Autor: Ignacy Morawski

Ekonomista, założyciel serwisu SpotData.

Obama może się jeszcze wybronić

Mitt Romney wydaje się punktować Baracka Obamę na polu gospodarki. Kandydata republikanów w wyborach na prezydenta USA poparło oficjalnie pięciu noblistów i kilkuset profesorów ekonomii. W sprawach gospodarczych ma też nieco wyższe notowania wśród obywateli. Obama i jego obóz mają jednak wystarczająco silne kontrargumenty.
Obama może się jeszcze wybronić

(Opr. DG/ CC BY-NC-SA Barack Obama, CC BY Austen Hufford)

Kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych wkracza w decydujący okres. Wielu ekspertów jest zgodnych, że nigdy wcześniej nie ścierały się tak wyraźnie odmienne wizje polityki gospodarczej: mniej państwa versus więcej państwa, niskie podatki versus wieksza odpowiedzialność fiskalna zamożnych.

Patrząc na oficjalne poparcie ekonomistów, Romney w tym ważnym starciu ma armatę, a Obama pistolet bez kapiszonów. Pięciu noblistów i czterystu ekonomistów napisało, że wizja niższych podatków i wydatków państwa, deregulacji i promocji wolnego rynku w takich dziedzinach jak ochrona zdrowia czy edukacja znacznie lepiej przysłużą się gospodarce niż „większe” państwo Obamy. W sprawach gospodarki, Amerykanie bardziej ufają Romney’owi – tak pokazują sondaże Gallupa.

Czy to oznacza, że ekonomia stoi za Romney’em, że jego program jest obiektywnie lepszy i mógłby być inspiracją dla innych krajów? Niekoniecznie. Republikańska walka z nadmiernymi regulacjami i zawiłościami systemu podatkowego wywołują sympatię, ale usilny pęd do maksymalnego ograniczenia wydatków państwa budzi obawy. Przy średniej stopie podatkowej o 20 proc. niższej niż pod koniec kadencji Ronalda Regana i dochodach publicznych na poziomie najniższym od 1950 r., hasło silnej redukcji wydatków nasuwa pytanie: czy to już nie jest jazda po bandzie? Tu pojawia się pole, na którym Obama może uzyskać przewagę.

Ekonomiści uwikłani w politykę

Najpierw kilka słów o gremialnym poparciu ekonomistów dla Mitta Romney’a. Można by odnieść wrażenie, obserwując kampanię zza Atlantyku, że akademia poparła republikanów. Byłoby to jednak wyjątkowo mylne odczucie. Zwolennicy Romney’a lepiej się po prostu zorganizowali, co zresztą jest charakterystyczne dla goniących w wyborach. W 2008 r. Obama zebrał ponad 70 noblistów, w tym wielu ekonomistów.

W Stanach Zjednoczonych takie akcje politycznego poparcia są na porządku dziennym. Wśród sygnatariuszy listu poparcia dla Romney’a jest cała masa ekonomistów tradycyjnie republikańskich, jak noblista Gary Becker i nie ustępujący mu sławą Robert Barro, czy Greg Mankiw.

Można mieć zresztą do republikańskich ekonomistów duże zastrzeżenie, że ewidentnie niesprawiedliwie potraktowali Obamę w pewnych ważnych kwestiach dotyczących polityki fiskalnej. Po pierwsze, nie pozostawili suchej nitki na fiskalnym programie stymulacyjnym z 2009 r. John TaylorGreg Mankiw napisali nawet krótkie studium, wykazujące, dlaczego program Obamy zawiódł. Tymczasem niezależne i cykliczne badanie, prowadzone przez ludzi z Uniwersytetu Chicago, pokazało kilka miesięcy temu, że ok. 80 proc. ekonomistów akademickich uważa program stymulacyjny Obamy za skuteczny w krótkim okresie w zakresie zatrudnienia, a niemal 50 proc. twierdzi, że w długim okresie zalety tego programu przeważą nad kosztami. Taylor i Mankiw nawet się o tym nie zająknęli. Jako politycy mają prawo, ale są też profesorami.

Po drugie, sygnatariusze listu zarzucają Obamie, że nie zaoferował planu redukcji długu publicznego, co jest jawną nieprawdą. Taki plan powstał m.in. w lutym tego roku. Ekonomiści banku Goldman Sachs, któremu trudno zarzucić sprzyjanie Obamie, stwierdzili nawet w swojej analizie, że program fiskalny obecnego prezydenta jest bardziej szczegółowy niż Romney’a. Tyle zatem o listach poparcia i związkach ekonomistów z polityką.

Za mało państwa też niedobrze

Co do meritum wyzwań gospodarczych, program republikanów rzeczywiście zawiera wiele atrakcyjnych elementów, które skonfrontowane z nieudolnością administracji Obamy, są strzałem w dziesiątkę.

Republikanie wskazują m.in. na nadmierny przyrost regulacji bez odpowiedniej analizy kosztów, na komplikację systemu podatkowego, na brak rozwiązania problemu banków zbyt dużych by upaść (too big to fail). Atrakcyjność ich programu opiera się na tym, że państwo na wielu frontach i w wielu krajach w ostatnich latach zawiodło – również w USA. Są awangardą sprzeciwu wobec nadużyć biurokracji.

Jednak te problemy, z którymi nie radził sobie Obama, bardziej można złożyć na karb sprawności administracji i całego systemu politycznego niż konkretnej opcji politycznej. Jasne i ograniczone regulacje, przejrzyste podatki, bezpieczne banki? To postulaty zgoła oczywiste. Obama też obiecuje uproszczenie systemu podatkowego, załatanie dziur budżetowych. Jakie można mieć gwarancje, że Romney poradzi sobie z nimi lepiej? Żadne. Jeżeli będzie miał Kongres przeciwko sobie, nic nie zrobi.

Wiadomo natomiast, że główna linia sporu dotyczy wielkości rządu, czyli głównie skali wydatków rządowych i podatków. Republikanie chcą obniżać podatki (w stosunku do poziomu po wygaśnięciu tzw. cięć Busha w 2013 r.) i likwidować przywileje podatkowe, tnąc jednocześnie silniej wydatki rządowe. Twierdzą, że kiedy państwo drastycznie ograniczy wydatki i tym samym podatki, duch przedsiębiorczości da masom bezrobotnych i ubogich nowe szanse. Tymczasem Obama i demokraci mocniejszy nacisk kładą na zwiększenie wpływów do budżetu niż cięcie wydatków, chcąc w wyższym stopniu obciążyć fiskalnie najzamożniejszych obywateli. I w tej szczególnej kwestii zyskują większe uznanie wyborców.

Demokraci słusznie podnoszą, że ograniczanie roli państwa nie jest żadnym rozwiązaniem współczesnych problemów. Wystarczy spojrzeć na amerykańskie stany: te z wyższymi podatkami nakładanymi na dochody radziły sobie średnio lepiej podczas ostatniego kryzysu, niż te, które tego nie robią (źródło: Institute of Taxation and Economic Policy). Wystarczy spojrzeć na Europę: najsilniejsze gospodarki mają wysoki udział wydatków publicznych w PKB, zaś wśród najsłabszych wygląda to różnie – niektóre mają przerośnięte państwo, inne niekoniecznie. Nie jest to oczywiście argument za ekspansją państwa, ale argument za ostrożnością w wycofywaniu się państwa z gospodarki. Jeżeli nie ma dowodów, że to pomaga, to po co ryzykować?

Istnieje poważne zagrożenie, że z wieloma współczesnymi wyzwaniami „małe” państwo republikanów sobie nie poradzi. Połączenie dużej mobilności kapitału i małej mobilności siły roboczej na świecie sprawia, że rośnie ryzyko wykluczenia wielu grup ludzi – w coraz większej mierze dotyczy to dobrze wykształconych. Nierównościom sprzyja głębsza globalizacja, która sprawia, że we współczesnej gospodarce zwycięzcy „biorą wszystko“ (przykład: założyciele Grona pewnie byli równie innowacyjni i kreatywni co założyciele Facebooka, ale nie mieli szans w tej konfrontacji). Zaawansowanie technologiczne produkcji i usług zwiększa popyt na edukację, ale jednocześnie cena edukacji czyni ją niedostępną dla rzesz obywateli. Rośnie popyt na usługi publiczne. Do tych wyzwań republikańskie minipaństwo pasuje jak pięść do nosa.

(opr. graf. D. Gąszczyk/ obserwatorfinansowy.pl)

(opr. graf. D. Gąszczyk/ obserwatorfinansowy.pl)

Szlachetność kontra egoizm u konserwatystów

Plany budżetowe nie różnią się jednak na tyle, żeby można było z nich wyciągnąć jasno sprecyzowane wnioski. To różnice w szczegółach urastają do najwyższej rangi, cała debata zyskuje, w pewnym sensie, wymiar symboliczny.

Komentator „Financial Times“ Gideon Richman zauważa, że kluczowym zadaniem dla Baracka Obamy jest obrona rządu. Przekonanie Amerykanów, że rząd i amerykański indywidualizm nie stoją w sprzeczności.

W tej symbolicznej debacie demokraci mogą osiągnąć przewagę, punktując konserwatystów jako egoistów, niezainteresowanych losem społeczeństwa jako całości. Czy takie przedstawienie republikanów to cios poniżej pasa? I tak i nie.

Warto pamiętać, że konserwatyzm gospodarczy ma częściowo szlachetne, a częściowo dość wstydliwe korzenie. Szlachetne, bo wyrasta ze sprzeciwu wobec nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę, nadmiernej regulacji, korupcji politycznej i ochrony wielkiego biznesu. Jego wpływy zaczęły się zwiększać pod koniec lat 70., kiedy Stany Zjednoczone i większość krajów rozwiniętych dławiły wysoka inflacja i bezrobocie. Wówczas ekonomią zaczęli rządzić Robert LucasRobert Barro, a polityką Ronald Regan – symbol jasnej strony amerykańskiego indywidualizmu.

Jednak wsparciem dla konserwatystów w owym okresie był nie tylko kryzys gospodarczy, ale również przemiany społeczne, które doprowadziły m.in. do emancypacji kobiet na rynku pracy, równouprawnienia czarnoskórych, zwiększenia roli imigrantów. Do tego dochodziło otwarcie Ameryki na świat, poprzez gwałtowny wzrost wymiany handlowej z Azją. To wszystko wywoływało negatywną reakcją wielu grup społecznych, dla których te zmiany były szokiem. Właśnie pod koniec lat 70. wielu białych Amerykanów zaczęło wyprowadzać się z centrów na przedmieścia miast, zanikały kontakty sąsiedzkie, spadała aktywność obywatelska, następowała erozja poczucia wspólnoty. Ten grunt zagospodarowali konserwatyści ze swoimi hasłami „małego” państwa. Coraz mniej obywateli chciało się dzielić pieniędzmi z państwem, które było też państwem czarnych, żółtych, Latynosów i homoseksualistów.

W takim ujęciu konserwatyzm prezentuje się nie jako szlachetny nurt, broniący przewagi wolnego rynku, ale jako wyraz egoizmów i partykularyzmów, ucieczka od odpowiedzialności za wspólnotę, idea, według której nie liczy się nic oprócz własnego nosa i może globalnej potęgi USA. Te tradycje kontynuuje dziś „Tea Party“ – skrajne i wpływowe skrzydło republikanów.

Jeżeli Obamie uda się ukazać Amerykanom, że w republikanach więcej jest tego gorszego niż lepszego pierwiastka, a Romney i jego sztab nic z tym nie zrobią, to obecny prezydent ma szansę utrzymać się przy władzy.

Ignacy Morawski

(Opr. DG/ CC BY-NC-SA Barack Obama, CC BY Austen Hufford)
(opr. graf. D. Gąszczyk/ obserwatorfinansowy.pl)
Pierwotny-bilans-budżetu-w-planie-Romnaya-i-Obamy

Otwarta licencja


Tagi