Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Shadow banking wyszedł z cienia

Banki nie wyginą nagle jak dinozaury, ale ich środowisko już się kurczy. Z wielkiego biznesu są z wolna wypychane przez konkurentów ze strefy shadow banking. Na drugim krańcu, gdzie obsługiwani są drobni pożyczkobiorcy, pojawiają się firmy P2P, czyli biznes oparty na kojarzeniu dawców z biorcami w internecie.
Shadow banking wyszedł z cienia

Shadow banking okazał się deską ratunku np. dla światowego przemysłu okrętowego. (CC By NC SA Lars Lundqvist)

Po polsku shadow banking to „bankowość cienia” lub „prowadzona w cieniu”, co budzi złe skojarzenia. Taką działalność kojarzy się u nas z lichwiarską praktyką tzw. chwilówek i drobnych pożyczek gotówkowych ostatniej szansy, które dla zdesperowanych dłużników okazują się bardzo często gwoździem do trumny. Negatywne konotacje były uprawnione także na Zachodzie – jeszcze niedawno symbolem shadow banking były machinacje wielkich banków, które najbardziej ryzykowną działalność na derywatach powierzały w imię nieskazitelnych bilansów swoim niby-niezależnym spółkom.

Przez ostatnich parę lat obraz uległ jednak zmianie. W państwach najbardziej rozwiniętych niebankowe pośrednictwo kredytowe to dziś potężny biznes dla dużych i wielkich graczy, poddany regułom rynkowym i działający bynajmniej nie w cieniu, tylko w świetle jupiterów. Dlatego podejmowane są próżne raczej próby, aby termin shadow banking zastąpić jakimś neutralnym określeniem, np. koszmarkiem w rodzaju market-based financing.

Financial Stability Board (FSB), czyli afiliowana przy bazylejskim Banku Rozliczeń Międzynarodowych (BIS) międzynarodowa rada powołana w 2009 r. przez grupę G-20, ocenia, że pożyczki udzielane przez podmioty niebankowe stanowią dziś około 25 proc. wszystkich globalnych aktywów finansowych, podczas gdy udział banków tradycyjnych wynosi prawie 50 proc. Szacunek FSB nie uwzględnia jednak działań uprawianych na polach shadow banking przez firmy ubezpieczeniowe oraz fundusze emerytalne. Jeśli wziąć pod uwagę działalność pożyczkową tych dwóch molochów z niebotycznymi zasobami, to według ocen przytaczanych przez „The Economist” regular bankingshadow banking dzielą się już aktywami finansowymi (głównie pożyczki, kredyty i trzymane dla zarobku obligacje) po połowie.

Na własne życzenie

W ostatnich latach działalność pożyczkowo-kredytowa prowadzona poza oficjalnym systemem bankowym nabierała coraz większego rozmachu. W świetle informacji autoryzowanych przez FSB w 2002 r. wartość pożyczek zaciąganych w tej strefie wynosiła łącznie 26 bln dol. na koniec 2012 r. było to już 71,2 bln dol., a więc prawie trzy razy więcej. Powyższe dane obejmują państwa wytwarzające z grubsza 80 proc. produktu globalnego i absorbujące 90 proc. aktywów finansowych świata.

Szacując według metodologii FSB, czyli bez działalności pożyczkowej firm ubezpieczeniowych i funduszów emerytalnych, pod koniec 2012 r. największy zakres shadow banking miał w USA (26 bln dol.), w strefie euro (22 bln dol.) oraz Wielkiej Brytanii (9 bln dol.) i Japonii (4 bln dol.). FSB zaznacza przy tym, że jej szacunki są konserwatywne, czyli raczej zaniżone niż zawyżone.

Banki tracą udziały w rynku w dużym stopniu na własne życzenie – były po prostu zbyt chciwe. Przed kryzysem zaspokajały nieposkromione apetyty na zyski, bagatelizując ryzyko związane z nieustannym poszerzaniem skali akcji kredytowej oraz dynamicznym narastaniem obrotów instrumentami pochodnymi (derywatami), które były – i są nadal – niczym paczka-niespodzianka wypełniona głównie badziewiem i bublami. Skutkiem był kolejny kryzys finansowy, który postawił wszystkich na nogi mocno poniewczasie. Bezceremonialne odarcie ze złudzeń musi powodować złość, stąd zasłużone restrykcje kapitałowe zastosowane przez polityków i regulatorów wobec banków.

Banki powinny się dostosować do nowych realiów, w których muszą mieć na podorędziu o wiele większe niż dawniej zasoby własne. Chodzi o to, żeby udzielone pożyczki miały wyższe pokrycie w funduszach bankowych. Proces dostosowywania się do nowych wymagań trwa już kilka lat i przebiega trzema głównymi szlakami. Pierwszy prowadzi przez bolesne dla właścicieli podwyższanie kapitałów banków. Druga metoda to cięcie kosztów, a trzecia to ograniczanie akcji kredytowej oraz inwestycji. W praktyce banki stosują najczęściej te trzy metody na raz, co klienci odczuwają jako mniejszą wartość oferty pożyczkowej.

Buty z jednej pary

Regulatorzy słusznie domagają się również, żeby banki nakładały buty do pary, tzn. żeby nie finansowały kredytów długoterminowych z depozytów na każde żądanie i kilkumiesięcznych lokat oszczędnościowych. Jest to żądanie ze wszech miar słuszne, bowiem nagłe wycofanie przez gros wkładców „krótkich” środków sprawia, że banki z dużymi portfelami kredytów udzielonych na długie lata mogą stanąć pod ścianą z powodu niewypłacalności. Banki nie mają dobrych sposobów na przyciąganie oszczędności długookresowych, więc są one w funduszach bankowych kroplą w morzu potrzeb. To sprawia z kolei, że podejmowały i podejmują ryzyko niedopasowania struktury terminowej depozytów do struktury czasowej udzielonych kredytów, czyli mają chroniczny problem zwany po angielsku maturity mismatch.

W tej sytuacji sprawdza się dziś w bankowości niezwykle trafne przysłowie, że na bezrybiu i rak ryba. Potwierdzeniem jest bardzo duża aktywność banków na polu kredytów dla ludności oraz hipotecznych. Pierwsze są udzielane na krótkie terminy, a drugie – dobrze zabezpieczone i stosunkowo łatwe do windykacji. Nabywca telewizora nie waży jednak w bilansie tyle co kapitalista z jego projektami inwestycyjnymi i kredytami na dziesiątki i setki milionów. Zwija się z tego powodu część interesu, dlatego bilanse wielkich banków zachodnich są dziś cieńsze o biliony dolarów.

Wspomnieć trzeba również koniecznie o Chinach, gdzie w samym tylko 2012 r. strefa shadow banking urosła aż o 42 proc. Tam zadziałał kaganiec nałożony na banki przez przerażone nadciągającym niebezpieczeństwem przegrzania gospodarki państwo. Nie było pożyczek od kontrolowanych przez jedyną partię i państwo banków, więc przedsiębiorcy poszli w stronę cienia.

Banki mają dziś zbyt skromną ofertę dla poważnego biznesu, który w tej sytuacji szukać musi źródeł finansowania działalności bieżącej oraz inwestycji gdzie indziej. Ofertę poważnych pieniędzy ma shadow banking.

Jaśniejsza strona

Przed kryzysem formuła dużego shadow banking kojarzona była przede wszystkim z wydzielonymi nominalnie odnogami banków komercyjnych, w których centrale upychały niekonwencjonalne produkty finansowe. Celem było zmylenie pobieżnych obserwatorów i zapewnienie alibi regulatorom. Ryzykowne aktywa nie obciążały formalnie bilansów banków, bo wywędrowały do spółek-córek, których zadaniem było intensyfikowanie akcji kredytowej. Gdy szydło wyszło z worka, pozbawione wystarczającego kapitału córki musiały być ratowane przez matki, które tak się przy tym wyeksploatowały, że nie przeżyłyby bez pomocy z budżetów państwowych. Teraz, za sprawą pokryzysowych porządków, jest inaczej.

Dziś w strefie shadow banking dominują inne podmioty. Takie, które od lat są poważanymi aktorami głównej sceny świata finansów, ale skupiały się dotychczas niemal wyłącznie na własnych sposobach zarabiania i pomnażania pieniędzy. Szkielet tworzą fundusze obligacji (fixed income), firmy pośrednictwa w obrocie papierami wartościowymi (brokers-dealers), fundusze rynku pieniężnego, a w szerokim ujęciu również koncerny ubezpieczeniowe (a w praktyce należące do nich firmy asset- management) oraz fundusze emerytalne i tzw. fundusze skarbowe gromadzone przez państwa na czarną godzinę lub w ogóle na dalszą przyszłość (sovereign funds). Są jeszcze nowinki w postaci przedsięwzięć nazywanych direct lending lub private debt, tworzonych głównie przez fundusze inwestycyjne. Biznes private debt nawiązuje nazwą do formuły private equity, z tym że tym w pierwszym chodzi o pożyczki dla solidnych płatników, a w drugim o inwestycje w obiecujące przedsięwzięcia.

Motorem dla niebankowej działalności kredytowej jest zarobek – wyższy lub pewniejszy niż w tradycyjnych obszarach działalności. Wszystkie podmioty aktywne w strefie shadow banking dysponują ogromną lub przynajmniej dużą gotówką, która powinna przecież przynosić odsetki. Działalność polegająca na odpożyczaniu powierzonych lub zgromadzonych pieniędzy jest tym bardziej atrakcyjna, im śmieszniejsze są procenty od najprostszej „inwestycji” w postaci złożenia pieniędzy na lokacie bankowej.

Co istotne, ustanowieni przez władze państwowe nadzorcy są do shadow banking nastawieni przychylnie. Dla regulatorów rynku finansowego niebankowa kreacja kredytowa jest o tyle korzystna, że w pewnym sensie podwyższa bezpieczeństwo systemu. Jeśli pożyczkodawca ze strefy shadow banking będzie miał problemy ze swym dłużnikiem, to sam będzie musiał przełknąć stratę – państwo nie pomoże inwestorom w tym czy innym funduszu, tak jak pomagało i nadal pomaga bankom. Ponadto większość funduszy inwestycyjnych udzielających się w niebankowej działalności kredytowej (z wyjątkiem funduszy hedgingowych) w bardzo ograniczonym stopniu posługuje się dźwignią finansową, czyli nie finansuje swojej działalności pożyczkami. Gdyby więc popadły w kłopoty, to nie pociągną za sobą w otchłań innych pożyczkodawców, co groziłoby wejściem gospodarki w kryzys.

Shadow banking okazał się deską ratunku np. dla światowego przemysłu okrętowego. Firma Marine Money International ocenia, że przed kryzysem finansowym banki zapewniały stoczniom aż 87 proc. finansowania (reszta to obligacje). Okazało się jednak, że nowych statków pojawiło się stanowczo za dużo, więc banki poniosły wielkie straty i odwróciły się od stoczni. Według platformy Dealogic portfel kredytów bankowych dla stoczni zmalał z 92 mld dol. w 2007 r. do 33 mld dol. w 2009 r. Lukę stopniowo zasypują kredytodawcy niebankowi.

Biznes ubezpieczeniowy wchodzi w shadow banking ostrożniej niż fundusze inwestycyjne. Wiedząc o tym, że brakuje mu kompetencji w ocenie zdolności potencjalnych dłużników, woli współpracę z bankami. Przykładem jest kooperacja banku Société Générale i towarzystwa ubezpieczeniowego Axa. Bank dostarcza wiarygodnych klientów, a ubezpieczyciel pożycza im pieniądze, pomnażając w ten sposób składki zebrane od klientów i kreując zysk dla właścicieli towarzystwa.

Wprawdzie powątpiewałem (w tekście Banki na jednej nodze) w powodzenie pomysłów odebrania bankom działalności pożyczkowej i pozostawienia im ochrony depozytów oraz pośrednictwa w płatnościach, lecz wobec przedstawionych powyżej tendencji uprawnione są spekulacje o stopniowym rozmywaniu dominującej pozycji sektora bankowego w działalności kredytowej. Czy to dobrze, czy źle, to osobny temat. Podkreślić jednak trzeba, że shadow banking też pociąga za sobą ryzyko, więc trudno o jednoznaczną odpowiedź.

P2P, czyli jak równy z równym

Mniejszym zagrożeniem, ale jednak zagrożeniem, są dla tradycyjnych banków platformy pożyczkowe P2P (skrót od peer-to-peer lending). Peer to po angielsku rówieśnik lub równorzędny podmiot czy partner. W relacjach z bankiem przeciętny Smith albo Kowalski to karzełek. Dzięki P2P może nie tylko zaopatrzyć się w gotówkę, lecz również odreagować.

Centralnym punktem biznesu pożyczek P2P jest platforma internetowa kojarząca dawców z biorcami. Dawcy to inwestorzy zarabiający więcej niż na depozytach bankowych, a biorcy to obywatele cieszący się niższymi niż w bankach odsetkami, lecz także małe firmy. Ryzyko po stronie dawców jest duże, bo wprawdzie internet nie zapewnia anonimowości i sporo się można o człowieku dowiedzieć, ale to nie to samo, co prezentowane w banku papiery i zabezpieczenia.

Biznes jest – na razie – skromniutki, ale rośnie jak na drożdżach. Dwie największe firmy P2P w USA pożyczyły w 2013 r. raptem 5 mld dol., podczas gdy cały rynek bankowych pożyczek osobistych wart jest tam 1,8 bln dol. Jedna z firm P2P urosła tam jednak przez osiem lat aż o 3 tys. proc. Stowarzyszenie brytyjskich platform P2P informuje zaś, że jeszcze w 2010 r. całkowita wartość udzielonych przez nie pożyczek była mniejsza niż 100 mln funtów, natomiast w 2014 r. przekroczy 1 mld funtów. To nadal wielkość ledwo symboliczna, bo depozyty detaliczne złożone w brytyjskich bankach to aż 1,2 bln funtów, ale rozwój widać.

Zadłużenie klientów brytyjskich P2P wyniosło na koniec czerwca 2014 r. prawie 1,5 mld funtów, z czego 832 mln funtów stanowiły pożyczki dla osób fizycznych, a 650 mln funtów – dla biznesu. Liczba dawców i biorców jest praktycznie równa i wynosi około 100 tys. Z danych wynika, że przeciętna wysokość zaangażowania finansowego po stronie biorców i dawców kształtuje się w brytyjskich P2P poniżej 15 tys. funtów. Platforma Zopa płaci dawcom 4,9 proc., a pożyczkobiorców obciąża odsetkami w wysokości 5,6 proc. Obie wielkości są w obecnych warunkach bardzo atrakcyjne. Odważniej jest w estońskim IsePankur, które zapewnia pożyczkodawcom fantastyczny zwrot netto w przeciętnej wysokości 21,5 proc. (i to po uwzględnieniu 3-proc. stopy niewypłacalności wśród 60 tys. klientów). Ci drudzy ponoszą koszt w wysokości nawet 28 proc., ale to ich nie odstrasza, bo spłacają w ten sposób jeszcze kosztowniejsze debety z kart kredytowych.

Doświadczenie podpowiada, że usługi P2P nie przekroczą bariery, dopóki nie doczekają się instytucjonalnego finansowania i lepszego zabezpieczenia ryzyka, które rośnie wraz z rozmiarami biznesu. To czynniki ograniczające. Wśród czynników sprzyjających są zwłaszcza apetyty, umiejętności i technologie rozwijane przez gigantów internetu, jak Google czy Facebook i nowi, którzy dopiero powstaną.

Shadow banking okazał się deską ratunku np. dla światowego przemysłu okrętowego. (CC By NC SA Lars Lundqvist)

Otwarta licencja


Tagi