Socjalista w ogrodzie liberalizmu

Liberałowie, neoliberałowie, wolnorynkowcy i wszyscy, którzy uważają, że najrozsądniej jest dać się prowadzić niewidzialnej ręce rynku, powinni przeczytać książkę „Dziecięca choroba liberalizmu” publicysty ekonomicznego „Dziennika Gazety Prawnej” Rafała Wosia. Choć autor daje im preteksty do krytyki, w zasadniczych punktach ma rację.
Socjalista w ogrodzie liberalizmu

Gdy zaczynałem się czytać opowieść Wosia o tym, co zarażenie kapitalizmem zrobiło Polsce, czułem się jak pensjonarka, która wpadła na „Panią Bovary” Gustava Flauberta. Wypieki na twarzy, szybsze bicie serca, zagryzione wargi i galopada myśli: co dalej, co dalej… Gdy zbliżyłem się do rozdziałów o objawach naszej „liberalnej świnki”, byłem już jak prezydent Lech Wałęsa – za, a nawet przeciw. Gdy pewnym krokiem wszedłem razem z autorem w gąszcz patologii rynku pracy, systemu podatkowego czy niewydolnego państwa, to rozpocząłem niczym Kubuś Fatalista dialog ze swoim Panem Wosiem. Bo co do zasady autor „Dziecięcej choroby liberalizmu” ma rację. Diabeł tkwi jednak w szczegółach i – jak to diabeł – niekiedy skutecznie zwodzi.

Ekonomia w stylu pop

Najpierw jest duża ulga: brak wykresów, tabel, aneksów statystycznych. Potem zwraca się uwagę na język książki –prosty, zrozumiały, niemal kolokwialny. I wreszcie potwierdzenie starej prawdy, że lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć. Woś pokazuje się jako erudyta, ma dużą łatwością poruszania się wśród najważniejszych badań i publikacji ekonomicznych, socjologicznych i politologicznych ostatnich, powiedzmy, 300 lat. Jest też dowcipny, a poczucie humoru jest wartością samą w sobie. Prezentuje ekonomię w wersji ambitnego pop, bez naukowego zadęcia i ogólnie zrozumiale.

Autor w dużej części powiela, ale też próbuje rozwinąć w polskich warunkach, te diagnozy, o których pisali już w 2011 roku Nancy Birdsall i Francis Fukuyama w artykule „The Post-Washington Consensus. Development After The Crisis” w magazynie „Foreign Affairs”. Wskazywali oni na zmiany, jakie zaszły w globalnym myśleniu po krachu finansowym w latach 90. w Azji i Ameryce Środkowej czy po wybuchu kryzysu finansowego w USA w 2008 roku.

„Otwarte rynki kapitałowe, w połączeniu z nieuregulowanym sektorem finansowym, to doskonała recepta na katastrofę” – to pierwszy efekt zmiany w myśleniu, który wymieniają Birdsall i Fukuyama (cytaty pochodzą z tłumaczenia artykułu opublikowanego w tygodniku „Forum”, 26 kwietnia 2011 roku). „Kapitalizm to dynamiczny proces, w którym obok prosperity są i niewinne ofiary, które tracą pracę, i zaczyna grozić widmo bezrobocia”, a stąd już tylko krok do wniosku, że „konsolidacja i legitymizacja nietrwałych demokracji będzie zależeć od ich zdolności zapewnienia silniejszego zabezpieczenia społecznego”.

Kolejne apele i spostrzeżenia amerykańskich ekonomistów dotyczą walki z nierównościami społecznymi i potrzebą budowy osłon dla najbiedniejszych. Birdsall i Fukuyama zadają pytanie, czy klasa średnia jest gotowa na współfinansowanie tego socjalu. Pokazują, jak działa pod różnymi szerokościami geograficznymi widzialna ręka państwa jako równowaga dla niewidzialnej ręki rynku. W ich ocenie widoczne są już efekty zmian w globalnym myśleniu o pobudzaniu wzrostu zarówno po stronie zaawansowanych gospodarek (USA, UE czy Japonii) i krajów rynków wschodzących, jak Brazylia czy Chiny.

Liberalizm po polsku

Rafał Woś bierze na warsztat „polski liberalizm” i rozmontowuje go, omawia każdy z elementów, a na koniec nie chce poskładać go z powrotem. Uznaje bowiem, że części są zużyte, zepsute albo wręcz zbędne i powodują, że mechanizm nie działa.

Autor postanowił zrecenzować dominujący w Polsce nurt myślenia w ekonomii – choć może raczej jego hybrydę – z pozycji niemal socjalisty gospodarczego, co niekoniecznie jest obelgą, ale może prowadzić w ślepe uliczki, jak to ma miejsce np. ze związkami zawodowymi. O ile idea ruchu związkowego nie budzi zastrzeżeń, to już funkcjonowanie tego ruchu w Polsce nie przysparza mu zwolenników. Przykład niemiecki, który przytacza Woś, jest w warunkach polskich utopią. Po obu stronach Odry panuje inna kultura polityczna, a właściwie w ogóle inna kultura. To fetyszyzowanie związków zawodowych jest trochę irytujące, ale nie bardziej niż bzyczenie komara podczas zasypiania.

Bywa też Woś niekonsekwentny w swoim myśleniu. Słusznie nie demonizuje długu publicznego i deficytu fiskalnego jako impulsów do stymulacji gospodarek, gdy tego potrzebują, ale z drugiej strony przestrzega przed byciem zakładnikiem rynków finansowych. To kto ma w takim razie sfinansować ten stymulus? Jak znaleźć złoty środek?

Największe kontrowersje w kontekście diagnozy i lekarstwa mogą się wiązać m.in. z tym, co Rafał Woś pisze o państwie dobrobytu, do którego ma prowadzić stworzenie silniejszego systemu zabezpieczenia społecznego. Pytanie nie tyle o sam cel, ile środki. Drażni też zero-jedynkowe podejście o kapitału zagranicznej i bezpośrednich inwestycji zagranicznych (chwała rynkowi wewnętrznemu, a nie demonowi kapitału płynącego spoza kraju).

Demografia, głupcze

Nie mniej ważne od tego, o czym pisze w swojej książce publicysta DGP, jest to, o czym nie pisze albo na co poświęca jedynie kilka kropel atramentu. Uznał np., że po 25 latach (a nawet więcej) życia z „rakiem liberalizmu” i jego przerzutami czas na nowo przeorientować sposób myślenia i wzorce działania w polityce społeczno-gospodarczej. Tak jak kończą się dotychczasowe źródła wzrostu PKB w Polsce i czas znaleźć i odpalić nowe, tak przedkryzysowe idee czas poddać wiwisekcji i albo naprawić, albo odrzucić. Tyle że pokazując potrzebę zmiany (a może wystarczyłoby naprawić?) modelu i systemu nawigacji na kolejne ćwierćwiecze, Rafał Woś uciekł przed tematem demografii (choć jest to strukturalny problem świata), przed kwestiami zamiany złotego na euro (długookresowo musimy to brać pod uwagę w myśleniu o modelach rozwoju) i jakości administracji publicznej oraz stanowionego prawa (bez tego nawet najlepsze rozwiązania pozostaną intelektualną rozrywką).

Ewolucja, nie rewolucja

Pochylił się za to Woś nad jakością intelektualną tego, co głoszą dzisiaj osoby, które mają (albo sądzi się, że mają) moc sprawczą w nadawaniu kierunku polskiemu rozwojowi. Mam wrażenie, że jakość ta odpowiada dzisiaj autorowi i jest mu bliska, bo dosyć ciepło wypowiada się o Jacku Rostowskim, Janie Krzysztofie Bieleckim czy Marku Belce dzisiaj. Sądzę jednak, że całkiem niesłusznie uważa, że musieli się oni wyspowiadać i zrewidować poglądy sprzed ponad 20 lat. Nazywa to nawet swoistą drogą do Canossy.

Polscy politycy i ekonomiści ewoluowali w podobnym tempie jak ich odpowiednicy na Zachodzie. Bo jeśli nawet po upadku Lehman Brothers niektóre mózgi nie przeszły rewolucji, to kiedy Włochy mogły podzielić los Grecji czy Portugali, ewolucja w tych umysłach była już zaawansowana.

Książka Rafała Wosia jest pozycją wagi ciężkiej i pojawia się w wybornym momencie, jakim jest 25. rocznica upadku tego, co upaść musiało. Autor proponuje dyskusję o modelach rozwoju w kategoriach przede wszystkim jakościowych, a nie jedynie ilościowych. Pozycja ta powinna wywołać do tablicy kilku ekonomistów, polityków i publicystów; profesorów, doktorów i redaktorów. Oni wiedzą, o kogo chodzi.

„Dziecięca choroba liberalizmu” jest efektem dokładnego przebadania organizmu gospodarki i wskazuje, gdzie boli. Mam jednak wątpliwości, czy na podstawie objawów choroba jest na pewno dobrze zdiagnozowana, a proponowane lekarstwa zadziałają. Zakładam, że Rafał Woś ma rację, ale wolałbym, żeby się mylił.

Autor jest dziennikarzem PAP.

 

Otwarta licencja