Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Antczak: Wejdźmy do strefy euro, bo koszty i tak już ponosimy

Obniżamy deficyt, bo rynki finansowe są na jego poziom bardzo wrażliwe, ale do grupy euro nie wchodzimy. Tracimy więc parasol EBC, możliwość funkcjonowania gospodarki bez ryzyka kursowego i niższe koszty finansowania dla sektora rządowego, firm i gospodarstw domowych. To absurdalna sytuacja – mówi Rafał Antczak, członek zarządu Deloitte.
Antczak: Wejdźmy do strefy euro, bo koszty i tak już ponosimy

Rafał Antczak (Fot. Deloitte)

Obserwator Finansowy: Jak długo może potrwać spowolnienie wzrostu gospodarczego w Polsce?

Rafał Antczak: Nie można tego łatwo określić, bo jesteśmy w niepewności, podobnej do tej z jaką mieliśmy do czynienia na samym początku transformacji w latach 1990-1991. Jako osoby, które zawodowo prognozują wskaźniki ekonomiczne nie mierzyliśmy się od tego czasu z sytuacją, w której mamy jednocześnie słabnący rynek pracy, malejące realne wynagrodzenia, środowisko inflacyjne, duże wahania kursu złotego i wielki znak zapytania w postaci sytuacji gospodarstw domowych. Wiemy, że część z nich ma problemy z obsługą kredytów, do tego nakłada się ich rekordowo niski poziom oszczędności. Dlatego głównie od zachowania gospodarstw domowych będzie zależało to, czy dynamika wzrostu PKB w przyszłym roku będzie wyższa czy niższa niż 1,5 proc. Niewątpliwie zaczynamy wchodzić w bardzo ciekawy okres. Będzie on wymagał polityki ekonomicznej z prawdziwego zdarzenia.

Normą dla Polski może być 1,5-2 proc. wzrost przez wiele lat?

Nie jesteśmy skazani na niski wzrost. Nasza gospodarka ma wciąż duży potencjał. Problem w tym, że sektor publiczny przez swoją nieefektywność ją hamuje. Weźmy choćby system podatkowy, którego jakość jest oceniania w raportach Banku Światowego na poziomie krajów Czarnego Lądu. Weźmy postulat deregulacji, który słychać w każdym exposé każdego premiera i na tym się kończy. W takiej rzeczywistości firmy prywatne mogą starać się być superefektywne, ale i tak w końcu dochodzą do ściany. Jeśli popatrzymy na duże firmy, to sytuacja jest o tyle ciekawa, że mają one rekordowe poziomy depozytów. Nie chcą ich jednak z jakichś powodów uruchamiać i finansować inwestycji.

Może to co mówię jest nadmiernie pesymistyczne, ale w takiej niewesołej sytuacji rząd powinien tworzyć różne scenariusze i myśleć o instrumentach, które można szybko i skutecznie uruchomić. Problem w tym, że nie ma zdolności do takiego reagowania. Jedyne co w gorszych czasach potrafi administracja rządowa to podwyższać podatki.

Pańskim zdaniem koła zamachowe polskiej gospodarki mogą być dwa. Po pierwsze internet szerokopasmowy, po drugie gaz łupkowy.

To tylko dwa przykłady polityki strukturalnej, których w praktyce może być wiele. Z raportów Delloite wyraźnie wynika, że gdyby dysponujące nadmiarem gotówki firmy miały perspektywę wyższych marż na nowych rynkach to zaczęłyby inwestycje. Tutaj jednak także trafiamy na opory polityczne i strukturalne. Jak można mówić o stworzeniu w Polsce dużego rynku szerokopasmowego internetu, jeżeli nie można wprowadzić nawet czegoś tak banalnego jak receptariusz, czyli żeby recepty przenieść do sieci, i żeby po wizycie u lekarza mieć ją zapisaną w systemie, z możliwością zrealizowania przez każdą aptekę.

Trochę lepiej jest z gazem łupkowym. Widzimy duże zaangażowanie państwa poprzez firmy, w których ma udziały. Tylko, że poszukiwanie gazu to dopiero początek. W Stanach Zjednoczonych, które osiągnęły sukces na tym polu, państwo zrobiło jeszcze dwie rzeczy. Bardzo silnie wspierało rozwój infrastruktury – rurociągów wewnątrz i międzystanowych oraz zabroniło eksportu gazu łupkowego, dopóki nie zostanie nasycony rynek krajowy. Dlatego cena gazu w Stanach Zjednoczonych spadła poniżej 100 dolarów za tysiąc metrów sześciennych, w czasie gdy w Polsce płacimy za gaz pięć razy tyle. Efekt tej polityki? Do USA zaczynają wracać inwestycje amerykańskie, które się wynosiły do krajów azjatyckich, między innymi z powodu wysokich cen energii.

To się może powtórzyć w Polsce?

Może, tylko trzeba przyjąć model amerykański. Państwo musi deregulować tworzenie infrastruktury, ona powinna być bowiem zbudowana za prywatne pieniądze, ale koszt musi być jak najniższy, aby biznes w to wchodził. Mądry krok zrobiliśmy w postaci połączenia Towarowej Giełdy Energii z Giełdą Papierów Wartościowych, ale to znowu tylko pierwszy krok. W Stanach Zjednoczonych infrastruktura finansowa w postaci kontraktów terminowych na gaz była już gotowa zanim pojawił się fizycznie gaz z łupków.

Zatem najpierw państwo stwarza warunki, później inwestują duże firmy zagraniczne i polskie, które zlecają część rzeczy mniejszym firmom i gospodarka rusza?

Tak zwykle bywa. Firmy idą po prostu tam gdzie można zarobić. Tymczasem jeśli popatrzymy na strukturę napływu kapitału do Polski, według danych bilansu płatniczego, zaledwie jedna trzecia tego napływu to jest kapitał długoterminowy, czyli tzw. FDI, dwie trzecie to jest kapitał krótkoterminowy, który znika równie szybko jak się pojawia i przy okazji trzęsie kursem złotego. Żeby to zmienić potrzeba polityki ekonomicznej. Ona polega właśnie na opracowywaniu przez rząd planów na miarę możliwości i sprawienie, żeby plany te mógł realizować rynek. Za to bierze się odpowiedzialność przed wyborcami.

Co realizować najpierw? Z raportów Deloitte wynika, że udział internetu  w PKB Polski może wzrosnąć z 4,8 procent obecnie do nawet za 13,1 procent w 2020 r., czyli o 246 mld zł. Według Orlenu inwestycje w gaz łupkowy w najlepszym razie zwiększą nasze PKB o 0,8 punkta procentowego w latach 2019 – 2025 i dadzą strumień podatkowy warty 87 mld złotych.

Nie porównujmy jabłek z gruszkami. Z naszego raportu również wynika, że ten wpływu internetu na gospodarkę będzie w granicach dziesiątej części punktu procentowego PKB. Ten krańcowy przyrost będzie niski, niższy prawdopodobnie niż w przypadku gazu łupkowego. Ale to również pokazuje, że nie możemy rezygnować z jednej polityki na rzecz drugiej i takich kół zamachowych gospodarki trzeba znaleźć jak najwięcej. Nie ma bowiem jednej prostej recepty, która rozwiąże wszystkie nasze problemy i spowoduje powszechną szczęśliwość. To już nie ten etap rozwoju gospodarczego.

Czy to dobrze, że spółki z udziałem Skarbu Państwa tak mocno się angażują w poszukiwanie gazu łupkowego, w czasie, gdy Exxon Mobil rezygnuje z poszukiwań w Polsce?

Pamiętajmy, że Exxon zamienił poszukiwania gazu w Polsce na poszukiwanie ropy w Rosji. Ta decyzja wynikała pewnie z presji partnera rosyjskiego. Rosja jest żywotnie zainteresowana tym, żeby Polska nie uzyskała gazu łupkowego po niskich cenach. Jesteśmy drugim po Niemczech odbiorcą gazu gazpromowskiego i bardzo hojnie za niego płacimy, więc w interesie Rosji jest aby tak było dalej.

To prawda, że istnieje presja na spółki, na które wpływ ma Skarb Państwa, ale to także spółki giełdowe. Jeżeli ta inwestycja okaże się nietrafiona, to rynek bezlitośnie oceni wartość tych spółek, więc na pewno wcześniej powstały biznesplany, z których wynika, że ten projekt będzie się spinał. Nie wydaje mi się zatem żeby było coś złego w tym, że państwo sugeruje sięganie po złoża które są dostępne, po zagraniczną technologię, bo dokładnie to samo robią rządy w wielu innych krajach. Tania energia zawsze była, jest i będzie kluczem do rozwoju gospodarczego.

Czy trzecim kołem zamachowym dla naszego PKB mogłoby być przyjęcie euro? Tak pan sugeruje, choć wspólna waluta kojarzy się teraz z wszystkim tylko nie wzrostem gospodarczym.

To już jest zupełnie inny zakres polityki niż polityka strukturalna. Rzeczywiście powtarza się nam, że mamy olbrzymie korzyści z przebywania poza strefą euro, ale to są półprawdy.

Czy półprawdą jest, że osłabienie złotego uratowało nas od kryzysu?

Uratowało nas zupełnie co innego – elastyczność rynku pracy wyższa niż w krajach PIIGS (Portugalia, Irlandia, Włochy, Grecja, Hiszpania – przyp. red.) i małe zadłużenie polskich firm, które nie musiały się zwijać, kiedy okazało się, że zamrożony został rynek bankowy. Płynny kurs walutowy moim zdaniem bardziej nam szkodzi niż pomaga. Przypomnijmy sobie opcje walutowe, które były ewidentną próbą spekulacji przeciwko złotemu. Najpierw go wywindowano, a potem zbito w dół kosztem firm i gospodarstw domowych. Słaby złoty owszem pomaga eksporterom, ale na krótko. Znacznie ważniejsze dla polskiego eksportu są wyniki gospodarki niemieckiej, a nie kurs walutowy.

Dlatego powinniśmy przyjąć euro?

Powinniśmy przynajmniej poważnie to rozważyć. Ryzyka przebywania poza strefą euro właśnie się bowiem realizują. Polska nie ma żadnego dostępu do finansowania ze strony Europejskiego Banku Centralnego. Narodowy Bank Polski nie wpompuje przecież kilkuset miliardów złotych w gospodarkę, albo w sam sektor bankowy, jeśli coś złego będzie się działo. Tworząca się unia bankowa może nas za chwilę pozbawić kontroli nad krajowymi bankami.

Co więcej, jeżeli będziemy mieli taką zmienność kursu walutowego jak do tej pory, a jednocześnie taką strukturę kapitału do nas napływającego, to możemy zapomnieć o stabilności. Do Polski napływa bowiem kapitał krótkoterminowy, finansujemy się głównie u inwestorów zagranicznych i to jest bardzo prosta recepta na kryzys, jeśli ci inwestorzy gwałtownie się od nas odwrócą. Wydaje mi się, że rząd ma tego świadomość, bo linia kredytowa z Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie jest wzięta tylko po to żeby była, ale żeby ratować nas przed nierównowagą bilansu płatniczego. Gdzież więc jest ta mityczna korzyść z własnej waluty i niezależnej polityki pieniężnej i kursowej?

Mówi pan o negatywnych skutkach nieprzyjmowania euro, a czy byłyby jakieś ewidentne korzyści z jego przyjęcia?

Jak schowamy się pod ten parasol euro, to będziemy mieć pole manewru, którego teraz nam brakuje. I okaże się, że koszty kredytowe polskich firm gwałtownie spadną, bo spadnie koszt pożyczania pieniądza, spadną również koszty związane z ryzykiem kursowym. Polskie przedsiębiorstwa będą mogły skoncentrować się na tym co dobrze potrafią – na wydajności i na kosztach pracy. Jeżeli będąc w strefie euro nie popełnilibyśmy tych samych błędów, które popełniły kraje PIIGS, czyli pożyczania na potęgę korzystając z niskich stóp procentowych, to wejście Polski do strefy euro powinno być bardzo dobrym pomysłem. Problem polega na tym, że tak jak duża część społeczeństwa wierzy, że ludzie żyli razem z dinozaurami, tak samo duża część jest przekonana, że wejście do strefy euro spowoduje jakiś Armagedon. To jest problem psychologiczny.

Zapytam zatem w imieniu wierzących w Armagedon: w jaki sposób wchodząc do balansującej na granicy recesji strefy euro możemy utrzymać nasz wzrost?

Tak samo jak zrobiła Słowacja w 2009 r., czy Estonia w 2011 r. Na 2014 r. wejście do strefy euro planuje Łotwa. Wszystkie te kraje jakoś nie narzekają z tego powodu, że w kryzysie wchodziły do strefy euro a ich gospodarki, choć małe i poddane zewnętrznym trendom radzą sobie bardzo dobrze. Wejście Polski do strefy euro, gdyby ono było w naszym zasięgu, w sposób natychmiastowy zmniejszyłoby koszty dla państwa, dla firm, dla gospodarstw domowych. Koszty odsetkowe, czyli koszty od już pożyczonego pieniądza spadłyby pewnie o co najmniej 200 punktów bazowych, czyli o 10 mld zł rocznie dla sektora budżetowego. O kolejne 10 mld zł spadłyby koszty sektora prywatnego, ponieważ jego poziom zadłużenia jest bardzo podobny.

Na dzień dobry mamy więc rocznie minimum 20 mld zł niższych kosztów. Tymczasem 1 punkt procentowy VAT to jest 5 mld zł, więc po stronie wpływów do budżetu wejście do euro zadziałałoby tak samo jak podwyżka VAT o 2 punkty procentowe. Dodatkowo gwarancja stabilności kursu walutowego, braku ryzyka dla systemu bankowego i koniec zabawy w spekulację na polskim rynku też dadzą niemałe korzyści. Takie są rachunki, których żaden ekonomista przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje. No, ale vox populi, vox Dei.

Jest jeszcze paradoks dojścia do euro. Żeby przyjąć wspólną walutę i zwiększyć w ten sposób PKB, musielibyśmy najpierw spełnić kryteria konwergencji, a więc ograniczyć deficyt, co spowolniłoby dotychczasowy wzrost gospodarczy. Czy to ma sens?

Teraz jesteśmy jednak w jeszcze bardziej absurdalnej sytuacji: my ten deficyt i tak obniżamy, bo rynki finansowe są na jego poziom bardzo wrażliwe, ale do euro nie wchodzimy. Niedługo spełnimy kryteria fiskalne, ale pozostajemy poza unią walutową. Prawdą jest jednak, że mamy problem z dwoma pozostałymi kryteriami: kryterium inflacyjnym i kryterium kursowym. To pierwsze jest ściśle uzależnione od drugiego. Gdyby się okazało, że Polska wchodzi do strefy euro i to byłaby wiarygodna deklaracja, to obstawiam scenariusz umacniania złotego, spadku inflacji i wypełnienia obu kryteriów. Zresztą w obecnej sytuacji te dwa kryteria mogłyby być negocjowanie polityczne. Dla strefy euro duża korzyścią prestiżową byłoby przyciągnięcie niemałej przecież polskiej gospodarki, więc nikt by nie wymagał od nas spełnienia warunków co do dziesiętnych części punkta procentowego jak miało to miejsce w przypadku Litwy.

Gdyby znalazła się wola polityczna – ile ten proces mógłby potrwać?

Wydaje mi się, że najkrótszy scenariusz to półtora roku, może krócej. Sytuacja jest teraz nadzwyczajna, a w takich sytuacjach decyzje polityczne podejmuje się szybciej. Oczywiście najpierw za zamkniętymi drzwiami należałoby wybadać co sądzą o tym Niemcy i Francja. Jeśli okaże się, że temat zaczyna być podejmowany to trzeba go negocjować i zobaczyć, co z tego może wyniknąć. Stracić nic nie stracimy, a możemy zyskać duże pole manewru dla polskiej gospodarki w nadchodzących trudnych czasach.

Rozmawiał Marek Pielach

Rafał Antczak (Fot. Deloitte)

Otwarta licencja


Tagi