House, PhD

Reputacja oraz wizerunek ekonomistów nie są ostatnimi czasy najlepsze. Nie to, żeby wcześniej bywało dużo lepiej, ale jednak kryzys subprime, jego przyczyny  i następstwa podkopały zaufanie do naszej profesji w stopniu dotychczas niespotykanym. Obok chciwych bankierów, skorumpowanych przedstawicieli  agencji ratingowych czy nieudolnych polityków, ekonomiści stali się obiektem drwin, docinków i gorzkich żartów. Nie przewidzieli kryzysu, ciągle zapewniali, że jest dobrze, gdy dookoła wszystko już się waliło, toczyli doktrynalne spory, oferowali wykluczające się wzajemnie sposoby ugaszenia pożaru na rynkach finansowych i przezwyciężenia tendencji recesyjnych w poszczególnych  państwach, czy  wreszcie zarabiali pieniądze na książkach, artykułach  i prelekcjach dotyczących tego, dlaczego jest tak źle i kiedy będzie lepiej – oto mocno skrócona lista najczęściej powtarzanych zarzutów. W rezultacie, udzielając się towarzysko, zwłaszcza w otoczeniu nieznajomych, opowiadając  o sobie, bezpieczniej było używać w stosunku do siebie określenia „nauczyciel akademicki” niż „ekonomista”, „makroekonomista” czy, nie daj Boże, „analityk”.

To, na ile my, jako ekonomiści, zasłużyliśmy na tego typu traktowanie i w dużej mierze – ośmielę się  powiedzieć  – niesprawiedliwe jednak opinie, jest odrębną kwestią, wartą osobnego wpisu. Otwarte pozostaje jednak pytanie, jak zmienić postrzeganie ekonomii i ekonomistów wśród społeczeństwa i wzbudzić odrobinę sympatii, albo chociaż empatii ze strony zwykłych ludzi. Problem ten da się załatwić w moim przekonaniu dość łatwo (co nie znaczy tanio), hurtowo, dla wszystkich krajów jednocześnie. Mianowicie, wystarczy nakręcić serial.

Głównym bohaterem tego serialu byłby oczywiście ekonomista, dajmy na to doktor. W wersji amerykańskiej stopień uzyskałby na MIT albo w Chicago (ze względu na monetarystów, szczególnie źle się kojarzące),  w polskiej mutacji mógłby być to ktoś z… no, w sumie nieważne. Przy tworzeniu profilu psychologicznego tej postaci bezcenne byłoby wyciągnięcie wniosków z sukcesu „Dr House’a”, jednego z najpopularniejszych obecnie seriali na świecie. Nasz bohater, doktor ekonomii, musiałby więc być kontrowersyjny, na pierwszy rzut oka antypatyczny, niepoprawny politycznie (co mogłoby się objawiać np. niewybrednymi żartami z osób bez zdolności kredytowej lub nie rozróżniających VaR od VAR), ale jednak błyskotliwy i kompetentny. W mgnieniu oka potrafiłby rozróżnić, czy mamy do czynienia z szokiem podażowym czy popytowym, czy szereg jest stacjonarny, czy wręcz przeciwnie, a także czy sprawozdanie finansowe danego banku czy funduszu inwestycyjnego nie kryje mrocznych tajemnic. Uznając tę fachowość, jego bezpośrednia szefowa (pani dziekan z uczelni lub prezes banku, w którym nasz bohater byłby głównym ekonomistą) wybaczałaby mu niesubordynację i grubiańskie (choć przecież barwne!) docinki.

Wzorem postaci granej przez Hugh Lauriego, nasz serialowy ekonomista  powinien cierpieć na jakąś przypadłość, sprawiającą, że widz wybaczy mu więcej i będzie, mimo wyskoków i humorów pana doktora, czuł jednak doń jakąś sympatię. Tutaj osobiście opcje mam dwie:  słaby wzrok i zagrożenie ślepotą wskutek notorycznego przesiadywania nad laptopem (od razu rysuje się dramatyczna scena, gdy bohater któregoś ranka traci wzrok i nie jest w stanie odczytać najnowszego raportu inflacyjnego i sformułować zaleceń, na które niecierpliwie czeka minister finansów, no i cliffhanger w końcu odcinka – czy utrata wzroku jest trwała, czy przejściowa) albo niedowład w ręce, wywołany, jakżeby inaczej, zbyt usilnym klikaniem myszką podczas przeprowadzania estymacji.

Jeżeli bohater byłby do tego w miarę  przystojny, używał ciętych ripost i osiągał porównywalne  z Housem sukcesy  w pracy zawodowej, niewątpliwie zdobyłby serca widzów. Co do sytuacji i zjawisk gospodarczych, z którymi można by go konfrontować, pole wyboru scenarzystów wydaje się być w zasadzie nieograniczone. Sama inflacja  mogłaby być głównym wątkiem, przewijającym się przez cały sezon (albo i dwa), nie mówiąc już o takich sprawach, jak sanowanie banku, wybór źródła pozyskania kapitału, załamanie kursu waluty, perspektywy włączenia do nowych władz monetarnych, wybory między nauką a biznesem, czy wreszcie całej gamie problemów osobistych, miłości, przyjaźni, konfliktach…

Kto wie, może dzięki  temu możliwa byłaby również  swoista edukacja ekonomiczna obywateli i tak, jak dzięki „House’owi” wielu kompletnych ignorantów medycznych wie dziś, czym jest toczeń, tak dzięki naszemu doktorowi-ekonomiście, pod strzechy trafiłyby takie pojęcia, jak krzywa dochodowości czy  cel inflacyjny. Ma to znaczenie też o tyle, że używając tego argumentu, można by skłonić do współfinansowania produkcji serialu także odpowiednie władze oświatowe i uczelnie.

Droga do poprawy wizerunku rysuje się  zatem jasno i wyraźnie. Niemniej ostateczny sukces serialu zależałby od jednej fundamentalnej sprawy. Od tego, kto zagrałby odpowiednik dr Cameron.