Przygrywka do gry o duży unijny budżet

- Twarda postawa Parlamentu Europejskiego zastopowała próby redukcji finansów Unii na lata 2014-20 - mówi Sidonia Jędrzejewska, europosłanka. - To jednak dopiero początek trudnej gry o wielkość nowego, wieloletniego budżetu UE. Można być jednak optymistą. Przedstawiciele rządów mają rozpocząć negocjacje w sprawie budżetu w lipcu 2011 r. w Sopocie, już w czasie polskiej prezydencji w Unii.
Przygrywka do gry o duży unijny budżet

Sidonia Jędrzejewska (c) sidonia.pl

Obserwator Finansowy: Jako sprawozdawczyni komisji budżetowej europarlamentu wraz z przewodniczącym PE Jerzym Buzkiem doprowadziła pani do tego, że mimo kłopotów, Unia ma budżet na 2011 r. Z kolei Janusz Lewandowski jako unijny komisarz ds. budżetu i premier Donald Tusk nie pozwolili, by podczas ostatniego szczytu Unii doszło do przedwczesnej redukcji finansów UE na lata 2014-20. Czy dziś to Polacy rządzą europejskimi finansami?

Sidonia Jędrzejewska: Już teraz dostrzeżono polski wysiłek na rzecz zachowania wielkości i struktury unijnych finansów. Jednak nasza aktywność w tej dziedzinie będzie jeszcze bardziej widoczna za pół roku, kiedy nasz premier będzie kierował pracami Rady UE. Ale nikogo przecież nie dziwi, że Francuzi i Niemcy mają często równie silną reprezentację w podobnych gremiach, więc czas się przyzwyczaić, że również Polacy odgrywają kluczowe role.

Twarda postawa Parlamentu Europejskiego groziła tym, że UE mogła nie mieć budżetu na 2011 r. Czy warto było ryzykować? Tym bardziej, że prowizorium budżetowe nie byłoby korzystne m.in. dla Polski.

Prowizorium byłoby rzeczywiście niekorzystne dla Polski. Oznaczałoby bowiem ograniczenie środków m.in. na Fundusz Solidarności, który wspiera Polskę w usuwaniu skutków powodzi, a także wymuszałoby planowanie zaledwie na jeden miesiąc naprzód, co utrudniałoby realizację większych projektów. Według szacunków polskiego Ministerstwa Finansów prowizorium sprawiłoby, że w nowym roku cała UE miałaby 5 mld euro mniej, zaś Polska straciłaby około jednego miliarda euro. Oczywiście, pod mało prawdopodobnym warunkiem, że ten stan trwałby pełne 12 miesięcy (zapewne byłoby to parę miesięcy). Wysokie byłyby również koszty polityczne, bo można byłoby prezentować Parlament Europejski jako instytucję niezdolną do kompromisu.

W imię czego więc europarlamentarzyści grali o tak wysoką stawkę?

Traktat Lizboński zawiera ogólny zapis zobowiązujący instytucje UE do współpracy w sprawie przygotowania wieloletnich (co najmniej pięcioletnich) ram finansowych. Nie ma w nim jednak konkretów dotyczących np. roli Parlamentu Europejskiego. A przecież PE jest tym ośrodkiem władzy w Unii, który działa na rzecz powiększenia puli środków pozostających w gestii UE. Właśnie dlatego m.in. polskim eurodeputowanym zależało bardzo na tym, by włączyć PE do debaty i prac w tej dziedzinie. Tymczasem początkowo niektóre ze stolic chciały nam jedynie pozostawić prawo do powiedzenia w ostatecznym głosowaniu „tak” lub „nie” dla wieloletnich ram finansowych UE. To było bardzo pragmatyczne podejście rządów Wielkiej Brytanii i Holandii, które wiedzą, że wykluczenie Parlamentu Europejskiego z tych negocjacji byłoby bardzo korzystne dla ich interesów jako płatników netto. Na szczęście przy okazji batalii o budżet na rok 2011 udało się wynegocjować porozumienie, zgodnie z którym cztery kolejne prezydencje (węgierska, polska, duńska i cypryjska) zobowiązały się do włączenia PE do negocjacji w sprawie perspektywy finansowej UE na lata 2014-20.

Czy przy okazji walk o unijny budżet na 2011 r. dały się już zauważyć linie frontów rozdzielające poszczególne obozy szykujące się do zmagań o wielkie pieniądze UE do końca tej dekady?

Na to było jeszcze za wcześnie. Podczas ostatniego szczytu UE premier David Cameron próbował zmontować grupę państw domagającą się zamrożenia budżetu Unii na dotychczasowym poziomie. Jednak uzyskał bardzo umiarkowane wsparcie, a jego inicjatywa była raczej skierowana na potrzeby wewnętrzne i była próbą przekonania wyborców, że rząd w Londynie oszczędza nie tylko na studentach, ale i na Unii Europejskiej. Wątpię, by sygnatariusze listu zainicjowanego przez Camerona, chcieli z nim współpracować, gdy tematem debaty będzie już nie tylko wielkość budżetu, ale i jego struktura – ich interesy są bowiem dość rozbieżne. Ze swojej strony ubolewam nad tym, że do tej pory w instytucjach UE zajmowaliśmy się tym, o ile ma być ewentualnie zmniejszany budżet Unii, a nie poświęciliśmy dotąd czasu na to, by porozmawiać o tym, na co chcemy wydawać te wspólne pieniądze.

Czyli list Camerona pani zdaniem nie jest groźny?

Nie, o czym świadczy też nieliczne grono jego sygnatariuszy. Poza tym David Cameron spotkał się ostrą reakcją ze strony Parlamentu Europejskiego, co sprawiło, że złagodził wymowę swego listu. Brytyjski premier chce zamrozić budżet UE, ale nie precyzuje, na czym miałoby to polegać. Zresztą gdyby miało to nastąpić na poziomie roku 2013, czyli ostatniego w tej perspektywie, to trzeba uczciwie przyznać, że nie byłoby to tragiczne dla Polski. Groźniejsze mogą być jednak kolejne tego typu listy i zawarte w nich postulaty.

Gdzie zatem czają się pułapki związane z przyszłymi wydatkami Unii?

Rok 2010 pokazał, że państwa członkowskie chętnie stawiają przed UE nowe, bardzo kosztowne zadania nie dając na to dodatkowych pieniędzy. Skoro tworzymy unijną dyplomację, bierzemy udział w międzynarodowym programie badań nuklearnych ITER, czy budujemy system Galileo, który miałby zastąpić amerykański GPS, a równocześnie nie zwiększamy budżetu UE, to jak ten cud ma się wydarzyć? Niestety, rządy nie chcą na razie rozmawiać na ten temat. Dodatkowo przedłużający się kryzys w strefie euro sprawia, że kolejne rozmowy o pieniądzach będą w unijnym gronie coraz trudniejsze i pierwszą ofiarą tego kryzysu może być europejska solidarność, czyli polityka spójności i polityka rolna. To, co może być dla nas groźne, to porozumienie krajów, które teraz z powodów polityki wewnętrznej głośno domagają się redukcji budżetu UE (Wielka Brytania, Holandia), z państwami, które chcą, by Unia finansowała więcej badań i innowacji (Austria, Dania, Szwecja).

Ale czy również Polska nie powinna zabiegać o to, by przy pomocy unijnego wsparcia przedsiębiorstwa stawały się bardziej konkurencyjne i nowoczesne?

Jednak czy już po 2013 r. bylibyśmy w stanie zaabsorbować te środki? Gdyby przeznaczyć je na tzw. działania miękkie, czyli np. szkolenia i zwiększenie mobilności studentów, to z pewnością wykorzystalibyśmy pieniądze z UE. Jeśli natomiast miałyby zostać one skierowane na finansowanie innych form innowacyjności i nauki, to już byśmy sobie z tym nie poradzili, bo polska nauka jest zbyt słabo dotowana z budżetu krajowego. Unijne pieniądze nie mogą przecież rozwiązywać problemów narodowych, a są jedynie uzupełnieniem działań wewnętrznych. Tymczasem niestety, polskie uczelnie mają małe szanse w konkurencji z uniwersytetami brytyjskimi i szwedzkimi.

Zatem do końca tej dekady nadal powinniśmy zabiegać o fundusze UE na budowanie mostów, dróg i torów?

Dla modernizacji Polski potrzebny jest jeszcze jeden wieloletni budżet taki, jak ten, który teraz właśnie konsumujemy.

Wspomniała pani o ewentualnych zmianach we wspólnej polityce rolnej po 2013 r. One z kolei wywołały list, który wraz z grupą ministrów rolnictwa UE podpisał również polski minister. Czy widzi pani szansę na to, by dopłaty dla polskich rolników mogły wreszcie być na poziomie tego, co dostają francuscy, czy niemieccy farmerzy?

Nie jestem specjalistą od polityki rolnej, ale wiem, że w UE na razie nie rozstrzygnięte są jeszcze zasadnicze spory dotyczące rolnictwa: czy ma ono zapewnić nam niezależność żywnościową, czy raczej ma służyć pielęgnacji krajobrazu, czy może też ma pełnić funkcje socjalne? Poza tym duża część sektora rolnego w krajach starej UE nie wykorzystuje zarezerwowanych dla nich środków, które są później przesuwane na politykę spójności. Dziś nie dotyczy to Polski, ale czy warto walczyć o więcej pieniędzy, których możemy nie być w stanie wykorzystać? Np. sukces programu rozwoju Internetu na terenach wiejskich pokazał, że może należałoby wspierać nie tyle rolników, co bardziej ogólnie ludzi mieszkających na wsi. Polska wieś jest już na tyle różnorodna, a nasze korzyści z eksportu żywności na tyle duże, że nie powinniśmy w sposób schematyczny podchodzić do tej debaty.

Kto poza Parlamentem Europejskim może być sojusznikiem Polski w dyskusjach o przyszłych finansach UE?

W Unii nie damy rady niczego zrobić bez wsparcia Niemiec i Francji. W zależności od sytuacji te dwa z reguły współpracujące ze sobą kraje są silnikiem lub hamulcem całej UE. Mam wrażenie, że obydwa państwa nadal są zainteresowane polityką spójności – oczywiście, pod warunkiem, że nie będzie ona rozumiana jako pomoc bogatych krajów dla biednych, ale zachowa swój regionalny charakter. Dziś ze wsparcia UE korzystają także słabiej rozwinięte regiony Niemiec, a wywodzący się z nich politycy mówią o polityce spójności nieco inaczej niż kanclerz Angela Merkel i opowiadają się za jej utrzymaniem.

Prace nad siedmioletnim planem finansów UE po 2013 r. zaczną się za pół roku od propozycji Komisji Europejskiej, gdzie wiodącą rolę odegra Janusz Lewandowski, i pierwszych opinii Parlamentu Europejskiego z pani udziałem. Przedstawiciele rządów mają rozpocząć negocjacje w lipcu 2011 r. w Sopocie. Czy taka mapa drogowa może nadać dobry kierunek tym pracom, które potrwają zapewne ponad półtora roku i które w znacznym stopniu określę pozycję Polski w Europie na koniec tej dekady?

Te prace potrwają zapewne dłużej niż nam się dziś wydaje. Patrząc na historię Unii Europejskiej widać, że każdorazowa zmiana traktatu prowadziła do perturbacji przy pracach nad budżetem, które były wykorzystywane przez Parlament Europejski do wywalczenia sobie większej władzy. Zapewne będzie tak i tym razem. Do tej pory sposobem na zażegnywanie konfliktów między różnymi instytucjami UE było tworzenie tzw. pragmatycznych rozwiązań. Są to dokumenty okołotraktatowe, które regulują uzgadnianie budżetu. Takie prowizorki są z reguły przyjmowane w pierwszym i drugim roku obowiązywania traktatu i mimo że początkowo wszyscy godzą się na nie niechętnie, to  okazują się zaskakująco trwałe. Dlatego tak ważna jest prezydencja Polski. To, co zostanie wypracowane w II połowie 2011 r. w sprawie prac nad jednorocznym i wieloletnim budżetem stanie się później obowiązującą praktyką. Dotyczy to np. kalendarza prac, terminów głosowań oraz form udziału Parlamentu Europejskiego oraz parlamentów narodowych w tych negocjacjach. To, co w czasie swojej prezydencji wypracuje w tej dziedzinie Polska, będzie kontynuowane przez kolejne państwa przewodniczące UE.  Właśnie dlatego tak wiele nadziei pokładam w pierwszej polskiej prezydencji w UE.

Rozmawiał: Andrzej Godlewski

Sidonia Jędrzejewska jest posłanką do Parlamentu Europejskiego z ramienia Platformy Obywatelskiej.

Sidonia Jędrzejewska (c) sidonia.pl

Tagi