację Clintona o „promowanie globalnej niestabilności”, gdyż była ona dla Ameryki korzystna. Ucierpiały przede wszystkim kraje mniej rozwinięte: „mimo że system źle działał z punktu widzenia wschodzących rynków, to dobrze służył Ameryce, a zwłaszcza amerykańskim firmom finansowym (…) Ameryka w rzeczywistości odnosiła korzyści z osłabiania koniunktury na świecie (…) Amerykańskie grupy finansowe robiły pieniądze, gdy kapitał napływał, a potem robiły jeszcze większe pieniądze na doradzaniu rządom, jak zarządzać strumieniami napływającego pieniądza. Kiedy zaś kraje popadały w kryzysy (…) firmy finansowe nadal zarabiały pieniądze na doradzaniu, w jaki sposób dokonywać restrukturyzacji. Nakłaniane przez amerykańskie Ministerstwo Skarbu i MFW kraje takie jak Tajlandia dokonywały wyprzedaży, a zachodnie firmy wykupywały po zaniżonych cenach przedsiębiorstwa w krajach objętych kryzysem. Czasami nie robiły nic innego, tylko trzymały je do momentu ponownego ożywienia gospodarczego i wówczas sprzedawały z powrotem Tajom – niejednokrotnie tym samym właścicielom” (Stiglitz 2006: 205-206).
W wielu swych publikacjach Stiglitz piętnował hipokryzję władz amerykańskich, polegającą na rekomendowaniu, a czasem narzucaniu światu innej polityki niż ta, którą prowadzi się w USA. Nalegano np. na inne kraje, by otwierały swoje rynki na wszelkie towary importowane, włączając w to software i derywaty, chociaż dobrze wiedziano, że działają wybitnie destabilizująco. W Stanach natomiast utrzymywano sztywne bariery handlowe. Gdy potrzeba, wprowadzono cła na stal, subsydiowano własnych farmerów i agrobiznes, zamykając rynek przed płodami rolnymi z krajów Trzeciego Świata. A gdy jakiś kraj popadał w kryzys finansowy, główną troską Waszyngtonu było zabezpieczenie bankom amerykańskim i zachodnim szybkiej spłaty długów, nawet jeśli trzeba było dostarczyć dłużnikom wielu miliardów dolarów.
Standardowa recepta waszyngtońskiego establishmentu dla krajów dotkniętych recesją brzmiała: ciąć wydatki budżetowe, najlepiej socjalne. Ale rząd Stanów Zjednoczonych rutynowo ucieka się do wyjścia z trudności za pomocą wysokiego deficytu budżetowego i zadłużenia. USA od lat mają gigantyczną nadwyżkę importu nad eksportem, ale innym krajom zalecają redukcję deficytu handlowego. We własnym kraju za rzecz naturalną Amerykanie uważali, że Bank Rezerwy Federalnej ma za zadanie troskę nie tylko o stabilne ceny (niską inflację), lecz także o wzrost i zatrudnienie. Natomiast inne kraje przekonywano, by banki centralne ograniczały się do walki z inflacją.
Do najdziwniejszych należała dwoistość polityki w sprawie systemów emerytalnych. Administracja Clintona obroniła w kraju publiczne ubezpieczenia społeczne, kategorycznie sprzeciwiła się ich prywatyzacji, podkreślając, że system ten jest tani i bezpieczny. Dowodzono, że właśnie dzięki temu systemowi niemal całkowicie wyeliminowano biedę wśród ludzi starych. Natomiast innym krajom zalecano system kapitałowy.
Giełdyzacja[8] i destrukcja bez kreatywności
Już mało kto twierdzi, że to tylko kryzys systemu finansowego. Musiano uznać, że przeniósł się na gospodarkę realną. Zakłada się jednakże, że to konsekwencja kryzysu sektora finansowego (rozdęcia kredytów hipotecznych i zapaści banków, rozmycia ryzyka przez instrumenty pochodne). Odpowiednio do tego projektuje się środki zaradcze, ograniczając je do sfery finansowej. Typowy jest z tego punktu widzenia znany raport grupy ekspertów, kierowanej przez Jacquesa de la Larosiere`a (2009). Jak się można było spodziewać, zarówno w części diagnostycznej, jak i terapeutycznej grupa ta skupiła się właśnie na problemie stabilizacji i kontroli systemu finansowego. Wiele mówi zarówno powierzenie przewodnictwa dawnemu szefowi Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jak i obecność w niej polskiego ekonomisty, Leszka Balcerowicza. Powołanie takiej właśnie grupy ekspertów przez przewodniczącego Komisji Europejskiej, José Manuela Barroso, jak najgorzej wróży zmianom w przyszłej polityce gospodarczej Unii.
W Polsce nawet raport Larosiere’a może być uznany za nazbyt radykalny, gdyż dominuje w nim filozofia skrajnego pasywizmu antyetatystycznego. Przykładem niech będzie wypowiedź poważnego uczonego Leszka Zienkowskiego. Myślą przewodnią jego stanowiska było przekonanie, że „światowy kryzys finansowy nie jest wynikiem działania rynku, ale przeciwnie, skutkiem nadmiernej ingerencji polityków w gospodarkę”. A tej diagnozie odpowiada adekwatna konkluzja: „Żadne gwałtowne ruchy ze strony rządu ani rozbudowane pakiety antykryzysowe niewiele pomogą, a mogą wręcz zaszkodzić. Kryzys trzeba przetrwać, minimalizując jak tylko można jego negatywne społeczne konsekwencje” (Zienkowski 2009).
Powtórzmy: obecny kryzys jest nie tylko wyrazem konkretnych zdarzeń i procesów w sferze finansowej (bańka giełdowa, subprime kredyty itp.). Istotne są głębsze przyczyny. Przemiany zarówno w gospodarce, jak i w systemie władzy, co łącznie z tradycyjną skłonnością gospodarki kapitalistycznej do rozwoju cyklicznego oraz do niesprawiedliwego podziału tworzy nowy etap kapitalizmu, ostatnio zwany często kapitalizmem finansowym. Na temat pierwszej warstwy powstała już ogromna literatura. Natomiast pozostałe przyczyny, kluczowe dla zrozumienia nowej sytuacji w świecie, są – zwłaszcza w Polsce – systematycznie lekceważone.
Dostrzega ten problem „nowo nawrócony” Jeffrey Sachs, mówiąc: „Na nasz dzisiejszy wielki kryzys (…) można patrzeć jako na skutek technicznych błędów nadzoru i regulacji. Te błędy dają się dość łatwo opisać i usunąć. Zbyt dużo ryzykownych kredytów. Zbyt mało przejrzyste instrumenty pochodne. Zbyt słaby nadzór nad rynkiem finansowym (…). I z błędów technicznych trzeba wyciągnąć wnioski. Ale prawda o obecnym kryzysie leży między błędami technicznymi a słabościami społeczeństwa: globalizacją, stosunkiem do środowiska, podziału bogactwa. Nie zrozumiemy go, jeżeli będziemy się zajmowali aspektem technicznym, a zapomnimy o przyczynach społecznych i politycznych” (Sachs 2009).
Wszelako jeszcze za czasów starszego (mego) pokolenia rządy chciały i potrafiły łagodzić falowanie koniunktury, niesprawiedliwy podział, przeciwdziałać bezrobociu. Zmieniało to charakter ustroju społeczno-ekonomicznego. Zrezygnowano z tego w latach 70. XX wieku. Znów trafiło do publicznego obiegu przedkeynesowskie hasło „kryzys musi się wyszumieć”.
A przecież jeśli jest w tej koncepcji racjonalne ziarno, to należy zadać pytanie, czy ostatnie recesje i zawirowania finansowe nadziejom twórcy tego określenia, Josepha Schumpetera, odpowiadają. Czy na przykład gospodarka amerykańska wyszła z recesji 2000/2001 zdrowsza i korzystnie zrestrukturyzowana? I podobnie, czy zdrowsza wyszła z krachu, na przełomie lat 80. i 90. na rynku akcji i nieruchomości gospodarka japońska? Tym bardziej więc rozważaniom na ten temat powinno towarzyszyć pytanie o społeczne koszty współczesnych recesji. Czy nie są one zbyt duże i czy spod tego „zimnego prysznica” gospodarka wychodzi czystsza, zdrowsza?[9].
Czy nie jest więc tak, że współczesne recesje cząstkowo (jeśli w ogóle) spełniają połowę koncepcji Schumpetera: są siłą niszczącą, ale trudno odnaleźć w nich funkcje kreatywne? Japońska depresja lat 90. oraz trwająca ponad dziesięciolecie niemiecka półstagnacja powinny być ostrzeżeniem przed nadzieją, że jak dzień po nocy, po recesji przyjdzie ożywienie. Wydaje się też, że zbytnie przywiązanie do koncepcji „twórczej destrukcji” nie pozwoliło Schumpeterowi przewidzieć powojennego „złotego wieku” kapitalizmu o bardzo łagodnych wahaniach koniunktury.
Lepszym prorokiem okazał się John M. Keynes, który uzależniał powrót do wysokiej dynamiki gospodarczej przede wszystkim od interwencji państwa przeciwdziałającej barierze popytowej oraz – co nie mniej ważne – od uregulowania światowego rynku finansowego. Dostrzegał również narastający dramat wynikający z miejsca gospodarki amerykańskiej w świecie. Z jednej strony, uzależniał wysoką koniunkturę głównie od dynamiki gospodarki Stanów Zjednoczonych, z drugiej – obawiał się upowszechnienia amerykańskiej mentalności.
Przewidywania Keynesa okazały się, niestety, trafne. Spełniły się zarówno jego nadzieje, jak i obawy. W pierwszym ćwierćwieczu gospodarka światowa przeżyła wyjątkowy okres rozkwitu, a gospodarka Stanów Zjednoczonych była jego siłą napędową. Stało się to dzięki polityce pełnego zatrudnienia oraz zawartym w Bretton Woods kompromisom i powstałym organizacjom, których był „ojcem”.
Natomiast w kolejnych dziesięcioleciach właśnie gospodarka i polityka gospodarcza USA okazały się dla świata problemem – głównym destabilizatorem światowej gospodarki. „Amerykanizacja” gospodarek światowych stała się synonimem ich giełdyzacji. Już ponad sto lat temu Werner Sombart zauważył, że „nie ma na świecie drugiego takiego kraju, w którym masy byłyby tak bardzo wciągnięte w tryby spekulacji, jak w Stanach Zjednoczonych (…)” (Sombart 2004, p. 39). „Amerykanin, nabywając walor, przywiązuje nie tyle wagę do przewidywanej rentowności, ile do korzystnych zmian konwencjonalnej podstawy wartościowania, tzn. jest on według naszej definicji spekulantem. Spekulanci mogą być nieszkodliwi, gdy są niczym piana na równym strumieniu przedsiębiorczości. Ale sytuacja staje się poważna, gdy (…) akumulacja jakiegoś kraju staje się ubocznym produktem gry hazardowej, wyniki zawsze będą opłakane. Powodzenie Wall Street w roli instytucji, której właściwy cel społeczny polega na kierowaniu inwestycji na tory najwyższej przyszłej rentowności, nie może być (…) uważane za jedno z wybitnych osiągnięć liberalnego kapitalizmu. Nic w tym zresztą dziwnego, gdyż (…) najlepsze głowy Wall Street interesują się zgoła czym innym” (Keynes 1956: 202-223).
Na charakter współczesnej fazy kapitalizmu, zapoczątkowanej w latach 70. XX wieku, wpływa w coraz większym stopniu spektakularny i niepohamowany wzrost kapitału spekulacyjnego, dlatego często pada określenie „kapitalizm kasyna”. Już w tytule zwracała na to uwagę, zresztą najzupełniej w duchu Keynesa, Susan Strange w książce Casino capitalism (1986). W podobnym znaczeniu Ronald Dore (2000) używa (również w tytule książki) terminu stock market capitalism, co należałoby tłumaczyć jako „kapitalizm giełdowy”. Z kolei George Soros (2002) uważa ekspansję i dominację rynku finansowego w świecie współczesnym za najważniejszą cechę globalizacji. Jak kalambur brzmi fraza polsko-brytyjskiego ekonomisty, Jana Toporowskiego (2003): „w epoce finansów finanse finansują przede wszystkim finanse” (in an era of finance, finance mostly finances finance). Trafia jednak w sedno procesów, które zmieniły oblicze współczesnego kapitalizmu. W 2007 roku sektor finansowy zagarnął jedną trzecią zysków wszystkich firm amerykańskich, chociaż „wytwarza” tylko 3 – 4 proc. dochodu narodowego (Rogoff 2008), a według Martina Wolfa (2009), sektor finansowy zagarniał w tym czasie nawet ponad 40 proc. wewnętrznych zysków korporacji.
To, co wydawało się chorobą amerykańską, w końcu XX wieku nabrało cech ogólnoświatowych. Prawdziwa eksplozja operacji giełdowych oraz towarzyszący jej szybki wzrost sektora finansowego, liczby osób zatrudnionych w nim oraz żyjących z tych operacji dokonała się w latach 80. i 90. XX wieku. Już na przełomie stuleci dzienne (!) transakcje na rynkach finansowych sięgały trudno wyobrażalnej kwoty biliona (tysiąca miliardów) dolarów, czyli parokrotnej wartości rocznego PKB Polski z lat 90.
Wielu ekonomistów od dawna zwraca uwagę na różnorakie negatywne cechy tej ekspansji. To w niej tkwi główna przyczyna krótkiego horyzontu działania firm amerykańskich, skupiających uwagę na operacjach giełdowych i rachunku bieżącym (short-termizm). Noblista James Tobin już w latach 70. proponował podatek od operacji giełdowych na rynkach światowych (co podchwycił ruch występujący pod nazwą ATTAC). Tobin wielokrotnie podkreślał, że sektor finansowy, którego przeważająca część jest bezproduktywna, odciąga sporo talentów od pożyteczniejszej działalności[10].
Problem stał się więc ważny nie tylko dla USA, lecz także dla całego świata, czego jaskrawą demonstracją są kolejne zawirowania na rynkach światowych. Wahania kapryśnej giełdy są często źródłem błędnej oceny pozycji firm na rynku, skłaniając je w konsekwencji do irracjonalnych decyzji. Teoretyk rozwoju ekonomicznego, Walt Rostow, nazwał to, co się wydarzyło w latach 80., „barbarzyńską kontrrewolucją”. Polega ona na tym że „finanse doprowadziły do załamania całego systemu rozwoju, powodując w krajach rozwijających się fale spekulacyjnej niestabilności i kryzysu zadłużeniowego” (Galbraith, 2003). Znaczna część zysków korporacji znanych dotychczas z ich produktów przemysłowych pochodzi teraz z giełdy, co oznacza, że uwaga szefów tych korporacji skierowana jest bardziej na grę giełdową niż na wytwarzanie.
Odczuwamy to dobitnie
Czy polska gospodarka cierpi tylko z powodu importu kryzysu światowego? W taki właśnie sposób przedstawiane są przyczyny załamania wzrostu naszej gospodarki. Jej koniunktura w dużym stopniu zależy od eksportu, a ten się załamał – spadł niemal o jedną trzecią. Jest to jednak część prawdy.
Dostrzegam trzy przyczyny spowolnienia, jakie dotąd obserwujemy. „Niezawinione” przez Polskę załamanie eksportu. Jego zacofana struktura sprawiła, że nie było ono zbyt głębokie. Dwie inne przyczyny – nie tyle początku spowolnienia, co jego przebiegu – są już zależne od nas. Od początku kładliśmy, jak sądzę, nadmierny nacisk na rozwój giełdy, co ostatecznie oznacza jej dużą wrażliwość na ruch cen na giełdach zachodnich, zwłaszcza na nowojorskiej. W konsekwencji przekłada się to na stan naszej całej gospodarki. Oderwany od realiów kapitał zagraniczny na początku kryzysu przesadnie negatywnie ocenił polską gospodarkę, uciekając z giełdy. Spadek wartości złotego z kolei zahamował spadek eksportu, a więc i spadek produkcji.
Ale i mocno spolaryzowany podział dochodu narodowego sprawia, że gospodarka jest mniej stabilna. Polityka niskich płac i wysokich wynagrodzeń dla menedżerów oznacza, że większa niż w gospodarkach bardziej egalitarnych jest rola rynku wewnętrznego oraz niestabilność wydatków konsumpcyjnych. Pracownicy najemni (prawie) nie oszczędzają, wydają (niemal) wszystko, co zarabiają. Podobnie niskie zasiłki dla bezrobotnych lub ich brak sprawia ich małą zdolność działania jako automatyczny stabilizator.
Tak więc sprawcą obecnej dekoniunktury jest nie tylko import recesji światowej, lecz także systemowa wrażliwość polskiej gospodarki na wahania koniunktury światowej. Ogólniej można stwierdzić, że w przeszłości gospodarki o dużym sektorze publicznym i łagodnych nierównościach dochodowych odznaczały się mniejszą wrażliwością na wahania koniunktury światowej, i odwrotnie. To nie przypadek, że ostatnie recesje miały swój początek w Stanach Zjednoczonych. I nie tylko dlatego, że ich gospodarka jest największa w świecie.
Brak argumentu siły
Podsumujmy. U źródeł obecnego kryzysu leży giełdyzacja gospodarek światowych, wypromowana przez oligarchiczną triadę rządzącą Stanami Zjednoczonymi. Rezultatem jej rządów jest szybko postępująca, materialna i społeczna polaryzacja społeczeństwa, stagnacja dochodów większości pracowników, pasywizacja większości społeczeństwa. Stagnacja dochodów płacowych oraz złamanie siły związków zawodowych, podporządkowanie mediów wielkiemu kapitałowi oznaczają likwidację mechanizmów samonaprawczych jakoś działających w tradycyjnym kapitalizmie. Dlatego recesje (1990, 2000, 2008) są coraz ostrzejsze.
Obecnie wielu zastanawia się, czy można tę logikę kapitalizmu jako kasyna złamać lub przynajmniej drastycznie ograniczyć. Trzeba tu rozgraniczyć dwa pytania:
- Czy istnieją odpowiednie propozycje programowe?
- Czy istnieją siły społeczne, które te propozycje by wsparły?
Można pozytywnie odpowiedzieć na pytanie pierwsze. Istnieje wiele propozycji, z których łatwo da się utworzyć zwarty program działania. Na czoło wysuwają się propozycje Josepha Stiglitza w jego Wizji sprawiedliwej globalizacji (2007). Wprawdzie dysponując doświadczeniem kryzysów w Meksyku, Wschodniej Azji, Rosji i w Południowej Ameryce, Stiglitz formułował swe propozycje głównie z myślą o krajach mniej rozwiniętych, ale wiele z tych idei – zwłaszcza centralna: stworzenie międzynarodowego funduszu stabilizacyjnego jako formy wzajemnego ubezpieczenia – byłoby najłatwiejsze do zrealizowania najpierw na terenie Unii Europejskiej.
Podpisane przez kilkuset przedstawicieli różnych nauk społecznych, głównie ekonomistów, EuroMemorandum 2008 domaga się nawrotu od finance-led capitalism to capitalism. Zawarte w nim propozycje podzielono na cztery perspektywy czasowe: od najbardziej doraźnych do najbardziej długofalowych. Odnoszę wrażenie, że wiele z tych propozycji znajduje akceptację w opinii publicznej. Jest to jednak na ogół akceptacja bierna. Brakuje zorganizowanej siły zdolnej wymusić na władzach odpowiednie zmiany. Rozumie to Stigtlitz, który kończył swą pierwszą książkę o globalizacji wezwaniem: „Jeśli mamy się zająć uprawnionymi niepokojami tych, którzy wyrazili rozczarowanie globalizacją, jeśli mamy sprawić, by globalizacja służyła potrzebom miliardów ludzi, dla których dotąd nic nie uczyniła, jeśli chcemy, by globalizacja o ludzkim obliczu się powiodła, to musimy głośno się tego domagać. Nie możemy, nie wolno nam bezczynnie stać z boku” (Stiglitz, 2002: 223). Chodzi o jednak o coś więcej niż głośne domaganie się o zorganizowane siły społeczne. O uzupełnienie argumentu siły argumentem społecznej presji.
Bibliografia
Balcerowicz, L. (2008) Tak poprawia się kapitalizm. „Gazeta Wyborcza”, 1.10.2008.
Bhagwati J. (1997) An interview. „India Times”. 31.12.1997.
Castells, M. (1996-2001) The information age: economy, society, culture, t. 1-3. Oxford: Oxford University Press.
Dahl, R. (1971) Polyarchy. London – New Haven.
EuroMemorandum (2008) http://www.memo-europe.unibremen.de/euromemo/indexmem.htm.
Friedman, T. (1999) The Lexus of the Olive Tree. Understanding Globalization. New York.
Galbraith, J.K. (1952) American capitalism. The concept of countervailing power. Boston.
Galbraith, J. K. jr (2003) Don’t turn the world over to the bankers, materiał powielony w posiadaniu autora.
Goodwin, R.N. (1995) Economic justice dies a slow death. „Los Angeles Times”. 18.10.1995.
Harrod, R. (1958) The possibility of economic satiety. Use of economic growth for improving the quality of education and leisure. W: Problems of United States economic development. New York.
Harrod, R. (b.d.) John Mynard Keynes. International Encyclopedia of Social Sciences, t. 8.
Hirsch, F. (1977) The social limits of growth. London – Henley.
Heilbronner, R.L. (1993) Wielcy ekonomiści. Warszawa.
Judt T., 2010, Tylko strach może uratować socjaldemokrację. „Europa”, dodatek do „Newsweeka”. 06.01.
Keynes, J.M. (1956) Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza. Warszawa.
Keynes, J.M. (b.d.) Collected writings, t. 26. London – Basingstocke.
Kołakowski, L. (2000) Po co nam pojęcie sprawiedliwości społecznej? W: Moje słuszne poglądy na wszystko. Kraków.
Krugman, P. (2002) America revels in a replay of the Gilded Age. „The Times”, 26.10.2002.
Larosiere, J. (bez tytułu) raport grupy ekspertów, w internecie.
Lindblom, C. (1977) Politics and markets. The world’s political-economic systems. New York.
Rifkin, J. (2001) Koniec pracy. Wrocław.
Rogoff, K. (2008) Dać upust złej krwi. „Forum”, 22.09.2008.
Rotschild, K.W. (red.) (1971) Power in economics. Harmondsworth.
Sachs, J. (2009) Nauka przetrwania, wywiad J. Żakowskiego. „Polityka”, 29.01.2009.
Sassoon, D. (1996) Hundred Years of European Socialism. London.
Schumpeter, J.A. (1962) Capitalism, Socialism, Democracy. New York
Sloterdijk P., b.d. (2008?), Kryształowy pałac do remontu, rozmowa M. Sutowskiego i P. Sadury. „Krytyka Polityczna”, nr 17/18
Sombart, W. (2004) Dlaczego nie ma socjalizmu w Stanach Zjednoczonych? Warszawa.
Soros, G. (2002) George Soros on globalization. New York.
Steingart, G. (2008) NYT, Plajta ostatniej utopii. „Forum”, 6-12.10.08
Stiglitz, J. (2002) Globalization and its discontents. New York – London.
Stiglitz, J. (2004) Ekonomia sektora publicznego. Warszawa.
Stiglitz, J. (2006) Szalone lata dziewięćdziesiąte. Warszawa.
Stiglitz, J. (2007) Wizja sprawiedliwej globalizacji. Warszawa.
Strange, S. (1986) Casino capitalism. London.
Tobin, J. (1984) On the efficiency of the financial system. Lloyd’s Bank Review, No. 1953.
Toporowski, J. (2000) The end of finance: The theory of capital market inflation, financial derivatives and pension fund capitalism. London.
Toporowski, J. (2003) Hobson’s imperialism and the politics of global finance, maszynopis.
Toporowski, J. (2005) Theories of financial disturbance. Cheltenham – Northhampton.
Wolf, M. (2009) Cutting back financial capitalism is America’s big test. „Financial Times”, 15.04.2009.
Zienkowski, L. (2009) Czy to już zmierzch gospodarki rynkowej? „Gazeta Wyborcza”, 03.02.2009.
[1] „Kapitalizm nie polega na tym, że gospodyni domowa może wpływać na produkcję, wybierając między grochem a fasolą; że młodzieniec może wybierać pracę w fabryce albo na farmie; że dyrektor fabryki może decydować, co i jak produkować; kapitalizm to przede wszystkim system wartości, szczególny stosunek do życia, cywilizacja – cywilizacja nierówności i fortun rodzinnych” (Schumpeter 1962, p. 419, podaję we własnym tłumaczeniu, bo w polskim przekładzie (1995) family fortune przetłumaczono na „szczęście rodzinne”).
[2] Dla przeciwstawienia tym danym przytoczmy parę danych dotyczących gospodarki japońskiej. Od 1927 do 1980 roku wielokrotność wynagrodzeń menedżerów japońskich w stosunku do płac nowo zatrudnionych absolwentów college’ów systematycznie spadała: ze 110 przed opodatkowaniem i 100 po opodatkowaniu odpowiednio do 14 i 7,5. W ostatnich latach trend jest odwrotny, ale japońskim rozpiętościom płacowym nadal daleko do amerykańskich.
[3] Często wyraża się opinię, że bogaczy jest niewielu i podział ich majątku nie przyniósłby zmiany w położeniu licznych ubogich. Otóż w 1992 roku Bank Rezerwy Federalnej (!) opublikował obliczenie wskazujące, że gdyby podzielić majątek najbogatszych 10 proc. pomiędzy 90 proc. pozostałej ludności, to każda rodzina amerykańska otrzymałaby 137 tys. USD. Była to wówczas suma, która wystarczała na zakup niewielkiego domu w miejscach nierekreacyjnych i niewielkomiejskich.
[4] Była to idea J.K. Galbraitha. Podtytuł jego książki (1953) o kapitalizmie amerykańskim brzmiał: The concept of countervailing power (Koncepcja siły przeciwważącej). Od lat 70. sytuacja zaczęła się zmieniać na niekorzyść pracowników.
[5] Pisze o tym autor rzadkiego wyboru studiów poświęconego władzy w ekonomii, Kurt Rotschild: „Zaniedbaniu aspektów władzy sprzyjało skupianie się na mechanizmach ekonomicznego i rynkowego dostosowania badanych w danych ramach”(Rotschild 1971: 11).
[6] Pojęcie polyarchy wprowadzone zostało do politologii przez Roberta Dahla i przez niego oznacza, najogólniej rzecz biorąc, wysoki stopień demokratyzmu. Por. Dahl (1971)
[7] Gabor Steingart (2009) pisał o nim: „W dzisiejszej Ameryce można zaobserwować daleki od wszelkich reguł, zwyrodniały kapitalizm (…) Sekretarz skarbu Henry Paulsen (…) dał bankom przyzwolenie i teraz chce również przejąć ich straty. Działa jako pewnego rodzaju reasekuracja dla elit finansowych. Nie stara się zlikwidować zachłanności, ale groźbę szubienicy (…) Paulsen sam był kiedyś bankierem z Wall Street”.
[8] Ostatnio różni autorzy używają w podobnym znaczeniu pojęcia finansyzacji lub financjalizacji (finacialization). Chociaż pojęcie „giełdyzacja” jest węższe (stanowi część sektora finansowego), bardziej oddaje sens najistotniejszych zmian, jakie niesie gwałtowny rozwój sektora finansowego – destabilizację gospodarki zarówno w jej aspektach mikroekonomicznych, jak i makroekonomicznych.
[9] Słuchacz Schumpetera na Harvardzie, Robert Heilbronner wspomina, że również w latach Wielkiej Depresji lat 30. zwykł był mówić studentom, że „kryzys jest dobrym zimnym prysznicem”. Zdaniem Heilbronnera jednak już ówczesny kryzys był negatywnym sprawdzianem koncepcji Schumpetera. „[N]ie kończący się kryzys wymagał (…) wyjaśnienia powodów, dla których nie pojawiły się innowacje” (Heilbronner 1993, p. 265).
[10] Już w 1984 roku pisał z dużą przenikliwością: „Mam fizjokratyczne podejrzenie (…), że poświęcamy coraz więcej zasobów (…) na aktywność finansową odległą od produkcji dóbr i usług, w aktywność, która przynosi duże korzyści prywatne nieproporcjonalne do ich społecznej efektywności. Podejrzewam, że wielka potęga komputera zostanie zawłaszczona przez ową «papierową gospodarkę» nie po to, by łatwiejszymi uczynić transakcje, lecz do zwiększenia ilości i różnorodności transakcji czysto finansowych. Prawdopodobnie dlatego właśnie wysoka technologia przyniosła jak dotąd rozczarowujące rezultaty dla produktywności gospodarki. Obawiam się, co Keynes widział już w jego czasach, że zalety płynności i transakcji instrumentów finansowych oznaczają gwałtowny wzrost spekulacji, które są krótkowzroczne i nieefektywne (…). Keynes miał rację, sugerując stworzenie większych utrudnień dla transakcji krótkoterminowych i nagradzanie inwestorów długoterminowych” (Tobin 1984, p.14-15). Parę lat później przestrzegał kraje postkomunistyczne przed naśladowaniem wzorów amerykańskich w tej dziedzinie.
Prof. Tadeusz Kowalik
Od 1993 r. w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN. Wykładowca w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. L. Koźmińskiego. Profesor nauk humanistycznych i ekonomii. Badania naukowe prowadził m.in. na uczelniach w Genevie, Szwajcarii, Cambridge, Californii i Los Angeles. Wykładał m.in. na uniwersytetach w Toronto, Oksfordzie, Nowym Jorku. Jest autorem wielu książek i publikacji poświęconych przemianom gospodarczym i społecznym.
Założyciel Unii Pracy i Stowarzyszenia Studiów i Inicjatyw Społecznych. Jeden z najbardziej znanych krytyków reform Balcerowicza i polskiego modelu transformacji.