Kasandrycznie

Greckie, mówiąc eufemistycznie, kłopoty, dostarczają niewątpliwie wielu tematów do przemyśleń. Po raz enty już okazuje się, że w ekonomii nie ma czegoś takiego, jak zamknięty temat czy problem, z którym definitywnie się uporano. Są tylko kwestie i koncepcje zapomniane, będące w stanie uśpienia lub mniej modne w danej chwili. Gdy jednak przychodzi co do czego, okazuje się, że prędzej czy później wszystkie makroekonomiczne demony wracają.

Mam tu na myśli przede wszystkim zagadnienie wpływu deficytu sektora finansów publicznych i nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej na stabilność makroekonomiczną, a zwłaszcza stabilność monetarną. Wydawało się, że debatę o szkodliwych następstwach tych zjawisk mamy dawno za sobą, a takie kwestie, jak chociażby efekt wypychania, bliźniacze deficyty czy inflacjogenność deficytów budżetowych nie budzą już kontrowersji. Wydawało się, że przestroga Rudigera Dornbuscha, iż „inflacja jest zawsze i wszędzie zjawiskiem fiskalnym”, została dobrze zapamiętana. Wydawało się, że odpowiednie zapisy Traktatu z Maastricht oraz Paktu Stabilności i Wzrostu, nakładające swoiste limity na sferę finansów publicznych, pozwolą uniknąć niefrasobliwości wśród władz fiskalnych państw członkowskich UE. Wydawało się.

Niemniej, niezależnie od gorzkiej konstatacji, że historia (także historia myśli ekonomicznej) nigdy jeszcze niczego i nikogo nie nauczyła, w całym tym zamieszaniu najciekawsze wydają się być sugestie, że Grecja powinna, być może, na pewien czas opuścić strefę euro. Rodzi to bowiem od razu szereg wątpliwości. Po pierwsze, jak w ogóle całe to przedsięwzięcie miałoby wyglądać z formalnego punktu widzenia? Po drugie, czy ewentualny powrót wymagałby ponownego przejścia całej procedury, łącznie z ERM 2, czy drachmę zastąpiono by euro na warunkach ustalonych przy poprzedniej akcesji? Po trzecie, co z precedensem, który niewątpliwie zaistniałby w tej sytuacji? Czy innym krajom też przysługiwałoby prawo do takich wakacji od euro, gdyby, dajmy na to, ich rządy uznały, że akurat przydałaby się dewaluacja? Po czwarte, co z wiarygodnością wspólnej waluty i całej unii monetarnej, która w takiej sytuacji stałaby się, ugrupowaniem, na swój sposób, sezonowym? Po piąte, co z korzyściami, jakie daje wspólna waluta? Czy są możliwe do osiągnięcia jedynie przy sprzyjających warunkach makroekonomicznych? Pytania można by mnożyć.

Niezależnie od odpowiedzi na nie, daje się tu jednak zauważyć pewien przełom. Pogłoski, że to czy inne państwo – czy  to ze względów ekonomicznych, czy bardziej sentymentalnych – miałoby opuścić strefę euro i wrócić do waluty narodowej, pojawiały się bowiem już przedtem. Jak się jednak wydaje, nigdy wcześniej nie rozważano takiego ruchu jako zalecanego przez fachowców elementu terapii (czy to dotkniętego kryzysem państwa, czy samej strefy euro). Nigdy też nie łączono z odejściem od euro Niemiec. Zebrawszy to wszystko, można niewątpliwie podziwiać odwagę estońskich władz. W gruncie rzeczy, na obecny moment nie do końca wiadomo, do jakiej unii monetarnej przystąpi za kilka miesięcy Estonia.

I w tym momencie pozwolę sobie sformułować pewną, niezbyt optymistyczną (jak to zresztą już zapowiadał tytuł), wizję. Otóż mam takie niepokojące, nieprzyjemne i niejasne przeczucie,  że gdy Polska wreszcie przyjmie wspólną walutę i wstąpi do  strefy euro, to po kilku miesiącach, roku czy najpóźniej po dwóch latach, strefa ta spektakularnie się rozpadnie.

Bardzo chciałbym się mylić,  ale gdyby, nie daj Boże, jednak się sprawdziło, proszę pamiętać, gdzie Państwo o tym pierwszy raz przeczytali.


Tagi