Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Prawo wikingów

Jeżeli ktoś uważa, że poglądy Janusza Korwin-Mikkego na państwo są skrajne, powinien przeczytać książkę Davida Friedmana „The Machinery of Freedom. Guide to Radical Capitalism” (Mechanizmy Wolności: Przewodnik po Radykalnym Kapitaliźmie”. Syn Miltona Friedmana, laureata Nobla z ekonomii, jest zwolennikiem tzw. anarchokapitalizmu.
Prawo wikingów

David Friedman, Machinery of Freedom

Autor skończył fizykę i chemię na Uniwersytecie Harvarda (z fizyki ma doktorat), a pracuje jako profesor prawa na Santa Clara University w Kalifornii. Jego poglądy różnią się od poglądów zdecydowanej większość tzw. wolnorynkowych ekonomistów. Opowiadają się oni za istnieniem państwa minimum, którego głównym zadaniem jest ustalanie prawa i jego egzekwowanie. Tymczasem anarchokapitaliści uważają, że nawet tego rodzaju usługi można zapewnić na podstawie dobrowolnych umów między członkami danej społeczności i nie ma potrzeby tworzenia rządu w tym celu. Jak zatem wyglądałoby idealne państwo Davida Friedmana?

Friedman podaje, że najbliżej ideału anarchokapitalistycznego była Islandia w latach 900-1300. W 930 r. odbyło się tam zgromadzenie wszystkich mieszkańców wyspy (składało się ono głównie z uciekinierów z ówczesnej Norwegii), na którym ustalili oni system prawny. Zasadniczo był on oparty na prawie obowiązującym wówczas w Norwegii, tylko że Islandczycy nie mieli króla. Zamiast królewskiego władcy funkcjonowali tzw. wodzowie. Jeżeli Islandczyk chciał być częścią systemu prawnego wyspy musiał wybrać sobie wodza, któremu podlegał. Informacja, któremu wodzowi się podlegało była konieczna do pozwania do sądu, tak jak dzisiaj musimy wiedzieć gdzie kto mieszka, aby ustalić do jakiego sądu skierować pozew.

Jak system prawa działał w praktyce? Otóż załóżmy, że jeden wiking ściął drzewa w lesie należącym do drugiego wikinga. Poszkodowany pozywa i sąd (oczywiście nie było zawodowych sędziów tylko odpowiednik naszych ławników) zasądza 10 uncji srebra jako odszkodowanie. Wiking złodziej oświadcza, że nie zamierza płacić. Poszkodowany idzie do sądu i deklaruje, że skazany nie wykonał wyroku. Sąd ogłasza, że ten który nie wykonał wyroku staje się wyjętym spod prawa. Ma kilka tygodni na opuszczenie wyspy, po czym poszkodowany ma prawo zabić złodzieja bez żadnych konsekwencji.

Nasuwa się pytanie: czy w takim systemie biedni i słabi wikingowie byliby w stanie wyegzekwować wyroki a bogaci i potężni nie byliby bezkarni? Islandczycy znaleźli na to rozwiązanie. Otóż taki wyrok można było komuś potężniejszemu sprzedać, a ten odzyskiwał pieniądze od skazanego. Wadą tego było to, że poszkodowany nie otrzymywał całego odszkodowania zasądzonego przez sąd. Z drugiej strony jednak miał on gwarancję, że jak ktoś go skrzywdzi to poniesie tego konsekwencje.

Najważniejszą cechą systemu prawnego średniowiecznej Islandii było to, że był on w całości odpowiednikiem naszego prawa cywilnego. Nie istniał drugi równoległy system karny. W praktyce więc zdecydowana większość wyroków polegała na wyznaczeniu wysokości odszkodowania za złamanie prawa. Także odszkodowanie było karą za zabicie człowieka. Pozbawienie życia przeciętnego obywatela kosztowało równowartość od 12,5 do 50 rocznych zarobków mężczyzny, czyli przeliczając to na współczesne polskie warunki (375 tys. zł – 1,5 mln zł). To oznacza, że krewni zabitego mieli silną motywację, żeby doprowadzić do skazania zabójcy, a potem wyegzekwować wykonanie wyroku.

Jak podaje Friedman system ten był zadziwiająco skuteczny w zapewnieniu bezpieczeństwa na wyspie. Według szacunków, ginęło tam rocznie średnio 7 osób, przy populacji wyspy rzędu 70 tys. osób. To daje jeden zgon rocznie na 10000 osób, co jest porównywalne ze wskaźnikami ze współczesnych Stanów Zjednoczonych.

Przytoczony w książce przykład średniowiecznej Islandii może być też inspiracją w zmaganiach z biurokracją.  Otóż państwo to funkcjonowało mając tylko jednego pracownika tzw. mówcę prawa (lawspeaker). Był wybierany na trzy lata i jego głównym zadaniem było wyrecytowanie całego kodeksu prawnego. Każdego roku podczas Allthing (zebrania wszystkich mieszkańców wyspy) recytowano jedną trzecią prawa. Co ciekawe, jeżeli mówca pominął jakąś część prawa albo zmienił ją w stosunku do tego, co było trzy lata wcześniej i nikt nie zaprotestował to uznawano to jako nowe, obowiązujące prawo. Jak można podejrzewać kodeks wikingów nie mógł być przesadnie długi.

Sprywatyzowanie wymierzania sprawiedliwości to tylko jeden z wielu pomysłów, które mogą się wydawać utopijne, a których wprowadzenie postuluje Friedman. Uważa on na przykład także, że nie powinny istnieć urzędy zajmujące się dopuszczaniem leków do sprzedaży. Zwraca on uwagę, że do śmierci pacjentów można doprowadzić nie tylko wprowadzając na rynek nieprzebadany lek, który im zaszkodzi, ale również opóźniając wejście na rynek leku, który mógłby im pomóc.

Na przykład w 1981 r. amerykański Urząd Rejestracji Leków oświadczył, że dopuści do wprowadzenia na rynek USA lek sprzedawany pod nazwą Timolol (zapobiegał on powtórnym atakom serca). Lek ten był wówczas sprzedawany poza USA od 10 lat. Szacowano, że dopuszczenie go do sprzedaży wcześniej mogłoby uratować życie od 7 tys. do 10 tys. osób.

W przyszłym roku minie 40 lat od pierwszego wydania książki Friedmana a jej popularność nie słabnie. Nie bez powodu. To bowiem intelektualna uczta dla każdego, kto lubi ciekawe i dobrze uzasadnione koncepcje budowy państwa.

Aleksander Piński

David Friedman, Machinery of Freedom

Otwarta licencja


Tagi