Amerykański konsument zaciska pasa

We wtorek (27 kwietnia) opublikowany zostanie ważny wskaźnik zaufania konsumentów - The Conference Board Consumer Confidence Index. Jeśli spadnie - a słabość nastrojów konsumenckich potwierdził już wskaźnik Uniwersytetu Michigan - to raczej nie ma co liczyć na to, że motor amerykańskiej konsumpcji wyciągnie świat z recesji.
Amerykański konsument zaciska pasa

Dług konsumencki w USA

Podczas niedawnego przesłuchania w Kongresie USA prezes Fed Ben Bernanke stwierdził, że „w najbliższych kwartałach” wzrost popytu konsumentów powinien być wystarczający, aby zapewnić wzrost. A co dalej? Dalej wszystko zależy od tego – stwierdził Bernanke – czy rosnąć będzie konsumpcja. Gdy się jest szefem Fed, takie komunały wystarczą, aby być cytowanym przez wszystkie agencje. Ale problem pozostaje – będzie rosnąć, czy nie? Bernanke nie wyklucza, że obecne wysokie bezrobocie może utrzymywać się długo, a to „wpłynęłoby negatywnie na nastroje konsumentów”. Złe nastroje konsumenckie mogłyby zaś poważnie zagrozić odbiciu gospodarczemu w USA, gdzie wydatki konsumenckie (w tym na cele mieszkaniowe) przekraczają 70 proc. PKB.

Pracy brak…

Tak naprawdę to nie jest jasne, na czym Bernanke opiera optymizm co do krótkoterminowego wzrostu popytu. Rzeczywiście – marzec przyniósł wreszcie pozytywne informacje na ten temat. Sprzedaż detaliczna liczona miesiąc do miesiąca wzrosła w USA o 1,6 proc., podczas gdy w poprzednich miesiącach dominowały spadki, a potem była stagnacja. Jednak ekonomiści ostrzegają, że wzrost może być jednorazowym efektem wczesnej w tym roku Wielkiejnocy i w kwietniu mogą nas czekać znów spadki. Te obawy potwierdza struktura marcowego wzrostu – poszły w górę wydatki na żywność, ubranie, usługi, jednak malały „większe” zakupy, jak samochody, meble czy domy. Jednocześnie prywatne oszczędności (340 miliardów USD) są najniższe od października 2008 roku, co oznacza, że wzrost konsumpcji finansowany był z „zaskórniaków”.

Słabość nastrojów konsumenckich potwierdził spadek wskaźnika Uniwersytetu Michigan, który zjechał do 69,5 pkt (73,6 pkt w marcu). Jeśli negatywny trend potwierdzi 27 kwietnia także inny ważny wskaźnik, The Conference Board Consumer Confidence Index, to będzie to oznaczało, że największa światowa gospodarka nie ma zamiaru wracać do swej roli motoru globalnego wzrostu. Jak mówi cytowany przez tygodnik „The Economist” Bruce Kasman, główny ekonomista JPMorgan Chase, musi się zmienić powszechne na świecie przekonanie, że „Stany Zjednoczone to światowy konsument, a rynki wschodzące to światowy producent”. Według jego oceny w tym roku Ameryka będzie odpowiedzialna za 27 proc. światowej konsumpcji, a kraje wschodzące za 34 proc. Jeszcze osiem lat temu proporcje były – z grubsza rzecz biorąc – odwrotne.

Pesymizm konsumentów jest odbiciem tego, co dzieje się na rynku pracy. Od początku kryzysu USA straciły 8,5 mln miejsc pracy, a bezrobocie wynosi 9,7 proc. Owszem, miejsc pracy zaczęło wreszcie przybywać, ale niewiele – w marcu ledwie 162 tysiące, z czego jednak ok. czterdzieści tysięcy to tymczasowe rządowe posady dla ankieterów zatrudnionych na okres przeprowadzanego spisu powszechnego. Zresztą przedstawiciele administracji przyznają, że na koniec roku bezrobocie, jeśli nawet spadnie, to niewiele.

… i nie ma popytu

Jak podkreśla członkini prezydenckiej rady doradców ekonomicznych, prof. Christina Romer z Uniwersytetu Berkeley, obecna sytuacja świetnie ilustruje starą tezę Johna Maynarda Keynesa – miejsc pracy brakuje dlatego, że w gospodarce jest zbyt mało popytu, zaś popytu brakuje, bo wysokie jest bezrobocie i marne nastroje konsumenckie. Przemawiając podczas konferencji na Uniwersytecie Princeton, Romer żartowała, że tytuł jej wykładu powinien brzmieć „It’s the aggregate demand – stupid” (można to przetłumaczyć jako „chodzi o popyt zagregowany – durniu!”, to parafraza clintonowskiego „gospodarka, głupcze!”).

Mówiąc o trudnym kredycie, problemach budżetowych, niskim popycie w Europie i na rodzimym rynku konsumenckim, Romer skonkludowała, że w tej sytuacji trzeba się skupić na takich działaniach, które po pierwsze otworzą zagraniczne rynki na amerykański eksport dóbr i usług, a po drugie zwiększą popyt krajowy. Co do tego pierwszego sprawa jest jasna – chodzi przede wszystkim o Chiny i w tej sprawie polityczny nacisk amerykański trwa, choć na razie jego skuteczność pozostaje umiarkowana. Jak jednak osiągnąć to drugie? Czy kosztowne i zwiększające dług publiczny działania rządu przyniosą oczekiwany efekt w postaci wzrostu konsumpcji?

Na razie wygląda raczej na to, że konsumenci bardziej myślą o wiszącej im nad głową górze długu. Wartość kredytów konsumenckich najwyższa była w Stanach na przełomie lat 2008 i 2009, dochodząc do prawie 2,6 bln. Od tego czasu jednak spada i obecnie wynosi już tylko niewiele ponad 2,4 bln.

http://research.stlouisfed.org/fred2/series/TOTALSL

Przy czym spadek niemal wyłącznie dotyczy najdroższych kredytów odnawialnych, których wartość spadła w ciągu ostatniego półtora roku o ok. 10 procent, czyli ponad dziewięćdziesiąt miliardów.

http://www.federalreserve.gov/releases/g19/Current/default.htm

Jednocześnie – jak podaje „The Nilson Raport” – liczba kart kredytowych w USA spadła w zeszłym roku o 32 mln (11 proc.). American Express zachęca swoich klientów do zastąpienia ich kartami debetowymi, które pozwalają użytkownikom na łatwiejsze kontrolowanie wydatków.

Zmniejszenie zadłużenia konsumenckiego o kilka tysięcy dolarów na każdą amerykańską rodzinę to nie jest mało – zwłaszcza w czasie kryzysu i znacznego bezrobocia. „Christian Science Monitor”opisywał niedawno małżeństwo z Massachusetts. Żona straciła pracę i utrzymują się z połowy wcześniejszego dochodu w rodzinie, ale dzięki wprowadzonym w budżecie oszczędnościom na wszystko im starcza, a nawet zaczęli oszczędzać. Jak komentuje dziennik (internetowy, bo od dwóch lat pismo drukuje tylko wydanie weekendowe), recesja była „zmianą sejsmiczną” zmieniającą zwyczaje konsumenckie Amerykanów. Z marcowego badania Instytutu Gallupa wynika, że aż 60 procent mieszkańców USA mówi, że oszczędzanie jest lepsze od wydawania.

Te amerykańskie oszczędności nadal nie są wielkie w porównaniu na przykład z Azją Wschodnią. W szczycie kryzysu, w drugim kwartale zeszłego roku, odkładany był więcej niż co dwudziesty dolar (5,4 proc. rozporządzalnego dochodu) i od tej pory stopa oszczędności spada, w marcu wyniosła 3,1 proc. To jednak i tak znacznie więcej niż przed kryzysem, gdy Amerykanie oszczędzali poniżej 2 procent swego dochodu, choć dalece nie tyle co w latach 1950-80 (średnio ok. 8-9 proc.).

Delewarowanie gospodarstw domowych

To, co naprawdę przytłacza Amerykanów, to kredyty hipoteczne. Według Fed ich łączna wartość wynosi 10,3 bln USD, tymczasem – jak twierdzi znany doradca inwestycyjny Frank Veneroso – w a r t o ś ć domów , na których ciąży hipoteka (ok. 2/3 wszystkich domów w USA), jest bardzo zbliżona – jakieś 10-11 bln USD. Oznacza to, argumentuje Veneroso, że mniej więcej na co drugim domu w USA wisi dług większy od jego wartości. A skoro tak, to wielu ich właścicieli wcześniej czy później ogłosi upadłość konsumencką i przestanie spłacać zaciągnięty kredyt. Wówczas domy te wrócą na rynek z niższą wyceną. Ten proces delewarowania w znacznej mierze ma już miejsce i zapewne będzie kontynuowany.

Jak piszą autorzy raportu McKinsey Global Institute, poświęconego temu, czy redukowanie przez Amerykanów prywatnego zadłużenia odbije się negatywnie na gospodarce kraju

http://www.mckinsey.com/mgi/reports/pdfs/us_consumers/MGI_US_consumers_full_report.pdf),

pomiędzy rokiem 2000 a 2007 łączne zadłużenie amerykańskich rodzin (a więc zarówno z tytułu długów konsumenckich, jak i hipotecznych) prawie podwoiło się do poziomu 13,8 bln USD, sięgając 98 proc. amerykańskiego PKB. Jednak w końcu 2008 r. zaczął się proces „delewarowania” amerykańskich gospodarstw domowych. Jak podkreślają autorzy raportu McKinseya, każdy procent więcej w stopie oszczędności to ponad 100 mld rocznie mniej wydane na konsumpcję.

Nowa ekonomia?

Tygodnik „The Economist” opublikował na początku kwietnia raport poświęcony przestawianiu się amerykańskiej gospodarki z „konsumpcji i długu” na „eksport i oszczędzanie”. Jak komentuje amerykański korespondent tygodnika, „będzie to największa transformacja” gospodarki za oceanem w przeciągu dekad.

Faktem jest, że Amerykanie mają na czym oszczędzać, bo na towary codziennego użytku – jak jedzenie i ubranie – wydają niecałe 20 procent domowego budżetu. Znacznie więcej (43 proc.) pochłaniają wydatki mieszkaniowe, jak zakup i wynajem lokali, meble, ogrzewanie itd. Tu też są największe rezerwy. Powierzchnia nowo budowanych domów spadła z ok. 200 mkw w latach 2004-2005 do ok. 170 mkw obecnie.

Z kolei z zeszłorocznych badań ośrodka Pew Research Center wynika, że coraz więcej Amerykanów uznaje za przejaw bardziej luksusu niż konieczności rozmaite urządzenia domowe, takie jak m.in. kuchenki mikrofalowe, suszarki do prania, domowe klimatyzatory i zmywarki do naczyń.

http://pewresearch.org/pubs/1199/more-items-seen-as-luxury-not-necessity

O podjętych oszczędnościach mówi aż ośmiu na dziesięciu respondentów ośrodka, przy czym sześciu na dziesięciu zrezygnowało z zakupów w sklepach znanych sieci handlowych na rzecz tańszych discountów i z ulubionych marek towarów na rzecz tańszych odpowiedników. Zaś jeden na pięciu poszedł w ślady Pierwszej Damy Michelle Obama

http://www.nytimes.com/2009/03/20/dining/20garden.html

i założył za domem ogródek warzywny. W ogóle mieszanie oszczędności z ekologią to wyraźny trend, o czym świadczą opisywane przez dziennikarkę „Gazety Wyborczej” boje o suszenie prania w ogródku zamiast w suszarce. To pozwala oszczędzić energię i dolary, jednak wymaga zmiany przepisów uchwalonych wiele lat temu pod naciskiem koncernów produkujących pralki i zakazujących „kłucia w oczy” sąsiadów wywieszonymi na sznurku kalesonami czy skarpetami.

Ten sam trend dotyczy też tej ikony amerykańskiego rynku konsumenckiego, jaką jest auto. Według firmy konsultacyjnej IHS Global Insight, w zeszłym roku tylko 4 proc. dorosłych Amerykanów kupiło samochód (przy okazji Chiny stały się największym rynkiem motoryzacyjnym świata), co jest znacznie poniżej średniej wieloletniej – w ciągu ostatniego półwiecza co roku średnio kupowało auto 7-8 proc. obywateli USA.

Nawet gdy sprzedaż aut w USA wróci do poprzednich poziomów, będą to już  i n n e  auta. Według wyspecjalizowanej w konsultingu energetycznym firmy IHS CERA, odwrócony został długoletni trend w konstrukcji aut, który powodował, że były one coraz cięższe i coraz szybsze. Wchodzące na rynek i zapowiadane modele są już „odchudzone” – lżejsze, mniejsze i bardziej oszczędne. Tak się dzieje w Kalifornii, powszechnie uchodzącej za amerykańskie „laboratorium idei”, gdzie sprzedaje się dziś praktycznie tyle samo benzyny co w 2001 roku mimo znacznego wzrostu liczby ludności i aut.

Badacze Pew Research Center podkreślali, że respondenci szukali oszczędności niekoniecznie dlatego, że znaleźli się w finansowych kłopotach. Ich zdaniem naturalnej reakcji konsumentów na kryzys towarzyszy także inna motywacja – rosnąca wiara w to, że umiar w konsumpcji i oszczędne życie są wartością samą w sobie.

Skromny jak Amerykanin

W styczniu na amerykańskich rynkach księgarskich pojawiła się książka znanego dziennikarza ekonomicznego Chrisa Farrella „The New Frugality”. „Frugality” to tyle, co skromność, oszczędność, umiar. Samo pojęcie jest głęboko osadzone w amerykańskiej kulturze i odgrywa kluczową rolę w nauczaniu purytan czy wywodzących się z nich kwakrów.

Podtytuł książki Farrela brzmi „Jak konsumować mniej, oszczędzać więcej i żyć lepiej”. Autor argumentuje, że „zielone jest oszczędne, a oszczędność jest zielona”. Radzi czytelnikom, aby zamieniali domy na mniejsze i raczej je remontowali niż budowali nowe, a także by używali publicznego transportu, a w każdym razie kupowali mniejsze i bardziej oszczędne auta.

O nowej, bardziej oszczędnej Ameryce traktuje także książka Lauren Weber „In cheap we trust” (parafraza widniejącego na banknotach dolarowych hasła „In God we trust”, czyli w wolnym przekładzie „pokładamy wiarę w oszczędności”). Autorka twierdzi, że oszczędność czy też ów „umiar” w dawnej Ameryce były nie tylko wartością religijną purytańskich ideologów, ale były w końcu XVIII wieku świadomie propagowane przez twórców nowego państwa, jak Benjamin Franklin, Thomas Jefferson i John Adams, którzy pragnęli uniezależnienia Stanów od Europy i produkowanych przez nią dóbr. Zmieniło się to dopiero po II wojnie światowej, gdy fabryki produkujące broń i czołgi szybko przestawiono na pralki i samochody, by nie dopuścić do powrotu kryzysu z lat 30., a ideologię umiaru i oszczędzania zastąpiła ideologia powszechnej konsumpcji gwarantującej wysoki popyt, wysoką produkcję i wysokie zatrudnienie. To wtedy właśnie – pisze Weber – w filmach Disneya pojawiła się postać skąpego wujka Scrooge’a, a „oszczędność z cnoty stała się rodzajem przywary”.

Czy Ameryka wróci do umiaru w konsumpcji? Na razie znajomi z USA napisali mi, że w jednej z gier komputerowych, jaką kupili dla swojego syna, zwycięzcą zostaje nie ten, kto wykona wszystkie zadania w najkrótszym czasie, ale ten, kto zużyje do tego najmniej posiadanych zasobów.

Dług konsumencki w USA

Otwarta licencja


Tagi