Nadstawiając ucha w Davos 4

The World Economic Forum 2010

Dzień trzeci, godz. 9:00 – 15:30

Rano przygnębiająca sesja o postępach – a raczej ich braku – oenzetowskiego programu walki z biedą i zacofaniem, potem nagroda za wytrwałość: niesamowicie ciekawa debata o Chinach, chyba najbardziej pouczająca z tych, których udało mi się posłuchać tu w Davos.

O próbach eliminacji nędzy i chorób mówili między innymi twórca Microsoft, najbogatszy Ziemianin Bill Gates (poświęca część swojego majątku na walkę z malarią), oraz nasz stary dobry znajomy, prof. Jeff Sachs z Universytetu Columbia, który z taką pasją namawiał kiedyś Polaków do radykalnej transformacji gospodarczej. Był też słynny Vikram Akul, twórca SKS Mirofinance z Indii; firmy takie jak jego udzielają dziś mikropożyczek na działalność gospodarczą 6 milionom biednych kobiet w Indiach.

Niestety, wnioski z ich wystąpień okazały się niewesołe: ambitne „milenijne” cele ONZ („Millenium Development Goals”) raczej nie zostaną osiągnięte ani w zakresie biedy, ani ochrony zdrowia, ani rozwijania przedsiębiorczości. Faktycznie, globalny kryzys sprawił, że cofamy się i pod tym względem, źródła finansowania dla projektów nakierowanych na pomoc najbiedniejszym wysychają, rządy i sektor prywatny zajmują się czym innym. Premier Zimbabwe, elokwentny i robiący niezłe wrażenie, zauważył ze smutkiem, że wśród tych wszystkich programów gospodarka jego kraju skurczyła się w ciągu ostatnich pięciu lat aż o połowę (sic!). W jego rodzinnej wiosce ludzie jak żyli w chatach bez wody, elektryczności, tak żyją nadal. „Potrzebujemy nowego modelu rozwojowego”, przekonywał. A ja nie potrafiłem obronić się przed kłującą obserwacją, że oto polityk, który zarządza tak niewyobrażalną nędzą, założył na to wystąpienie ostentacyjnie wielki złoty zegarek…

Jakość przywództwa w Zimbabwe czy innym kraju-ruinie to element, który można grzecznie pominąć w trakcie dyskusji nad eliminacją biedy w szwajcarskim kurorcie, ale niestety, nie w praktycznym życiu…

Potem nie bez zaciekawienia przysłuchiwałem się, jak Meksyk szykuje się do przewodnictwa następnej po Kopenhadze konferencji klimatycznej i z jaką determinacją prezydent Meksyku Filipe Calderon zbiera sojuszników wśród krajów rozwijających się, szczególnie takich, jak Chiny, Indie, Brazylia, Afryka Południowa, by przywrócić impet temu procesowi; świat rozwijający się, wygląda na to, też uznaje ocieplenie klimatu za problem gardłowy. Moje wrażenie, że Polska mieści się na innej planecie, potęguje się tu w Davos z każdym dniem.

Ale prawdziwie otwierająca oczy okazała się jedna z sesji tuż po południu. Miała mylący tytuł „Redesigning the Global Dimensions of China’s Growth”; Chińczycy nie zamierzają „przeprojektowywać” swojej strategii rozwoju gospodarczego ani robić koncesji wobec Zachodu, szczególnie w kwestii kursu swojej waluty, to stało się jasne bardzo szybko. Fascynujące okazało się coś innego: ta dyskusja, z przewagą Chińczyków wśród dyskutantów i rzecz rzadka, moderowana przez chińskiego dziennikarza, chyba w sposób niezamierzony dała wgląd w sposób ich myślenia. Ujawniła uderzające rozdwojenie, z jakim Chińczycy postrzegają samych siebie, swój gospodarczy sukces i swoją rolę w świecie. Uwielbiają wskazywać, że Chiny są najszybciej rosnącym gigantem, ale gdy słyszą nawoływania, aby zaczęli brać większą współodpowiedzialność za problemy świata, mówią, że są na to za biedni. Dochód per capita sytuuje Chiny dopiero na setnym miejscu w świecie, podkreślają. „Nigdy jeszcze w historii nie próbowano obarczyć tak biednego kraju rolą światowego lidera”, przekonywał David Li Daokui, prominentny chiński naukowiec i doradca rządzących. Rui Chenggang z Centralnej Telewizji Chin porównał swój kraj do dwumetrowego piętnastolatka, który zaczyna grać w koszykówkę. „Ma warunki, ale brak mu treningu i doświadczenia. Chiny znają oficjalne reguły, ale tych niepisanych dopiero się uczymy”.

A gdy ludzie Zachodu chwalą  sukcesy Pekinu w zarządzaniu gospodarką, Chińczycy kraśnieją z dumy. Chętnie podkreślają, że ich kraj właśnie wyprzedził USA w produkcji samochodów. Ale zaraz dodają, że w Chinach przypada ich tylko cztery na 100 Chińczyków, podczas gdy w USA na stu obywateli przypada 80 aut osobowych. I tak dalej: z jednej strony słyszymy, że Chiny stanowią dziś największy i najbardziej lukratywny rynek dóbr szybko zbywalnych (FMCG), że wyprzedziły Japonię i Niemcy na podium liderów eksportu, że ich instytucje finansowe należą do najpotężniejszych na globie – a z drugiej, że na wsiach trzy godziny jazdy od Szanghaju panuje nędza. „Najlepszą rzeczą, jaką Chiny mogą zrobić dla świata w obecnej chwili, to sprawnie rozwiązywać swoje problemy wewnętrzne” – przekonywał Li Daokui. Priorytetem Chin musi pozostać poprawa losu 1,3 miliarda swoich obywateli. To jedna czwarta obywateli globu.

W kwestii kursu yuana, który zdaniem krytyków Chin jest absurdalnie zaniżony i deformuje handel światowy (noblista Paul Krugman twierdzi wręcz, że Chińczycy nieuczciwie pozbawiają konkurentów możliwości produkcji), chińscy paneliści też nie zostawili złudzeń. Nierównowaga handlowa z USA wynika z różnic w poziomie oszczędności obu społeczeństw, stwierdził kategorycznie Li Daokui. Sama zmiana kursu naszej waluty nic by nie dała na dłuższa metę; dowodził, że gdy Japonia pod presją dokonała kiedyś stuprocentowej aprecjacji jena, pomogło to Stanom Zjednoczonym na krótko. Po roku nadwyżka japońskiego eksportu nad importem ze Stanów powróciła.

W skrócie: Wszystko, co osłabia wzrost Chin, szkodzi światu.

Dawniejsza wersja tej filozofii brzmiała: co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla Stanów Zjednoczonych.

Różnica jest taka, że Amerykanie nigdy nie powoływali się na tradycje konfucjańskie, by uspokajać  słuchaczy, że ich kraj nigdy nie rządził światem i nigdy nie będzie.

Po południu miała miejsce interesująca dyskusja na temat Afganistanu. Brał w niej udział drugi po Lechu Kaczyńskim (prezydent miał wczoraj dobrze ocenione wystąpienie na temat sukcesów polskiej gospodarki) przedstawiciel Polski: Radosław Tomasz Sikorski. Wraz z przedstawicielami Afganistanu, Wielkiej Brytanii i Szwecji nasz minister spraw zagranicznych prawie mnie przekonał, że pokój i stabilizacja w Afganistanie nie jest marzeniem ściętej głowy.